Sen

Ponieważ megafony ogłosiły niedzielę i w związku z tym nie miałem żadnych zajęć, postanowiłem zwiedzić podziemia. Żeby tam się dostać, należało przechytrzyć strażników. Trafić na porę, gdy zajęci byli jedzeniem. W tym celu czekałem przy bramie prowadzącej do wąskiego korytarzyka, gdzie znajdowało się wejście (że takie wrota były, odgadłem z częstych i ściszonych rozmów).

*

Po wykołowaniu strażników, znalazłem się w przejściu łączącym dwa miejsca. Jedno należało do znanych, z którym zdążyłem się oswoić, drugie prowadziło w dół i rządzone było nieznanymi prawami. Co mnie zbiło z tropu, to panujące tu zimno. Zauważyłem ludzi biegnących na oślep, ubranych w grube palta. Rzecz dziwna: podczas gdy na górze co i rusz ogłaszano środek lata, upał, a nawet suszę, tu, w katakumbach, nikt nie przejmował się pogodą pochodzącą z góry.

W pierwszej chwili pomyślałem, że widocznie działa klimatyzacja. Ale kiedy przebyłem następnych kilkaset metrów, stwierdziłem, że w miarę oddalania się od włazu, tunel napełniony jest niemożliwym do zaakceptowania zaduchem, fetorem przenikającym z wnętrza mijanych sal. Umieszczone vis a vis, wypuszczały z siebie zepsute powietrze.

Zauważyłem w nich sporą liczbę ludzi. Fizjonomie tubylców wyrażały zniecierpliwienie, irytację, żadnej jednak nie zdobił uśmiech. Z początku, oszołomiony nagłą zmianą klimatu, bezradnie obijałem się o ściany, by po chwili wrócić do równowagi i biec z innymi w obranym kierunku.

Potrącali mnie. Z daleka i nonszalancko przepraszali. Jak gdyby grzeczność należała do ich przymusowego rytuału. Chociaż wyziewy z omijanych sal dawały mi się we znaki, to przecież musiałem przyznać, że w niezupełnie jasny sposób, znikały: wessane i oczyszczone przez mroźny nawiew przeciągu, rozpływały się w kłębowiskach ciemności.

*

Po wielu kilometrach, kiedy przekonałem się, że korytarz ma kształt wielkiego kręgu i nie kończy się tam, dokąd zmierza, wyrosła przede mną wnęka. Z pewnym zainteresowaniem przeczytałem słowa umieszczone na transparencie: serdecznie zapraszamy.

Wnęka, bocznica celu mojej eskapady, zaczynała kolejny, tym razem ciekawy i obiecujący etap zwiedzania. Lecz z różnych powodów, ilekroć chciałem wejść w nią głębiej, na drodze spotykałem ścianę ze szkła. Czasem tylko, skoro wytrwale biłem o nią głową, udawało mi się zobaczyć drwiącego ze mnie i moich wysiłków mężczyznę siedzącego po drugiej stronie.

Naraz zorientowałem się, że jestem sam. Równocześnie zrozumiałem, że przebywam w miejscu, skąd się nie wraca: śliskie ściany uciekały pionowo w górę, a przez otwór widziałem światło, strugę blasku. W lustrze szklanej tafli odbiła się moja przygarbiona sylwetka i z przerażeniem stwierdziłem, że jestem już stary. Ręce też miałem zasiekane zmarszczkami, jak gdyby nie należały do mnie. Poplamione brązowymi piegami, skręcone reumatyzmem, a szponiaste, zdrewniałe palce - ścierpnięte na wieki. Czułem jednostajny, monotonny puls. Próbowałem wyobrazić sobie, że umieram, lecz nie mogłem. Pomyślałem, że, jak zwykle, jestem do niczego. Zakląłem. Za wszelką cenę nie chciałem być do niczego i wrzasnąłem o tym w ciemność. Lecz mój krzyk odbił się od niewidocznej przeszkody szyderczym echem.

*

A kiedy już byłem zmęczony i moje ciało przywykło do chłodu, opadła mnie hałastra mieszkańców z pobliskich sal. Nieznani osobnicy krzyczeli jeden przez drugiego, a twarze mieli ziemiste. Nie było w tym nic dwuznacznego; choć przebywali tu bez dostępu słońca, sprawiali wrażenie pogodnych i rozluźnionych, jak gdyby chaotyczna gonitwa po korytarzu wzbudzała w nich chęć do życia.

Z początku nie potrafiłem zrozumieć, co mówią, lecz kiedy wsłuchałem się w rytm zdań i gdy złowiłem skomplikowaną melodię, zacząłem przypisywać znaczenie całym sekwencjom ich monologów. Bo właściwie to, co słyszałem, było jednym wielkim monologiem; choć pozornie bałaganiarski, przydługi i mętny, jakkolwiek tworzący przejmujący skowyt wspólny wszystkim katowanym, to przecież, oglądany osobno, układał się w jasny, szatańsko poprawny obraz: każde słowo miało właściwą intonację, mieniło się aż do jądra swojego znaczenia, a otaczające mnie krzyki wydawały się nieskończenie piękną skargą, pieśnią wzniosłą od nieznanego okrucieństwa. Nie błahą treścią łączyły się, lecz klimatem, którego ni w ząb nie pojmowałem, za którym wszakże płakałem, jak bóbr.

Średnia ocena: 4.2  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • P.J.Otter 07.10.2020
    Tak ładnie/ciekawie napisane, że aż żal, że nie dłuższe.
  • Tjeri 07.10.2020
    Jeśli to prawdziwy sen, to straszny. Można go rozkładać i interpretować, niczym poezję. Ale ta interpretacja jest chyba jeszcze straszniejsza. Samotność, izolacja.
    "Bo właściwie to, co słyszałem, było jednym wielkim monologiem; choć pozornie bałaganiarski, przydługi i mętny, jakkolwiek tworzący przejmujący skowyt wspólny wszystkim katowanym, to przecież, oglądany osobno, układał się w jasny, szatańsko poprawny obraz: każde słowo miało właściwą intonację, mieniło się aż do jądra swojego znaczenia, a otaczające mnie krzyki wydawały się nieskończenie piękną skargą, pieśnią wzniosłą od nieznanego okrucieństwa. Nie błahą treścią łączyły się, lecz klimatem, którego ni w ząb nie pojmowałem, za którym wszakże płakałem, jak bóbr." - ten fragment jest fantastycznie napisany.
  • befana_di_campi 07.10.2020
    No, nic ;-) Świat Równoległy osoby niewierzącej...

    P.S. Sny lubią się sprawdzać ;) Nie każdy musi tęsknić za (archa)nielskimi chórami :-)
  • Marian 07.10.2020
    No, ciekawa wersja innego świata.
  • Józef Kemilk 07.10.2020
    Ciekawe i zupełnie inne od innych umieszczanych utworów. Dobrze się czyta.
  • Garść 07.10.2020
    Piekło, którego bezlitosny porządek zachwyca.
    Tekst z ciekawym epilogiem.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania