Saga o Peuku
Pomiędzy czasem, gdy oceany pochłonęły krainy dawnych, a nadejściem ludzi słowa, byli na tej ziemi ludowie pradawni, których imion nikt już nie pamięta.
Pozostawili po sobie kręgi z kamienia… i wielkie kopce, co wciąż wznoszą się nad równinami jak niemi strażnicy zapomnianych wieków. Ich pieśni uleciały. Ich imiona zgasły w mroku.
Potem nadeszli ludzie słowa. Dzieci puszczy i rzek. Strażnicy ognia i wiatru. Oni rozpalali nowe ognie, wznosili grody i czynili tę ziemię swą ojczyzną.
Tak rozpoczęła się era niesniona w marzeniach… czas bohaterów, bogów i duchów, które wciąż czuwają nad lasami i kurhanami.
Ja, ich kronikarz, jeden jedyny, mogę wyjawić wam ich dzieje.
Posłuchajcie o dniach wielkiej przygody. Przed grodem rozciągały się łany zboża, złote i gęste, falujące pod lekkim wiatrem jak morze. Za plecami pól stały chaty, ciasno przyklejone do palisady; z niskich strzech snuł się dym, ale panowała tam cisza — cała osada wyszła w pole.
Mężczyzn od wielu dni nie było. Synowie i ojcowie ruszyli na wyprawę, zostawiając żony i córki przy robocie. W grodzie zostali tylko starcy — ręce nie na miecz, nogi nie na daleki szlak. Na barkach kobiet i dzieci spoczywało zebranie plonu. Głód nie pytał, kto dzierżył tarczę, a kto sierp.
Kobiety pochylały się nisko, żnąc zboże sierpami. Pracowały w przyklęku, kolana grzęzły w pyle, a dłonie śmigały szybko: garść źdźbeł, krótki ruch, kłosy na kupkę. Sierpy zgrzytały o twarde łodygi, pot spływał po chustach i karkach, a rytm trwał, nieubłagany jak bicie serca.
Między nimi kręciły się dzieci. Podnosiły zgubione kłosy, wiązały małe snopki albo plątały się pod nogami. Najmłodszy chłopiec biegał z patykiem w dłoni, wymachując nim jak mieczem. Wokół niego trzy siostry, zajęte pracą, co chwila go karciły.
— Przestań biegać, bo cię południca dorwie — syknęła najstarsza.
— Albo ci nos ukradnie i będziesz jak cielak bez pyska! — dorzuciła środkowa.
Najmłodsza prychnęła:
— Jak nie pomożesz, to ci głowę zakręci i weźmie do lasu!
Chłopiec stanął, uśmiechnięty, oczy błyszczały zuchwale.
— A ja powiem matuli, że widziałem, jak spotykasz się ze Żeliborem! — ryknął, celując patykiem w najstarszą. — Tym od kowala, co ma głupią siostrę!
Dziewczęta zapiszczały oburzone, a on parsknął śmiechem i pognał dalej między kłosy.
Matka uniosła wzrok znad pracy i spojrzała ostro na najstarszą.
— Mówiłam tyle razy, żebyś nie gadała z tym Żeliborem. Źle mu z oczu patrzy!
— Ale matulu, to nieprawda… — zająknęła się dziewczyna, rumieniąc się jak mak.
Chciała dodać coś jeszcze, gdy nagle z lasu poderwało się stado ptaków. Setki skrzydeł zaszumiały razem, kracząc i piszcząc, jakby ogień gnał je z gniazd. Sierpy zawisły w powietrzu. Dopiero po chwili ziemia zaczęła dudnić, a nad ścianą drzew pojawił się kurz.
Matka poderwała głowę, głos miała twardy jak żelazo:
— Sława! Biegiem do grodu! Każ zaryglować bramę!
— Ale, matko…
— Biegiem! Do grodu!
— Zdążymy? — krzyknęła dziewczyna, blada jak płótno.
— Zaufaj mi!
Do bramy było ledwie sto kroków. Mało — i bardzo dużo, kiedy nadciąga śmierć.
Ze ściany lasu, pół tysiąca kroków dalej, wysypał się szereg ciężkozbrojnych. Huk kopyt niósł się jak burza, kurz zakrył skraj pól, a ponad końmi sterczał las włóczni, żelazne groty sterczały jak ściana śmierci.
Najmłodszy nie patrzył na kurz. Biegł dalej, wymachując patykiem, aż nagle wpadł na coś twardego. Odbił się i usiadł ciężko w kłosach.
Podniósł głowę.
Przed nim stała kobieta. Wysoka, o długich blond włosach spływających na ramiona jak snopy zboża. Oczy miała nienaturalnie niebieskie, zimne jak lód. Usta czerwone, zbyt czerwone, jak po krwi. Twarz trupio bladą, a pod cienką skórą prześwitywała sieć niebieskich żył. Na sobie poszarpaną, szarą tunikę, jak wyjętą z grobu.
Uśmiechnęła się lekko, z ironią.
Wyciągnęła ku niemu bladą dłoń.
Szarpnięcie. Ból w ramieniu.
— Nie! — ryknęła matka. Dopadła go, chwyciła pod pachę i poderwała z ziemi. — Do grodu! — wrzasnęła przez ramię. — Biegiem!
Chłopiec, niesiony, obejrzał się przez jej plecy. Kobieta wciąż stała w pełnym słońcu, dłoń wyciągnięta ku niemu. A potem rozpłynęła się w kurzu — a z kurzu wynurzył się koń kasztanowej maści, wojownik z uniesionym mieczem.
Miecz zawył w powietrzu. Świst.
Ostrze przecięło szyję matki, a krew buchnęła strumieniem.
Matka runęła na kolana. Patrzyła na niego, on na nią.
Przyciskała ranę dłonią, ale krew lała się bez końca. Nie chciała umierać.
Wojownik obrócił rękojeść i uderzył chłopca końcówką miecza w policzek.
Ból zapiekł jak ogień, krew spłynęła mu do ust.
Konie pędziły dalej; jeden uderzył go bokiem. Runął w kurz.
Zrobiła się ciemność.
…
Słyszał głosy. Obce, twarde, ostre.
Otworzył oczy. Matki już nie było.
Wokół chaos — płacz dzieci, rozpacz kobiet, wrzaski koni.
Gród płonął, chaty stały w ogniu, dym dusił gardło.
Wojownicy krzyczeli w języku, którego nie rozumiał. Słowa były szorstkie, twarde, jakby łamali kamienie.
Widział człowieka w dziwnym ubraniu. Nie miał miecza ani włóczni, tylko drewniany patyk zakończony skrzyżowanymi ramionami.
Mówił głośno, gestykulował, machał tym patykiem w powietrzu, jakby chciał coś od klęczących kobiet.
One nie rozumiały. Płakały, tuliły dzieci, były śmiertelnie wystraszone.
Nagle ktoś chwycił chłopca za ramię.
To była Sława.
— Sława! — zawołał, łzy płynęły mu po twarzy. — Gdzie matula? Gdzie moja matula?!
Przytuliła go mocno.
— Ciii… spokojnie. Rób, co ci każę.
— Oni nas zabiorą? Do niej?
— Nie, pyszczku. Nie tam. Gdzie indziej… zobaczymy. Bądź grzeczny.
Raptem dłoń oderwała go od Sławy.
Uniósł go wojownik, śmiał się i coś pokazywał innemu.
Potem wrzucił go na wóz, razem z innymi dziećmi.
Sława zaprotestowała.
Chłopiec widział, jak została uderzona pięścią w usta. Krew spłynęła jej po brodzie.
Płakał.
Inny wojownik podbiegł, zaczął się kłócić z tym pierwszym.
Wskazywał na Sławę, klepał się po głowie, coś tłumaczył i machał rękami.
Drugi śmiał się głośno, jakby to była zabawa.
Ale chłopiec się nie śmiał.
Na wóz wrzucano dzieci jedno po drugim. Młode kobiety zakuwano w żelazne kajdany, żeby nie uciekły.
Stare babule też próbowali pędzić. Ale one płakały, błagały, padały na kolana. Wojownicy smagali je kijami, aż w końcu odepchnęli od szeregu. Wygonili, jakby nie były warte nawet powrozu.
Leżał na wozie, łzy piekły go w oczach. Wciąż szukał Sławy.
— Gdzie jest Sława? Gdzie jest Sława?! — krzyczał, podnosząc się.
W tej samej chwili poczuł piekące uderzenie po plecach.
Upadł na deski, aż zabrakło mu tchu.
Bolało mocno.
Wozy ruszyły. Koła zgrzytały, konie ciągnęły naprzód.
Za nimi sznur kobiet, spętanych kajdanami. Jak bydło. Szły wolno, z głowami pochylonymi, pilnowane przez wojowników.
Nagle zobaczył ją — kobietę z białymi włosami, stojącą w polu przy drodze.
Patrzyła prosto na niego. Jej usta poruszały się, jakby coś mówiła.
Chciał krzyczeć, ale siły go opuściły.
Był zmęczony.
Chciało mu się spać.
Czuł ból, który rozrywał go na kawałki.
A potem oczy zamknęły się same.
Ostatnie, co pamiętał, to jej spojrzenie.
Południca żegnała go milczeniem.
Komentarze (2)
A tak w ogóle, to nieźle napisane. Będzie ciąg dalszy?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania