Sen o Afryce

Sen o Afryce

 

Motto:

To istny ocean, osobna planeta, różnorodny przebogaty kosmos. W tej części nieba brak aniołów, w tej części świata brak Boga. Cała kraina należy wyłącznie do słońca. Do ciemnoskórego bożka Ra o głowie sokoła.

 

I - Le voyage

W chwili gdy Jeanette Marcelii la Cassiere została wysłana na farmę swojej ciotki w Afryce Południowej, zgodnie orzeknięto, że jest to najbardziej niesympatyczna panna, jaką kiedykolwiek widziano.

Zacznijmy od tego - z racji, że ludzie w pierwszej kolejności zwracają uwagę na wygląd - że była straszliwie ugly (polskie "brzydka" nie oddaje całej jej potworności). Była pomarszczona i pożółkła jak oblany herbatą pergamin, oczka miała dziewczęco-kotkowate, a budowę cielęcoidalną. Ubierała się szybko, lecz starannie i z przepychem, w którym tonęła jej szczapowata figurka. Mimo to Żanetka nie była flakiem dla samego sflaczenia; to, że tonęła, nie znaczyło wcale, jakoby sama nie istniała. Gdyby jej postacią zawładnęła abulia (stadium psychicznego poniżenia i zbydlęcenia, objawiające się nie-istnieniem), wywłoką zostałaby do końca, a my nie opisywalibyśmy jej historii. Żanet była przynajmniej aktywna w swej przykrej, ujemnej działalności - a nie bierna w rozwodnionym, neutralnym świństwie.

Podróż z Francji do Afryki trwała piekielnie długo. Jazda pociągiem przez parę czy też paręnaście krajów, a potem kilkutygodniowy rejs przez ocean; była to istna katorga dla rozpieszczonej, przyzwyczajonej do wygód Francuzeczki.

Ale przestrzeń przynosi zapomnienie, jak powiedział kiedyś ktoś bardzo mądry. Przerywa dotychczasowego stosunki człowieka z otoczeniem; oddala od codziennych myśli, obowiązków interesów i kłopotów... bo rzeczywistość pochłania nas do tego stopnia, że nie jesteśmy w stanie wyjść ze swojego zwykłego kręgu myślowego.

Podstawą wolności jest wolność naturalna, właściwa człowiekowi pierwotnemu. Człowiek w stanie pierwotnym niezależny był od innych ludzi, od których niczego nie potrzebował i którzy nic nie potrzebowali od niego. To czyniło go prawdziwie wolnym. Bowiem o wolności nie decyduje możność wyboru, ale podporządkowanie się prawom natury – a czym są prawa natury jeśli nie nieustannym ruchem?

Toteż Żanetka w końcu przestała myśleć o ojcu, który odumarł ją tak nagle (potężna dawka coco popita bimbrem z aronii) i o tym, że gdyby nie interwencja ciotki z Afryki zamknięto by ją w przytułku. Ją, córkę Simon i Francesa La Cassierów z rodu Marcelli! Cały Paryż zdębiał na tą myśl. A gdy wysiadła wreszcie ze statku "Saint Mary"; gdy owionęła ją morska bryza, a płomienny żar rozgrzał twarz, poczuła, jakby ktoś odjął jej ze stóp miedziane obręcze, bo wszystkie problemy zostały daleko w tyle, za wodami oceanu.

Ale im dłużej stała w porcie, w zabójczych promieniach biało-godzinowego słońca, tym bardziej żałowała, że włożyła suknię podróżną z czarnego perkalu - we Francji była bardzo szykowna, ale w Afryce ze swoimi koronkami i haftami wręcz śmieszna.

- Nie podoba mi się tu - rzekła do doktora Niczego, który eskortował ją z Lyonu. Miała bowiem zwyczaj głośnego narzekania i kapryszenia.

Doktorek pokiwał głową ze współczuciem.

- Tak, oboje jesteśmy Europejczykami z krwi i kości. Jeśli nie uda ci się przywyknąć do tutejszego klimatu, spróbuj się przyzwyczaić, że nie można się przyzwyczaić.

A to zakuty fajrant, pomyślała Żanecia i dała się wprowadzić do cudacznego powoziku z bambusu. Mały Murzynek, który nim przewoził, smagnął w powietrzu biczem i ruszyli w dwugodzinną podróż przez wybujałe trawy Afryki.

Krajobraz zmienił się, a widnokrąg zmarszczył jak perłowa ostryga. Poczciwe lasy sosnowe przeobraziły się w parne, grzmiące dżungle, skromne stokrotki w kaskady przepysznych storczyków, klucze bocianów i żurawi w sępy żrące padlinę, a pola wyzłacane pszenicą i posrebrzane żytem – w sucho-żółte oceany traw Safari.

Panienka kazała zatrzymać powóz dwukrotnie:

1) chciała dłużej popatrzeć na słonia (był naprawdę wielki)

2) z gąszczu spiralnych daktyli usłyszała melodię

 

Informacja

[Jeanette Marcelli la Cassiere była piekielnie muzykalna. W wieku dwóch lat nauczyła się grać na trójkącie, czterech na cymbałkach, a pięciu na sandżo bandżo (specyficzny rodzaj pianina sklecony naprędce przez dziadka-pijaka). Wszystkie symfonie Beethovena znała na pamięć, Bacha tolerowała, a Vivaldiego mogła słuchać jedynie po wypiciu wiadra melisy. Koniec.]

Melodia, która dochodziła z gąszczu, nie przypominała niczego, co można by było usłyszeć w cywilizowanej, ludzkiej Europie. Ta była rozjuszona, zaświatowo dzika i Żanet słuchając jej, wpadła w otępienie podobne do tego, w które wpadał jej ojciec po coco.

- Co to za muzyka? - spytała sennym, rozkosznym głosem małego Murzynka.

- Zabullo abu hyeno man'ani!1 - zawołał. (Żanet pomyślała, że ich język jest bardzo ładny i melodyjny)

Gdy zajechali na farmę Marcellich, na powitanie wybiegła im ciotka. Nazywała się Barbra, była ciemna, milutka i żywa - ale to nie ma znaczenia. Poza tym, że przygarnęła swoją siostrzenice, nie odgrywa w naszej opowieści istotnej roli, dlatego nie będziemy dłużej się nią zajmować.

Panna La Cassiere została nakarmiona i położona w swoim nowym ekskluzywnym pokoju. Był to pokój z widokiem na imponujące plantacje herbaty i spiczaste góry Ngoh. Noc była tak ciepła, że Żania spała przy otwartym oknie; cudownie było zasypiać w dzikiej, nie-europejskiej woni, słuchając odgłosów nocy... Ale i to miało swoją cenę, bo następnego dnia w jej pokoju odkryto: cztery pająki, dwie modliszki i dwadzieścia sześć komarów-bydlaków.

 

II - Mon Dieu, ja widzę!

Przez kolejny tydzień Żanet przyzwyczajała się do klimatu lub - jak to inteligentnie powiedział doktorek - przyzwyczajała się, że nie może się przyzwyczaić. Był to rzeczywiście okropny czas; wszystko jej przeszkadzało (ostre słońce, suche powietrze i wielkie muchy, które dostały się do każdego pokoju i nie dawały jej w spokoju czytać). Za Europą tęskniła z każdym dniem coraz bardziej. Na domiar złego gdy wreszcie odważyła się wyjść z domu na spacer, dostała udaru i musiała przeleżeć kolejne dwa tygodnie w łóżku.

Była akurat miesięcznica jej przyjazdu, kiedy wreszcie pozwolono jej wyjść. Poszła w wielkim kapeluszu z parasolem nad głową. Była jeszcze chudsza, a nos miała okropnie zmarszczony i brwi ściągnięte.

Obiecała ciotce, że nie będzie się oddalać; miała tylko zrobić rundkę lub dwie wokół domostwa La Cassierów. W którąkolwiek stronę spojrzała, czy w parujące, pomarańczowe niebo, na pola pachnącej herbaty czy też na pasące się w oddali stadko antylop - wszystko to przypominało jej, że jest daleko od Francji, jakby na końcu świata. Ale przecież we Francji nie miała już domu! Teraz jej domem była Afryka...

Chciała przysiąść na skale i trochę sobie popłakać (tak naprawdę była romantyczką), ale wtem usłyszała tę samą melodię, która powitała ją na farmie. Dochodziła z zagajnika na tyłach posesji Marcellich; Żanet rzuciła się jak szalona - była bowiem piekielnie muzykalna - i pomiędzy drzewami odkryła garażowy zespół africanbubków.

Było to spotkanie, na które żadna ze stron przygotowana nie była i które dla obu okazało się wstrząsające. Wyglądało to tak: banda małych Murzynków gra koncert rockowy, a przewodzi im biały chłopak. Chłopak jest wysoki i silny; ma gołą klatę, a na niej tatuaże i naszyjniki z paciorków. Bawią się pysznie i jeden bubek gra wspaniałą solówkę na mandolinie, gdy nagle zza bambusów wyskakuje panienka; cała biała i z woalką na twarzy, która miała ocalić ją przed komarami, a przez którą przypomina jakiegoś niesamowitego, firankowatego ducha. Wyciąga ku nim kościotrupowatą, delikatną dłoń w koronkowej rękawiczce - i Murzyni w krzyk, wszyscy uciekają! Na miejscu zostaje tylko biały chłopak, który patrzy na przybyszkę z wytrzeszczonymi gałami.

- You scared them.

- Oui, I noticed - rzekła z rozkapryszoną miną (sama przestraszyła się wrzasków africanbubków) - Who are you?

Poderwał się ze skały i ukłonił.

- Tadek Kościk! It's pleasure. And you are the girl of miss Basia?

- Mais c'est un sauvage! - wykrzyknęła i dodała z godnością - Non, je suis Jeanette Marcelli la Cassiere.

- Ach, co za dziewucha - roześmiał się Tadek - So, misses la Cassiere, I'll give you advice. Don't wear that dress. It's easy to tear silk.

Żanet wiedziała, że ma rację, ale nie śmiała tego przyznać.

- I'll give you advice too, un sauvage: don't tell woman, how she should dress up - rzekła gniewnie - I'll never speak to you again!

Odwróciła się i odeszła, ale po chwili wróciła znowu, bo Tadek zaczął grać na mandolinie (a ona była piekielnie muzykalna). Stanęła z boku i przypatrywała się, jak softly dotyka strun swoimi pociętymi, brudnymi łapami.

- C'est très bien! - zawołała z podziwem.

Tadek wyprężył się zuchwale i uśmiechnął (lub raczej grinned).

 

Informacja

[Tadeusz Kościk był synem polskiego ambasadora. W Afryce mieszkał, odkąd skończył sześć lat, czyli od lat dziesięciu. Miał wąskie, zielone oczy, które rozszerzały się przy lada sposobności, nadając mu wygląd polującego lamparta. Czasem, gdy się uśmiechał (grinned), jego twarz opalona na kolor ziaren kakaowca przybierała prawie dziecięcy wyraz. A silny był jak tur, przypominał Stasia z W pustyni i w puszczy. El fin.]

 

Słońce zachodziło nad Afryką. Niebo robiło się coraz czerwieńsze, a wielka ognista kula coraz bardziej ogromniała, chowając się za horyzontem. Czapy wiecznych śniegów i lodowców srebrzyły się na szczytach bezkresnych gór. Między szklanym, jakby obumarłym niebem, a bezmiarem safaryjskich traw, nie było żywej duszy; oprócz kościotrupowatej Francuzki z parasolem i postawnego, odważnego polskiego chłopca.

- Look - rzekł Tadek - Im niebo czerwieńsze, tym trawy robią się coraz bardziej fioletowe. Wyglądają zupełnie jak wrzosy jesienią w polskich lasach...

- Do you miss Poland?

- Why should I? Africa is my home. Rozejrzyj się, Żańciu! Wydaje się być tutaj okropnie pusto, ale tak naprawdę wszędzie dookoła tętni życie. Dalej, połóż się!

Oniemiała dała mu pociągnąć się na ziemię. Nakazał jej siedzieć cicho i obserwować.

Trawy miały liliową barwę. Żanet wpatrywała się przez chwilę w ich plątaninę i nie widziała nic poza krzyżującymi się źdźbłami; ty i ja też nie dostrzeglibyśmy niczego. Dopiero po dłuższym gaping, zauważylibyśmy dziki, wszechobecny ruch w mikroskopijnym pod-świecie owadów. Bylibyśmy świadkami ataku karawanu żółtych mrówek na skarabeusza, walki dwóch dziwnych, błyszczących owadów z olbrzymimi czółkami i być może nawet po naszej ręce spacerowałby śliczny, kolorowy pajączek...

- Mon Dieu - wykrzyknęła Francuzka - ja widzę!

Tadek śmiał się.

- Widzisz, moglibyśmy poświęcić cały swój czas na przyglądanie się temu, ale nawet gdy nasze życie dobiegnie kiedyś końca, trawy Safari pozostaną niezgłębioną tajemnicą...

Były to piękne i prawdziwe słowa. Tej nocy Żanet po raz pierwszy nie myślała o Francji przed zaśnięciem.

 

III - Wioska sauvages

Minęło trochę czasu, zanim Tadek i Żanet znów się spotkali. A miało to miejsce w wiosce plemienia Zumbabwe, gdyż Tadzio chciał pokazać ją swoim kumplom. Była to wioska nieduża, zmieściłaby się w jednej z mniejszych dzielnic Paryża. Mimo to uczyniła na Żanetce takie wrażenie, jakiego nigdy nie zrobiła na niej Francja.

Osada położona była nad rzeką Kojo-mojo. Nad jej wodami pochylały się kobiety ubrane w kolorowe szaty i skóry narzucone na ramiona. Wszystkie miały łyse, wytatuowane głowy, a w rękach trzymały wielkie, drewniane bukłaki. Mężczyźni ubrani byli we wrzosy lub plecionki pozawiązywane naokoło bioder, a uszy mieli poprzedziurawiane, a w tych otworach kawałki drewna lub kości. Pomiędzy niskimi lepiankami ganiały się małe Murzynki o okrągłych, przypominających melony brzuszkach. Pod rozłożystym daktylowcem stał zespół bubków: grali na bębenkach, grzechotkach i tamburynach. Tadek przedstawił ich:

- Oto moi przyjaciele: Nasunabi, Kali, Lambo i Tse-Lundek.

Och, pomyślała Żania zaskoczona. To oni wszyscy mają imiona?

Przybycie białej, złotowłosej panny wywołało duże emocje. Każdy chciał na nią popatrzeć i dotknąć ją. Na szczęście Tadek zasłonił ją i zawołał:

- Yahara, monubu 'ata naka-naka somano Dżira?2

Wtedy Zumbambczycy nabrali przekonania, że stoi przed nimi jakaś jasna świętość i zaczęli spoglądać pokornym wzrokiem, a niektórzy nawet pochylali przed nią głowy. Żanię tak to wzruszyło, że i ona pokłoniła się ich wodzowi - sędziwemu starcowi z tuzinem kolorowych paciorków na szyi i laską w mocnej ręce. A pokłoniła się w sposób parysko-salonowy, z rąbkiem sukni w rączce i ze spuszczonymi w dół rzęsami. Wódz najpierw rozdziawił gębę ze zdumienia, a potem uniósł rękę nad jej głowę i zawołał:

- Waka Waka zangalewa!

Odpowiedziały mu okrzyki pozdrowienia. I tak panna La Cassiere została przyjaciółką Murzynów z plemienia Zumbabwe. Cały dzień spędziła bawiąc się z dziećmi; rozdała im wszystkie miętówki, które miała w kieszeni i nauczyła dziewczynki gry w klasy. Tadek w tym czasie wdrapywał się na najwyższe drzewa z innymi chłopcami i zrywał banany, a później wysuszone tarł na mąkę między dwoma płaskimi kamieniami.

Ale gdy nadeszło południe ("white hours"), życie w całej osadzie zamarło. Zumbambczycy mieli zwyczaj ucinać sobie drzemki w czasie najwyższej huka-kumba3 i większość pozaszywała się w swoich chatach. Natomiast Tadek i Żanet położyli się w cieniu wielkiego nerkowca i Francuzeczka wyciągnęła z torebki książkę pt. Une orgie à Paris. Tadzio, który skubał trawę w zębach, oniemiał.

Tadek (in english): Chyba nie będziesz teraz czytać? Nie psuj sobie tak pięknego popołudnia książkami!

Żanet: Pourquoi pas? Czytanie to wielka umiejętność. Żałuję, że nie ma tutaj szkoły, do której mogłabym chodzić!

Tadek (trzęsąc się na tę myśl ze zdumienia): Tutaj, w krainie żyraf, czarnych ludzi i słońca chcesz zakładać szkołę? For God's sake! Posłuchaj: w lesie można spotkać małpki żałobniczki o czarnych brzuchach i białych ogonach. W niektórych miejscach rosną krzewy dzikiego Jasminum trifoliatum. Ta rzeka wpływa do zatoki Fimbo-Fumbu nad oceanem. Gdy słońce zajdzie, nad nami będą świecił gwiazdozbiór Centaurusa i Mgławica Cariny. Oto jest prawdziwa wiedza! I czy potrzebne mi była do tego szkoła?

[Żańcia w rozterce. Tadzio zadowolony z efektu. Dopiero po chwili...]

Żanet: Europejczycy chodzą do szkół - i zobacz, na jakim poziomie jest kultura, sztuka, literatura itd. A twoi Murzyni są niewykształceni, dlatego to biali nad nimi dominują.

Tadek: That's a bullshit! Są najmądrzejszymi ludźmi na świecie. A to o czym mówisz to świństwo. Podziały odpowiadają za konflikty, wojny itd. Po co dzielić społeczeństwo na rasy, skoro tak naprawdę wszyscy jesteśmy ludźmi?

  Żanet: A dlaczego nie mielibyśmy się dzielić? Wszelki monizm jest nudny. Światem rządzą przeciwieństwa, które nie są wrogimi częściami, lecz które uzupełniają się nawzajem.

  Tadek: Dlatego powinno się postawić znak równości między nimi, jak kiedyś uczynił to Spinoza z Bogiem i światem. Rzeczy połowiczne i mierne są bezsensowne. Dlaczego dwie jednostki tego samego gatunku (tzw. czarni i biali) przedstawiane są w opozycji, pospolitym konflikcie? Przecież tak naprawdę są ze sobą ciasno splecione! Spójrz - ja uczę swoich Murzynów używać lunety i kompasu. Oni za to pokazują mi, jak poluje się dzidami, tropi antylopy po śladach albo plecie wiklinowe koszyki...

Żanet (w zamyśleniu): To prawda. Europa i Afryka są jakby dwiema stronami tej samej monety. Ale mimo wszystko oddzielnymi. Pomyśl, co by było, gdyby zabrać tę wioskę - pardon - dzikusów, sauvages, do Paryża? Podziały muszą istnieć; to one ubarwiają świat, to one sprawiają, że na świecie jest tyle różnych religii i kultur...

Tadek (w szale, miotając się na trawie): Nie, nie zgadzam się na to! Gdyby przynajmniej pomiędzy tymi podzielonymi grupami panowała równość! O, gdyby ludzkość była hermafrodyczna, jak ślimaki, bez tego rozdziału na rasy! Ach, kto wymyślił całą tę fantasmorgię? Niezgodność tych dwóch światów staje się coraz bardziej męcząca i bezsensowna.

[I wykrzyczawszy to, położył się jej na kolana i długo wył z powodu ohydnej niesprawiedliwości świata, aż wreszcie uśpił go płacz.]

Popołudnie było gorące i senne, z gąszczu dolatywał do nich upojny, przepyszny zapach kwiatów, toteż Żanetka w końcu sama zasnęła. W tym czasie Murzyni zdążyli się już pobudzić i w wiosce znów zaczynało robić się gwarno - ale gdy wódz dowiedział się, że biała panna śpi, nakazał wszystkim ciszę pod karą ucięcia języka.

 

IV - Repos de la nuit

Pewnego gorącego południa wśród fali szumiących łąk i powodzi kwiatów można było dostrzec dwóch jeźdźców. Jednak trawy były tak wysokie, że konie zatonęły w nich, a jeźdźcom widać było tylko ramiona i głowy. Wyglądało to, jakby płynęli w dziwacznym, żółtym morzu Kenyi. Nagle jeden z nich (jechał przodem z prześliczną strzelbą na plecach) zawołał:

- Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,

Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi.4

A drugi ze śmiechem odparł:

- What are you talking about, Adgio?

Żanet do tej pory nie nauczyła się wymawiać imienia Tadzia. Ale za to wyładniała znacznie; policzki teraz miała pełne i różowe, oczka błyszczały się, a postawę miała dużo zdrowszą i bardziej żywą. Porzuciła także swe jedwabne suknie i parasolki, a zastąpiła je bojówkami w kolorze piaskowym, kapeluszem z szerokim rondem i wysokimi do kolan boots.

Wybrali się na "polowanie" (Tadek mówił tak tylko z wrodzonego zuchwalstwa, w gruncie rzeczy wycieczki młodej panny i chłopca ze strzelbą polowaniem nie można było nazwać). A wybrali się na dalekie Safari - choć może nie tak dalekie, bo leżało w promieniu parunastu kilometrów od farmy Marcellich.

- Tutaj - orzekł w pewnym momencie Tadek, zatrzymując się - Kończy się ziemia twojej ciotki.

- Och! - wykrzyknęła lekkomyślnie - Więc to wszystko należy do mojej rodziny?

Tadzio zdębiał i najeżył się cały.

- Nie. Afryka nie należy do nikogo, nawet do takich bogatych snobów. Wam, Europejczykom wydaje się, że cała ta kraina jest tylko martwą rzeczą, którą można posiadać - i odjechał tak szybko, że Żanetka musiała go gonić i wołać.

Zatrzymał się dopiero, gdy zobaczył z daleka coś wielkiego i szarego. Gdy podjechał bliżej, okazało się, że jest to chory słoń - leżał w cieniu z poszarpaną nogą, a na widok ludzi zaczął nerwowo trąbić.

- Will you shoot him? - asked Jeanette.

- Why should I? Spójrz na niego. Czymże różni się ode mnie albo od ciebie?

Słonik miał szarą, chropowatą skórę, trąbę, którą mógłby jednym uderzeniem zabić dorosłego człowieka i na pół przymknięte czarne jak żuki oczka. Żanet pomyślała, że jest uroczy.

- Well, I don't think my ears are that big. A gdzie są jego kły? Moja ciotka poluje na kość słoniową.

- Mój Boże! He's too little. Can't you stop for once wondering how much things around you are worth? Just bring first aid kit from my bagpack.

Żania zawstydziła się. A Tadek bandażując nogę słonia, przemawiał do niego tak:

- Nie zwracaj uwagi na tę paskudną Francuzkę, braciszku. Wszystko będzie alright...

Później poszli narwać dla niego melonów i bananów z lasu; słońce było już nisko nad horyzontem, gdy wrócili. Słonik podarki przyjął z wdzięcznością; chwytał w trąbę podsuwane mu owoce i pakował je sobie do buzi. Żanetka była zachwycona; postanowiła nazwać słonika Bambo. Tadek wyśmiał ją.

- Ma chérie, już nigdy więcej go nie zobaczysz, to po co nadawać mu imię?

- Ale mnie będzie przyjemniej za każdym razem, kiedy pomyślę, że po afrykańskich stepach biega słonik, który nazywa się Bambo.

Wkrótce zaczęło się ściemniać, toteż po wylewnym pożegnaniu ze słonikiem, wybrali się w drogę do domu. Niestety zgubili się i Tadek zadecydował, że muszą rozpalić ognisko ("Afryka nie jest tak przyjemna nocą jak za dnia"). Była to prawda; co chwila słychać było dziwne odgłosy, a raz nawet coś zawyło tak straszliwie, jakby ludzki śmiech lub płacz, lecz tak potworny i rozdzierający, że Żanet przebiegły ciarki po krzyżu.

- Don't worry, to tylko hiena. Nie podejdzie do ogniska.

W torbach, które niosły konie, znaleźli koce. Były podziurawione, ale na pewno wygodniejsze niż goła ziemia. Żanetka była w dobrym nastroju.

- Pewnego dnia będę opowiadać swoim dzieciom: leżałam na ciepłych krajach, na gorejącym Równiku i na różnobarwnych poduszkach z jedwabnego batiku... A potem wyciągam ręce w nieba stronę i czuję na rękach gwiazdy nisko nad nami zwieszone...

- O! Wreszcie widzisz! - zawołał Tadzio rozanielony.

Trudno to wytłumaczyć, ale w nocy widzi się w Afryce dalej niż w innych miejscach. A gwiazdy świecą tu jaśniej. Żania miała wrażenie, że patrzy w nocne niebo po raz pierwszy w życiu. Dotąd było ono dlań, mimo wszelkich wiadomości, dwuwymiarową płaszczyzną pokrytą mniej lub więcej świecącymi punktami. Teraz przestrzeń rozszerzyła się o 3. wymiar. Nad wapienną wieżą Kanopusu jak latawiec powiewa ognisty Feniks, a na jego ogonie zdziczały Achernar. Zestarzały Koziorożec niknie w błękitnej poświacie Jowisza, który trzyma nad nim straż z ołowiano-sinawym Saturnem. Mały Obłok Magellana świeci spokojnym, rozedrganym światłem, a ciemny zrąb jego grani odcina się wyraźnie na tle Węża Wodnego, który śliską piersią dotyka się kosmicznego zioła.5

Żania patrząc w gwiazdy, doznawała zawrotu głowy. Ze zdwojoną siłą poczuła bezmiar wieczności, który wisiał nad nią w swej straszliwej harmonii, w straszliwej muzyce sfer. Poczuła się nic nieznaczącą małą kropelką w wielkim oceanie wszechświata, którą była z punktu widzenia wieczności. Jakież znaczenie ma jej krótkie, ludzkie życie wobec całego ogromu galaktyk, planet i gwiazd? Mimo wszystko w tym poczuciu beznadziejności była jakaś bolesna rozkosz, której Żanet nie potrafiła wyjaśnić.

Wkróce - wpatrzona w migocący Krzyż Południa - zasnęła.

 

V - Oh ma douce souf- France!

I tak minęły dwa lata, od kiedy panna Jeanette Marcelli La Cassiere zamieszkała w Afryce. Nie chodziła przez ten czas do szkoły i w edukacji miała spore braki, ale za to nauczyła się takich rzeczy, o których nie śniło się jej francuskim koleżankom. Było to m.in: tropienie zwierząt po ich śladach, rozpoznawanie ptaków po usłyszeniu ich śpiewu, umiejętność rozróżniania wszystkich roślin trujących i jadalnych w afrykańskich lasach, wdrapywanie się na najwyższe drzewa i zrywanie owoców, uprawy herbaty oraz tańców, obrzędów, a nawet języka dzikiego plemienia Zumbabwe. Lecz Żanet posiadła także znacznie ważniejsze umiejętności, a mianowicie zaradność, opanowanie i spokój ducha, poczucie jedności z innymi ludźmi, ze zwierzętami i z naturą.

Ale pewnego dnia przyszedł list; list z Paryża, w którym pisano, że tak dłużej być nie może. Panienka musi wrócić i ukończyć edukację. Pewna dama, przyjaciółka rodziny La Cassierów, zgodziła się wziąć ją do siebie. Jeżeli pani Marcelli wyrazi zgodę, przyjadą po panienkę i zabiorą ją do domu.

List ten wywołał wielkie emocje. Dobra ciotka Marcelli pozostawiła decyzję swej siostrzenicy i Żania zgodziła się od razu. Wraca do domu, jak cudownie! Tylko dlaczego jakoś tak ją dziwnie boli serce?

Kolejne dwa tygodnie minęły na przygotowaniach. Żanet musiała się pożegnać z każdym zakątkiem i każdym skrawkiem ziemi, który pokochała. Zumbambczycy na jej cześć wydali wielką ucztę pożegnalną, a dzieci płakały, wołając "Mulama, Ana, 'ulama!". Żania opuściła je z ciężkim sercem i z kolorową papużką, którą jej podarowano. Lecz najsmutniejsze było pożegnanie z Tadkiem, który unikał jej przez cały czas, a przybył dopiero, gdy wsiadała z doktorem Niczem do statku w porcie.

Tadek: Żania! Żania!

Żanet: Que, Adgio? I thought that you're offended at me.

Tadek: Well, I was. But I want to say good-bye. Will we see each other someday again?

Żanet (płacząc w sposób francuski i dziewczynkowaty): Bien sûr! I'll come on holiday.

Tadek: That's not the same. Just... don't forget the sun. Był czas, gdy czczono słońce, budowano mu wieże i złociste ołtarze. W toku wydarzeń człowiek wygasł dla słońca, zamknął się w swoich tawernach i wieżowcach; tylko Murzyni, nasi Zumbabczycy nadal składają mu hołd. Nie zapomnij o tym w swoim Paryżu, dobrze? Stay true to the sun!

Żanet (zarzucając mu ręce na szyję w sposób kotkowaty): I'll stay, I promise!

[I wówczas, druhu egzotyczny,

stał się akt erotyczny.]

Doktorek: Que faites-vous, mademoiselle? Nous devons partir!

Mademoiselle wsiadła na statek "Saint Mary" i machała Afryce swoją przemoczoną, koronkową chusteczką tak długo, aż czarny ląd ze swoimi puszczami i pustyniami nie stał się tylko białą plamą na horyzoncie... Doktor Nicze zagadał do niej:

- I co, jednak Kenya nam się spodobała?

Żania zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.

- Va te faire foutre.

Doktorek zachłysnął się ze zdumienia. Poprzysiągł sobie już nigdy więcej się do niej nie odzywać.

 

Jeanette jest w Paryżu. Wprost z portu udała się do rodzinnej posiadłości la Cassierów, ale zastała ją w ruinie. Od sąsiadów dowiedziała się, że kupił ją jakiś zamożny Anglik, który wcale o nią nie dba; pozwolił, żeby wspaniały ogród pozarastały chwasty, a dach zburzył się i zapadł.

Gorzkie to było spotkanie. Żanet błądziła uliczkami Paryża, wszystkiemu najzupełniej obca, jakby nigdy nie mieszkała w tym kraju. Jedyną towarzyszką, z którą mogła od serca pogadać, była papużka o imieniu Bibi ofiarowana jej przez Tse-Lundka. Z dawnymi przyjaciółkami spotkała się, lecz wydały jej się tak nudne i głupie, że zatęskniła za wesołymi, prostymi Zumbambczykami. W szkole śmiano się z niej, gdyż nie miała pojęcia o rzeczach, których uczono.. Brakowało jej palącego, afrykańskiego słońca; deszczowa atmosfera Paryża była szara i przygnębiająca.

Paryż się zmienił, napisała w liście do Tadka. Boże Narodzenie było smutne jak wszystko dotychczas. Jeśli myślałam zawsze, że po powrocie los się odmieni i będzie znowu tak jak w moim dzieciństwie, miałam czas przekonać się, że lata te, najszczęśliwsze, nigdy już nie wrócą.

To nie Paryż się zmienił, tylko ty, odpisał jej w liście Tadek.

I miał rację.

Pewnego dnia do panienki Jeanette weszła dama, która wzięła ją na wychowanie, a nazywała się Caroline de Albret. Zastała ją zajadającą się orzechami nerkowca.

- Aha - rzekła z uśmiechem - Czyżby to były afrykańskie orzechy?

- Nie. Ale mają podobny smak.

Caroline de Albret poczęstowała się jednym i rzekła z troską:

- Nie możesz cały czas tutaj siedzieć, bébé. Doktor uważa, że gotowa jesteś umrzeć z tęsknoty. Płynie jutro do Ugandy, wiesz, jako kolonizator-geograf - Żania nadstawiła uszu - A my zostałyśmy zaproszone na bal do Bernadottów. Wszyscy liczą, że przyjdziesz i opowiesz jakieś ciekawe historie. Qu'est-ce que tu penses?

Patrzyła na nią tak błagalnie, że Żanet westchnęła i zgodziła się. Madame de Albret aż zaklaskała w dłonie i wyszła zadowolona ze spełnienia swego wychowawczego obowiązku. Ale gdy tylko drzwi się zamknęły, Jeanette zatonęła w myślach:

Więc doktorek płynie do Ugandy? No proszę! Ciekawa jestem, czy Zumbabczycy zobaczą z daleka żagle. Czasami wybierali się łowić ryby na brzeg... I ciekawe co u mojego Bambo? Nóżka musiała mu się już zupełnie wygoić... Może biega po Safari jako zupełnie już duży słoń?

I wówczas chwyciła ją rozpacz tak wielka, że rzuciła się na łóżko i zaczęła głośno płakać. Nie spała przez całą noc, myśląc nad czymś gorączkowo. Dopiero o świcie zerwała się z jakimś szaleńczym postanowieniem; włożyła swój płócienny, piaskowy kaftan, wrzuciła parę rzeczy do torby podróżnej i wypuściła z klatki Bibi, która zareagowała na to radosnym gruchaniem. Mgła kłębiła się w wąskich uliczkach, a po dachach prześlizgiwał się szary świt, gdy panienka la Cassiere wymknęła się przez okno i zgrabnie zeszła po rozłożystej jabłoni.

 

Informacja

[Tego dnia w domu Bernadottów daremnie czekano na pannę Jeanette.

Portowi tragarze twierdzili później, że widzieli ją na pokładzie "Saint Mary", gdy statek wychodził na morze. Stała na dziobie ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, a na jej ramieniu siedziała papuga.

Ale w domu Bernadottów długo nikt nie chciał dać tym opowieściom wiary.]

 

Czemu, na myśl o słońcu,

przestrach jakiś ogarnął was dziki?

Dalej, dalej! W drogę!

Do Afryki!6

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania