Rzecz o szaleństwie - czyli chleb tych, co zajrzeli na drugą stronę (fragmenty z zaburzonej świadomości)
Budzę się nie otwierając oczu. Solidny kac wierci mi w czaszce otwory w które wlewa rozgrzany ołów, więc sięgam po pierwszego papierosa który rozpoczyna rutynę dnia. Na ślepo odnajduję zapalniczkę, zapach dymu zaczyna wypełniać pomieszczenie i z namaszczeniem rozmyślam o kawie. Moje wątłe ciało zniszczone wieloma fatalnymi latami prowadzenia się, pręży się do skoku w kolejny dzień, głową odnajduję punkt oparcia w przestrzeni aż wreszcie staję na obie nogi. Przechodzę nago przez kolejne pomieszczenia; w tym momencie jestem wciąż automatem, nienaoliwioną maszyną,chociaż nie narzekam na poprawność kalibracji. Stawiam wodę na gazie, oddaję mocz, wyglądam przez okno. Implikując kolejne zadania, wywołuję lawinę koniecznych działań aby móc rozpocząć życie w tym dniu. Woda paruję, zalewam nią złej jakości neskę i zdmuchuję piankę z gorącego, czarnego płynu. Biorę pierwszy łyk w usta, odpalam kolejnego papierosa i tym razem zaczynam rozmyślać nad fenomenami. Rozkładam każdy wątek na czynniki pierwsze, oglądam ze wszystkich stron, badam dogłębnie, wreszcie przeżuwam i wypluwam. Nic nie posiada wartości samej w sobie, dlatego uczucie litości czy szacunku są mi obce. Nie waham się dekonstruować, niszczyć, brukać, z lubością rozważam wszelką degenerację i fałsz. Nie oznacza to jednak, że kocham prawdę.
Przytrzymuję dym w płucach do momentu aż obraz przed oczami zaczyna szarzeć, to mój rytuał przejścia pomiędzy tym co jest i czego wciąż nie ma. Krztuszę się wreszcie nieomal zwracając na podłogę, teraz resztki snu są już daleko ode mnie. Jestem tu i teraz, obmyty z niedopowiedzeń, mgły oblepiającej nagie ciało która zwykle zatyka moje oczy, uszy i usta. Mogę przekroczyć następny krąg.
Pierwsza myśl o samobójstwie uderza rzekomo najmocniej. Nie ma większej bzdury. Ta myśl nie rani, a wpasowuje się w znajomy kształt lewej piersi, starannie zajmując honorowe miejsce już na cały dzień.W tym momencie przypominam sobie stare powiedzonko swoich dziadków, że koń zdechnie, a człowiek się przyzwyczai i wiem, że mieli rację. Nie odczuwam już nic innego względem bolesnych doświadczeń niż przyzwyczajenie. Nie ma tu tragizmu, spazmów bądź cieni rzucających się w desperacji na dalsze akty świadomości. Jest spokój, ponieważ nie ma w tym nic co wybija mnie z rytmu.
Teraz gdy wszystkie tryby wpasowały się, jestem gotowy do wyjścia. Ubieram porozrzucane po podłodze rzeczy, które niby martwe zwierzęta rozprostowują się na mnie i otulają zimne ciało. Wbijam grzebień w splątane włosy, tracę zapał i ostatecznie opuszczam mieszkanie nieuczesany.
Przekręcając zamek wsłuchuję się w trzaski, trzy razy łapię za klamkę, odwracam się i pędem pokonuję po kilka stopni w dół, starając się nie rozpamiętywać czy drzwi są zamknięte, a gaz wyłączony. Wybiegam z klatki wprost na chodnik przy ruchliwej ulicy potrącając kobietę w średnim wieku. Gdy cicho przepraszam, rzuca mi jedynie naganne spojrzenie i z wykrzywionych pogardą ust wydziera jej się "idiota", ale nie zatrzymuje się na poczet małej awantury. Nikt nie ma czasu na dyskusję w tłumie poganianym przez obowiązki tak złożone, że nawet nie podejmuję wysiłku aby rozumieć za czym ci wszyscy ludzie gonią. Odchodzę na bok żeby odpalić papierosa, wiatr co chwila zdmuchuje mi ogień, przypalam rękaw mocno zużytego płaszcza i kilka włosów. Gdy pet zaczyna się tlić, mogę iść dalej i dalej. Mijam przystanki tramwajowe, obcokrajowców, witryny lombardów, sklepów z bezużytecznymi towarami i niezliczone sklepy z alkoholami. Przechodzę obok nich obojętnie, zaglądając jedynie od czasu do czasu przypadkowym przechodniom w oczy. Często rozmyślam kim są, jacy byli gdy mieli po kilka lat, co właściwie sprawia, że wstają z łóżek i biegną przez kolejne dni. Nie raz zdarzyło mi się odciąć i zawiesić na kimś wzrok tak uporczywie, że w rezultacie obrywałem wieloma epitetami bądź razami po pysku. Nie zraziło mnie to.
Zatrzymuję się przy ławce w parku, czuję, że muszę pisać. Wyciągam z kieszeni zmięty papier o postrzępionych krawędziach i niezaostrzonym ołówkiem konstruuję wiersz który za jakiś czas utopię w Wiśle. Dziś wiersz jest dobry, patrzę na niego i nie widzę potrzeby poprawy. Wyrzygałem go w pędzie jak zawsze, a mimo to zatrzymuję na nim chwilę i mogę poruszać się dalej. Jest dobry, więc wypalam w nim pieczęć, chowam w kieszeni dla wody która przyjmie go kiedyś z ochotą.
Przeskakując kałuże nieomal tonę w ich niezbadanej toni. Widzę swoją twarz, biorę głębszy wdech na wypadek gdybym musiał znaleźć się po drugiej stronie lustra. Jestem już całkiem blisko, odrywam się od świata nienazwanych treści. Słyszę melodię nuconą przez dawną kochankę, nie mogę się już zatrzymać. Jestem pod drzwiami, otwieram je napierając z całych sił na masywne drewno. Chłód korytarza szczypie policzki, dłonie wciskam mocniej w gniazda kieszeni natrafiając na zmięty wiersz, ołówek i papierośnicę zamkniętą na gumkę. Kroki niosą się w pustce jak w dawno opuszczonej katedrze gdzie Bóg umarł, a wiernych pochłonęła epidemia dżumy. Zbliżam się do szyby za którą uwięziona jest przez osiem godzin kobieta bez twarzy, wykonująca swoje obowiązki jak maszyna. "Gabinet numer osiem". Przyspieszam krok, daję się wciągnąć w ten korowód bezsensownej gonitwy. Kucam na wprost drzwi i zaczynam odliczanie. Raz, dwa, trzy... i tak do momentu, aż w progu pojawia się lekarz. Zaprasza mnie gestem do środka, wstaję i wchodzę do obskurnego gabinetu o obrzydliwych żółtych ścianach. Skrzydła okien są otwarte na oścież, czuję jednak smród lizolu który nigdy nie wywietrzał i zawsze będzie obecny w tym pomieszczeniu. Siadam na wprost biurka zawalonego gęsto papierami za którymi brodaty, zgarbiony lekarz w średnim wieku przegląda jedną z teczek przerywając co jakiś czas aby spojrzeć gdzieś za mnie. Wreszcie zaczyna mówić, a ja wpadam w jedną z kałuży którą mijałem po drodze. Jest mi całkowicie podwodnie, cudowna obojętność wypełnia ciało już tak niezależne od grawitacji. Mogę płynąć w każdym kierunku, nic i nikt mnie nie zmusza. Myśli ulatują wraz z bąbelkami, chcę dosięgnąć dna. Płynę w jego kierunku, ale ktoś łapie mnie za kołnierz i bez mojej zgody wyciąga na brzeg. Nie chcę tutaj być, pragnę odciąć dłoń odpowiedzialną za moją zgubę.
"Czy zdaje sobie pan sprawę z tego, że nie ma widocznej poprawy? Spróbuję przepisać nowe leki, ale musi pan się zacząć starać, wychodzić do ludzi, zmienić sposób rozumowania i odczuwania świata. Jest pan młody, życie przed panem, a ono ma wiele dobrego do zaoferowania. Ból to tylko kwestia podejścia, ustawienia psychiki na właściwe tory. Wyprowadzimy Pana z tego, proszę mi zaufać i dać sobie szansę.Życie wbrew pozorom nie jest takie trudne."
Znów patrzy gdzieś za mnie, więc potakuję twierdząco głową i może spokojnie przyjąć kolejnego pacjenta. Wychodząc z gabinetu ściskam receptę w dłoni i uprzejmie żegnam się. Kobieta-maszyna rzuca bezbarwne "do widzenia", wszystko jest w idealnym porządku. Zimny korytarz kładzie na mnie swoje trupie ręce, przedzieram się przez nie dobiegając do drzwi z zaciśniętymi powiekami. Uderzam w drzwi ciałem, moja paniczna ucieczka dokonuje się, mam deszcz na policzkach chociaż od kilku godzin nie pada. Sięgam po papierośnicę wciąż nie oddychając, biorę papierosa którego owijam w receptę i odpalam. Wróciłem. Jestem. Stoję pośrodku świata głoszącego zmyślone ideały. Serce pompuje bezużyteczną krew, rozważam zostanie honorowym dawcą.
Wybiła piętnasta. O tej godzinie pod Wściekłym Psem gromadzą się pierwsze zastępy amatorów tanich trunków i burd. Schodzę po schodach po piwo i coś do jedzenia, a to wszystko jest Golgotą, moją prywatną drogą krzyżową. Zamawiam przy barze pomidorową i dwa kufle piwa. Jeden przed, drugi po zupie. Wypijam pierwszy na hejnał. Dopiero widzę mordy które otaczają mnie przy pobrudzonych drewnianych ławach. Wszelkiej maści wykolejeńcy i skurwysyny nie mający serc, zajęci są dolewaniem sobie do literatek wódki. Młoda dziwka w zaawansowanej ciąży stojąca przy kiblu, zaczyna pracę i wyławia pierwszych klientów. Dostaję pomidorową w której pływa czarny, długi włos. Gdy byłem dzieckiem włosy w jedzeniu brzydziły mnie tak bardzo, że znajdując je, nie byłem w stanie jeść kilka dni. Dziś wyciągam z jedzenia gorsze rzeczy i układam przed sobą niczym trofeum, dokładnie oglądając zdobycz. Zupa jest letnia, a makaron mocno rozgotowany, jem łapczywie nie zastanawiając się nad tym co robię. Kończąc sięgam po drugie piwo. Wypijam je nieco wolniej, aż wreszcie mogę zamówić flaszkę. Dobrze wiem, że ściągam tym samym na siebie uwagę potencjalnych kompanów chętnych na darmowy napitek, jednak nie dbam o nic co będzie działo się do nocy. Mijają kolejne godziny. Jestem coraz bardziej oddalony od zmysłów, mam nowych towarzyszy, a puste flaszki walają się po stole i po podłodze. Ledwo trzymam się na nogach, muszę wyjść. Nikt nie zauważa mojego odejścia chociaż przewracam się dwa razy i na czworaka pokonuję schody z knajpy. Odzyskuję względny pion, dostrzegając przy tym pobliską fontannę. Kieruję niepewne kroki w jej kierunku, dobijam do marmurowego kręgu, przekładam nogę na drugą stronę. Wpadam cały w głąb życiodajnego płynu, odprawiam sam sobie chrzest. Słyszę krzyki dookoła które tu, pod wodą są zniekształcone i na swój sposób piękne. Znów znajome szarpnięcie, nie bronię się. Wianuszek zdenerwowanych gapiów przeklina pijaka, za którego płacą podatki. Leżę i uśmiecham się do nich wszystkich, mógłbym w tej chwili umrzeć w spokoju. Ciepła, gładka dłoń dotyka mojego czoła. Znana melodia dociera do uszu, czy to możliwe? Ta twarz...
Budzę się zlany potem i łzami. Jest ciemno. Zasłony falują na wietrze, lizol wżera się w nozdrza. Dostrzegam zgarbioną sylwetkę o brodatej twarzy. Krew pulsuje w skroniach boleśnie, nie mogę złapać tchu. Trzask, światło zapala się i widzę rozczarowaną twarz.
"Nie możemy dłużej tego tolerować. Idziesz na oddział zamknięty, tam ci pomogą"
Nie rozumiem ani słowa, nie wiem co się dzieje, gdzie jestem. Co jest prawdą? Co jest fałszem? Kim jestem?
"Tato..."
"Wystarczy. Matka cię spakowała, wyjeżdżamy za dziesięć minut".
Odchodząc nie odwraca się za siebie ani nie waha. Nie mogę nic zrobić. Tykanie zegara sprawia, że bezwiednie spoglądam na jego tarczę.
Jest południe.
(05.01.24)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania