Sanatorium pod przepaloną lampą - prolog
Od rana siąpił deszcz. Zaczęło się niewinnie, kilka nic nieznaczących łez. Potem jednak niebo całkiem się rozbeczało. Larysa Pieczeń weszła do swojego przestronnego gabinetu, z dużym oknem wychodzącym na zaniedbany kort tenisowy, który ze wszystkich stron porastały samosiejki brzóz. W pomieszczeniu panował półmrok dopóki podwieszane pod sufitem jarzeniówki, w delirycznych drgawkach, nie rozgrzały się na dobre. Kobieta zasiadła w wygodnym, skórzanym fotelu. Na dębowe biurko rzuciła stertę dokumentacji, w tym kopie listy kolejnego turnusu. Przejrzała ją już pobieżnie, ale tyle wystarczyło aby mieć pewność. Nadawali się idealnie. Wszyscy razem i każdy z osobna. W szufladzie trzymała nieco archaiczną, lecz zawsze niezawodną komórkę. Z zasięgiem na tym wypizdowie bywało różnie. Czasami musiała nieźle nachodzić się po gabinecie, albo wyjść na korytarz. W naprawdę złe dni stawała na werandzie przy wejściu głównym, nad starą, przepaloną lampą, która zawsze w jakiś niewytłumaczalny sposób wywoływała w Larysie uczucie niepokoju.
– W mamrze na kogutach mieliśmy identyczne – powiedział któregoś razu jej ojciec, dawno temu, kiedy bywał w sanatorium regularnie, odwiedzając na emeryturze klawisza córkę. I kiedy, co najistotniejsze, żył.
Ale czy te słowa były głównym powodem jej niepokoju? Miała wątpliwości.
Wybrała jeden z trzech numerów na liście kontaktów. Po trzech sygnałach z drugiej strony odezwał się męski głos.
– O co chodzi?
– Przyjdź do gabinetu, mam już listę turnusu.
Chwila ciszy
– Dobra, idę.
Rozłączyła się i schowała komórkę z powrotem do szuflady. Przekręciła kluczyk w zamku, wyjęła i położyła pod ochronną, tekturową podkładką z nadrukiem Polski podzielonej na województwa w systemie z reformy pod koniec zeszłego stulecia.
W oczekiwaniu wstała i podeszła do okna. Szerokie i stare. Stare jak cały budynek, cuchnące trochę wilgocią, może już grzybem. Farba odchodziła płatami od zewnętrznej strony. Od wewnątrz malowanie wyglądało znośnie. Na parapecie z ciemnego lastryko Larysa trzymała dwa kaktusy. O wiele za mało na coś, co ma ze trzy metry długości. Podlewała je rzadko, ale zawsze wystarczająco. Deszcz siąpił coraz mocniej. Odbijał się od zewnętrznego parapetu, od szyb i liści drzew rosnących po lewej, blisko budynku. Podobał się jej ten spektakl. Tak jak cisza przechadzająca się, póki co, pustymi korytarzami sanatorium. Do czasu.
Mężczyzna zapukał dwa razy zanim wszedł do gabinetu. Był ubrany w granatowe ogrodniczki, pod którymi miał szary podkoszulek.
– Na biurku – powiedziała Klarysa, nie odrywając wzroku od widoku za oknem.
– Wyglądasz na zadumaną – stwierdził, przeglądając dokumentację.
– Nie bardziej niż zwykle. I jak, podobają ci się?
Mężczyzna nie krył zadowolenia. Na ustach twarzy pojawił się szeroki, dorodny banan.
– Są idealni. O wiele lepsi niż ci ostatnio.
– Też tak sądzę. Ale będzie trzeba to dobrze rozegrać. Są wyjątkowi…
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania