Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Serce Dżungli

Wpatrując się uważnie w załzawione oczy czerwonoskórego, Rafael z bólem stwierdził, że wbrew temu, co głosiły szlachetne idee i wartości konkwisty, oczy te niczym nie różniły się od tych należących do przeciętnego mieszkańca Starego Świata.

Nie były to oczy pijącej krew poczwary ni szatańskiego pomiotu, te były brązowe, szeroko otwarte i mimo okazywanej wcześniej odwagi, strach ukryty dotąd w ich głębi czaił się teraz przy samej powierzchni. Nie było w tym nic nieludzkiego, Rafael znał to spojrzenie aż za dobrze, strach jest wszędzie taki sam. Wobec rozgrzanego żelaza wszyscy ludzie są równi, nieważne jak bardzo byliby odważni.

-Co on mówi? – kapitan Ortega splunął przez ramię, gdy krzyki i jęki umęczonego jeńca zelżały nieco, a między nimi słychać było coś na kształt artykułowanej mowy.

- Tłumacz, żywo! Pojąłeś?

Chico pokiwał głową na znak, że pojął, po czym nachylił się nad mamroczącym więźniem.

Chico był dzikusem.

Imię, którym się kiedyś przedstawił, było zbyt długie i trudne do wymówienia nazywali go, więc po prostu „chłopcem”. Słowo brzmieniem w nieznacznym stopniu podobne było do jego tubylczego miana, toteż nowe imię przylgnęło prawie od razu, spotykając się z zaskakującą aprobatą młodego przewodnika.

Chico kucał i pełzał naokoło związanego, jak ciele skatowanego wojownika, próbując nawiązać z nim kontakt wzrokowy, szeptał, uśmiechał się, by po chwili podnieść głos i wyszczerzyć groźnie zęby. Więzień unikał jego wzroku, kręcił głową, uciekał zapadniętymi oczami. Rafael domyślał się, że wojownik nie ma prawa bać się niedorostka, nie patrzył mu w oczy, bo według niego Chico nie był tego godzien, bo darzył go bezmiarem niewysłowionej wzgardy. Chico też musiał się tego domyślać, bo z sekundy na sekundę przesłuchiwał więźnia coraz zacieklej i chociaż Rafael znał tylko niektóre frazy i słowa w ich tajemniczym narzeczu, przypuszczał, że chłopak swoim nienawistnym sykiem i warknięciami naciska na coraz to czulsze struny.

Naraz, gdy ociekający potem chłopiec zaakcentował ostatnią sylabę swego złośliwego monologu, spętany wojownik wyprężył się i powoli odwróciwszy głowę, utkwił wzrok w Ortedze. Kapitan złowił spojrzenie i nie myśląc spuszczać oczu, odwzajemnił grymas.

Chwilową ciszę przerwał miarowy szept wojownika, mówił w swoim języku, ale słowa adresował bezpośrednio do kapitana Ortegi, na Chico nawet nie zerknąwszy.

-Co on mówi? - syknął kapitan przez zaciśnięte zęby, wyglądał na zniecierpliwionego.

- On mówi, że o was słyszał, że zna was. - Chico wpatrywał się z nieskrywaną nienawiścią w wytatuowany bok głowy wojownika. - Mówi, że słyszał i nie boi się. Nie boi się was, nie boi się tego, co was prowadzi.

- Jak nas nazywa? - kapitan Ortega uśmiechnął się drwiąco- Bo przecież dali nam jakąś nazwę.

Tym razem na twarz chłopca wypełzł cień trwogi i zauważalnie przełknął ślinę.

- Zakon Demonów.

Kapitan uśmiechnął się szeroko.

Zakon Demonów, pomyślał Rafael głaszcząc zarysowaną, stalową powierzchnię swojego czarnego, ułożonego na kolanach moriona. Fascynujące.

Kilka lat temu ich drużyna nie nosiła jeszcze znamienia dzisiejszej reputacji, byli zaledwie kolejną grupą najemników, które zwykły ginąć zbyt szybko, by ktokolwiek mógł nadać im nazwę. Jednak od czasu oblężenia Tarentu - dzięki temu, co tam zrobili i jak to zrobili - nie byli już bezimienni. Byli Czartami z Toledo. Przerażeni Włosi twierdzili później, że niezwykle brutalna i bezwzględna banda, walczyła tak, jakby przewodził im sam Diabeł.

Rafael dziś już wiedział, że to nieprawda, że diabły wymyślają ci, którzy nie wiedzą, do czego zdolni są ludzie.

”Czarty z Toledo”, taka reputacja jest bardzo korzystna w branży, którą Juan Ortega i jego świta podjęli niespełna dwie dekady temu. Wykorzystali ją, podsycali plotki. Wkrótce okazało się, że ich usługi potrzebne są za Wielką Wodą, w miejscu, gdzie kosztowności nie trzeba wydzierać z zębów pokonanych w boju, lecz wystarczy schylić się i podnieść bezwartościowy dla tubylców kruszec, którego podług plotek, w miejscu tym było aż nadto.

Złote miasta, szlachetne kamienie to wszystko było na wyciągnięcie ręki, wystarczyło tylko sięgnąć i odebrać skarby prymitywnym dzikusom nieznającym nawet prochu czy zaawansowanych taktyk.

Reputacja Czartów i tutaj znalazła zastosowanie, ten przesądny i zacofany lud już przecież raz wziął ich za bogów, jak miał, więc nie uwierzyć w diabła kroczącego z nimi ramię w ramię po polu bitwy? Wojna zanosiła się na krótką i jednostronnie krwawą. Tak się przynajmniej zdawało.

Armia dzikich była bowiem wyjątkowo liczna, a pośród zmasowanych ataków pospolitego ruszenia w dżungli harcowały również świetnie wyszkolone elitarne jednostki. Czarty adaptowały się szybciej niż pozostałe oddziały Hiszpanów, ale i tak już pierwszego tygodnia straciły czterech ludzi.

Mroczne, wnętrze kapitańskiego namiotu wypełnił nagle szorstki śmiech wojownika przerywany nagłymi paroksyzmami krwawego kaszlu.

- Z czego się śmieje? - Ortega zmierzył Chico niechętnym wzrokiem. - Tłumacz wszystko.

Chłopak wsłuchał się w mamrotanie i niewyraźne rzężenie, pot obficie spływał mu po czole, w namiocie było nad wyraz gorąco.

- Śmieje się z waszego demona, śmieje się z was. Mówi, że nie pokonacie Serca Dżungli, mówi, że gardzi wami, waszym bóstwem, mówi...

- Co powiedział? - przerwał kapitan, unosząc do góry dłoń zdobioną potężnym złotym sygnetem.

- Powiedział, że się śmieje Panie- Chico wyprostował się i podrapał po czole. - Powiedział, że gardzi...

- Później- wycedził Ortega. - Co powiedział później. Serce Dżungli, co to jest? Miasto?

Rafael spojrzał ukradkiem na kapitana i wydało mu się, że złowił błysk w jego oku.

- To legenda, Panie...

- Tak jak El Dorado? – uciął Ortega, uśmiechając się drapieżnie.

Chico przełknął ślinę.

- Bardzo stara legenda, Tlaxcala nie zna jej, nie wiem czym jest Serce.

- Zapytaj go- kapitan nagle podniósł się ze wzmacnianego żeliwem kufra i rzucił się w stronę przykrytego mapami stołu. - Każ mu pokazać! Niech wskaże miejsce!

Na twarzy chłopca malowała się bezradność.

- Panie, on nic nie powie- palcem wskazał na tatuaż zdobiący bok głowy wojownika. - To ocelotl- Jaguar. On nic nie powie.

-Jemu powie- Ortega wskazał na siedzącego dotąd w milczeniu Rafaela i uśmiechnął się brzydko.

***

- Nic nie powiedział-wychodząc z namiotu, Rafael cisnął na trawę zbrukane krwią skórzane rękawice. - To był Jaguar, Juan.

Juan Ortega wzruszył ramionami i wskazał miejsce przy dogasającym ognisku. Noc była piękna, deszcz nie męczył ich już od kilku dni, Rafael często podziwiał tu gwiazdy, konstelacje, o których istnieniu nie miał pojęcia, będąc w Europie, a może wtedy po prostu nie patrzył w niebo.

- Wierzysz mu?- spytał kapitan, grzebiąc patykiem w resztkach ogniska, gorejące czerwienią drewno strzelało co i raz wystrzeliwując w powietrze iskierki żaru.

- Komu? Jaguarowi?

- Nie- Ortega odgarnął z czoła niepokorny kosmyk włosów.- Tłumaczowi.

Rafael zastanowił się chwilę, obserwował tańczące w powietrzu ogniki wznoszące się w niebo w spirali dymu.

- Jest z Tlaxcala- odpowiedział po chwili i kładąc na ziemi czarny morion, usiadł przy ognisku we wskazanym wcześniej miejscu.- Nienawidzi ich.

- To czerwony- kapitan splunął do ognia.- To przede wszystkim dzikus. Taki sam jak oni.

- Co to ma do rzeczy?- Rafael nie rozumiał, dlaczego tak bardzo rozeźliły go słowa kapitana.- To Tlaxcala. My nie kochaliśmy tych z Tarentu, ani tych spod Rawenny, a przecież mieli ten sam odcień skóry.

Kapitan Ortega odwrócił głowę, Rafael spojrzał w tym samym kierunku.

Jasne płótna namiotów rozświetlały noc na otoczonym drzewami wzgórzu, w głębi jaru od wschodniej jego strony słychać było trwające prace, co chwila dochodził do nich jęk obalanych drzew, upadających pod ciosami siekier.

- Czyli mu wierzysz.

- Wierzę- odparł, już spokojniej.- To nie są zwierzęta Juan. Nie wierz w te brednie…

Ortega znów przeszył go spojrzeniem spod krzaczastych brwi, odwrócił się tak gwałtownie, że jego kark, aż strzelił donośnie.

- Nie wierzę w nie…- zająknął się jakby zdyszany.- Ale… Nie znaleźliśmy tu złota, przynajmniej nie tyle ile nam obiecano. Nie chcę… Nie chcę, by to wszystko poszło na marne, rozumiesz? Nie stać mnie na uczłowieczanie wroga.

- Rozumiem – odparł nie od razu.

Rafael naprawdę rozumiał, ale z kolei dla niego coraz mniej liczyły się złote miasta, coraz częściej myślał o domu, gdziekolwiek by się on znajdował.

Myślał o tym, czego musiał się wyzbyć, aby tu dotrzeć. Myślał o wiosce, którą spalili wczoraj i o oczach tamtej kobiety.

- Jestem cholernie stary Rafa- Ortega zadarł w górę głowę, obserwując nieboskłon, już chwilę wcześniej przestał doglądać ognia.- Wiem, że nie wyglądam, ale tak się czuję. Wszyscy tego potrzebujemy, nie możemy wrócić z tym, co do tej pory udało nam się zebrać. To za mało. Zasługujemy na więcej.

Rafael długo patrzył na pokrytą bliznami twarz kapitana. Chciał wierzyć, że rzeczywiście zasługują.

- Muszę wiedzieć, że jesteś po mojej prawej. Jesteś jedynym, który gotów jest się tak poświęcać.

Rafael parsknął i znieruchomiał, wpatrując się w pył ogniska toczący się po ziemi szarymi kłakami, czuł na sobie wzrok kapitana, wiedział, że musi odpowiedzieć, że tego po nim oczekuje.

Gwiazdy świeciły jasno, a wielki, blady talerz księżyca górował nad wzgórzem, oświetlając obozowisko, dżungla tętniła nocnym życiem, a drzewa, tworzące wokół ogniska cienki pierścień szumiały jednostajnie.

- Jestem kapitanie.

***

Sen jak zwykle nie przyniósł Rafaelowi ukojenia. Winą obarczał wilgotne powietrze, kąsające drapieżne owady i nieustannie wyczuwane napięcie powodowane nocnymi atakami Orłów i Jaguarów. W ten sposób tłumaczył sobie swoją postępującą w zatrważającym tempie insomnie. W ten sposób się oszukiwał.

Do czasu, aż spalili tamtą wioskę i otaczające ją drzewa, gdy salwami dział i muszkietów stłumili krzyki uciekających w głąb dżungli dzikich, a przy okazji śpiew najpiękniejszych ptaków, jakie Rafael kiedykolwiek widział. Wtedy nie potrafił już ukrywać tego, że coś się w nim zmieniło. Nie potrafił już okłamywać siebie, a coraz trudniej było mu okłamywać kapitana i resztę, ale robił to, bo tego od niego oczekiwali. Musiał być opoką, tą jedną stałą w obliczu tylu gwałtownych zmian, tym, który na swoich barkach dźwiga największy ciężar, by oni nie musieli.

Zaakceptowanie zmiany w niczym bynajmniej nie pomogło, wręcz przeciwnie, pojawiły się koszmary, które na dobre obrzydziły Rafaelowi sen. Czyny popełnione w Europie, które nigdy wcześniej nie spędzały snu z powiek, teraz wracały do niego, ohydnie zniekształcone, wyrośnięte do tytanicznych rozmiarów, nękały w dzień i w nocy. Najbardziej męczyło go jednak to jedno uczucie, którego źródła nie znał, a którym często się brzydził, lecz jeszcze częściej delektował.

Czuł się tak, jakby przejrzał, jak gdyby jego wewnętrzne oko otworzyło się na piękno świata, zaklęte w najmniejszych nawet rzeczach, drzewach i zwierzętach. Wrażliwość, którą nigdy się nie charakteryzował jęła sączyć się jak krew z otwartej rany, plamiąc wszystkie bezduszne czynności, jakimi się dotąd parał, uniemożliwiała przemoc, jaką popełniał na co dzień. Paraliżowała.

Bał się tego, co mogło oznaczać wspomniane przez pojmanego wojownika Serce Dżungli, bał się też wywołanego przezeń błysku w oku kapitana. Przerażała go myśl, jakiego terroru miał się przez ten błysk w przyszłości dopuścić.

Chwilami wspominał złowróżbne, słowa wojownika-Jaguara "nie pokonacie Serca Dżungli". Rafael wstydził się tego, ale jakaś przewrotna cząstka jego samego, która zbudziła się w nim wraz z nękającymi go koszmarami, chciała, aby słowa te, choć po części się sprawdziły, czymkolwiek miałoby się to Serce okazać.

***

Z porannej zadumy wybudził go widok rytmicznie wybrzuszanej ściany namiotu i głos dobijającego się doń sierżanta.

- Już świta Panie!

Rafaela zawsze bawił fakt, że choć ich drużyna nijak wpasowywała się w armijne struktury, a jej członkowie nie nosili żadnych wojskowych dystynkcji, to dzięki reputacji Czartów nawet niektórzy oficerowie odnosili się do nich z pewną estymą. Żołdacy zwyczajnie się ich bali, a jego bali się najbardziej.

Rafaela nie dziwiło to ani trochę, z bitwy na bitwę, z potyczki na potyczkę coraz bardziej upodabniał się do przeciwnika. Dorównywał im przemocą i bitewnym szaleństwem, a z czasem zaczął wyglądać tak jak oni.

Jakiś czas temu porzucił czarny stalowy napierśnik z wyobrażonym nań czerwonym obliczem diabła na rzecz używanej przez tubylców, o wiele bardziej nadającej się do walki w tropiku - pikowanej bawełny. Wkrótce, dokonał niezwykłego odkrycia biorąc do ręki pozostawioną przez jednego z Orłów, na pierwszy rzut oka siermiężną i prymitywną szeroką pałkę z powtykanymi w nią kawałkami kamieni. Zabrał ją ze sobą, traktując z początku jako ciekawą pamiątkę, niebawem jednak przekonał się o niezwykłości kamiennych zębów broni. Przyjrzawszy się ostrzejszym niż brzytwy, niesamowicie ukształtowanym krawędziom kamieni, pojął, że wszedł w posiadanie potężnego oręża.

Wypytawszy o nie Chico dowiedział się, że broń w języku miejscowych nazywa się macuahuitl, a jej kamienne zębiska to nie zwykłe kamyki, ale wulkaniczny lapis obsidianus. Rafael nie chciał porzucać swego wysłużonego rapiera, ale urzekła go śmiercionośna prostota egzotycznej szabli.

Wkrótce już tylko wyszczerbiony, czarny, hiszpański morion i niewielki stalowy puklerz pozwalał odróżnić go w bitewnym zgiełku od szarżującego wroga.

Rafael coraz częściej zastanawiał się, czy tylko w ten sposób upodobnił się do dzikich, czy nosząc ich rynsztunek, ucząc się ich języka nie za bardzo zbliżył się do nich i ich sposobu życia. Ich sposobu myślenia.

- Panie?

Sierżant nadal stał przed wejściem do namiotu nie odważając się przestąpić jego progu.

- Idę- Rafael ospale uniósł się z drewnianej pryczy.- Powiadom kapitana Ortegę niech zbierze ludzi przed kantyną.

***

Słońce było już niemal w zenicie, gdy kapitan Ortega i señor Cortez uścisnęli sobie dłonie nad piętrzącymi się stertami map i korespondencji. Nad otwartą busolą i precyzyjnie odrysowaną mapą dżungli i jeziora Texcoco spotkały się dwie prawice, jedna należąca do starego żeglarza, awanturnika i mordercy druga zaś do człowieka, który do podobnej listy mógłby dopisać sobie jeszcze kilka szlacheckich tytułów oraz uznanie na królewskim dworze.

- Idziemy na Tenochtitlán panie Ortega.

- Idziemy na Serce Dżungli. – rzekł cicho kapitan, gdy sylwetka konkwistadora majaczyła już za wewnętrzną palisadą.

Rafael przyglądał mu się uważnie. W spotkaniu z Hernanem Cortezem uczestniczył tylko on i kapitan Juan Ortega, odprawa z Czartami miała miejsce chwilę wcześniej, w czasie której Rafael był świadkiem innego spotkania.

Chico przybył z kolejnymi informacjami. Chłopak twierdził jakoby po przesłuchaniu wielu z pojmanych w ostatniej bitwie, dotarł do kolejnych wzmianek o niejakim Sercu Dżungli. Ze zwyczajnych przechwałek więźniów nie dało się wyczytać nic poza tym, że Serce Dżungli traktują jako ostatni, niepokonany bastion i linię obrony dla ich ludu i lasu. Dopiero gdy z niezwykle starej, nawet jak na standardy tubylców, kobiety udało się wydrzeć, iż Serce Dżungli istnieje już od setek lat, kapitan Ortega wraz z Chico połączyli fakty i dotarli do jednej, zdawałoby się niepodważalnej konkluzji- Serce Dżungli musi być miastem. Jakie, więc miasto dzikich najdłużej opierało się ich atakom? Która z twierdz już wcześniej odparła z sukcesem wojska konkwisty? Tenochtitlán, stolica Indian.

- Skarbce muszą być przecież ukryte! – krzyczał w trakcie odprawy przejęty kapitan.- Pomyślcie jakie bogactwa muszą skrywać się pod ziemią, wewnątrz kolosalnych budowli, skoro już na powierzchni miasto od nich kipi!

Rafael nie odzywał się wtedy ani słowem. Nie mówił nic podczas odprawy z oddziałem, nie wtrącił nawet słowa w trakcie rozmowy z Cortezem. Wiedział, że nie miało to sensu, chociaż co najmniej sceptycznie podchodził do relacji więźniów, nie zdziałałby wiele. Obserwował tylko kapitana. Widział w jego oku ten sam błysk, który kiedyś przekonał go do wkroczenia na pokład, płynącego do Nowego Świata galeonu. Nie zdziałałby wiele wobec tego błysku i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Mógłby co prawda odejść. Gdzie? Nie wiedział. I tak mógłby spróbować, byłoby to dla niego lżejsze niż działanie przeciwko swej, odkrytej na nowo, naturze. Naturze, w którą jednak wpisane były honor i lojalność wobec kompanii, a on przecież obiecał.

Obiecał, że będzie przy nim.

Pozostało mu, więc zastanawiać się tylko czy odnajdą w końcu złote miasto, czy, co było bardziej prawdopodobne, definitywny kres ich człowieczeństwa.

***

Wyruszyli wraz z następnym świtaniem. Nadwątlone siły Hiszpanów tym razem zostały wzmocnione sojuszniczymi wojskami kolaborujących plemion, które teraz stanowiły trzon armii Corteza.

Powoli przemierzali dżunglę, ciągnąc za sobą balast wozów z zaopatrzeniem i kilkunastu pozostałych haubic. W Europie takie siły wywołałyby co najmniej szyderczy śmiech wrogiej armii, ale tutaj były aż nazbyt wystarczające. Nieustępliwa hiszpańska Machina Wojenna mozolnie przedzierała się przez las w całej swej potędze, kierowała się do Tenochtitlan, by na dobre zakończyć wojnę i Indiańskie imperium.

Prawe skrzydło składało się prawie wyłącznie z Indian kroczących gęsto wokół oddziału artylerii osłaniając go. Na szpicy, prowadząc siły w głąb dżungli, maszerowały Czarty. Czarno czerwona stal ich kirysów i wypolerowanych morionów żarzyła się w gęstym od wilgoci powietrzu. Indianie podążali w pewnym oddaleniu, nie chcieli zbliżyć do osławionych żołnierzy, obawiając się, że ujrzą asystującego im Diabła. Kapitan Juan Ortega górował nad resztą dosiadając karego ogiera ze świetlistą białą strzałka na czole, a Rafael i towarzyszący mu Chico przemykali z przodu badając teren. Co jakiś czas znikali w mrocznej toni drzew, szukając śladów zasadzek i tych mogących oznaczać patrole. Rafael wysyłał Chico z powrotem do kolumny, aby zdał raport z każdego niepokojącego znaleziska.

Nie znaleźli żadnych śladów, mimo to Rafael często kazał chłopakowi wracać do kapitana, tylko po to, by jeszcze na moment zostać samemu z otaczającą go przyrodą.

Zanim mieli ją na dobre zniszczyć.

Było już późne popołudnie i zbierało się na deszcz. Przykucnięty opierał się o drzewo, przykładając policzek do jego gładkiej wilgotnej kory, zamknął oczy i słuchał. Nie starał się usłyszeć kroków ani spiskujących gdzieś w zaroślach tubylców, słuchał ptaków.

Często rozmawiał z Chico o zamieszkujących dżunglę zwierzętach, znał wiele ptaków i wydawane przez nich odgłosy. Mógł po śpiewie poznać kwezala, tukana i kacyka. Otworzył, więc szeroko oczy, gdy w szumie lasu, w jego przepięknej symfonii usłyszał nagle fałszywą nutę.

Imitacja była niemal nieskazitelna toteż zajęło mu chwilę, by w końcu w piskliwych okrzykach ptaka usłyszeć bałamutny ludzki tembr. Dźwięk dochodził z naprzeciwka i niepokojąco szybko stawał się coraz głośniejszy. Naraz odpowiedział mu drugi, z prawej strony, potem trzeci z lewej. Rafael nie czekał na czwarty.

Rzucił się w bieg przeskakując gałęzie i rowy, mknąc bezszelestnie wymijał zręcznie jeżące się na ziemi głazy. Biegł, a za nim krzyczała dżungla.

***

Opętańcze krzyki usłyszeli jeszcze zanim ujrzeli biegnącego ku nim Rafaela.

Kilku strzelców wycelowało w jego kierunku lufy arkebuzów myśląc, że jest pierwszym z nacierających, dopiero kapitan Ortega unosząc dłoń powstrzymał ich od salwy.

- Nadchodzą! – Rafael w biegu zrównując się z koniem kapitana, gwałtownie obrócił się na pięcie bryzgając spod stóp mokrą ziemią.- Chico, broń.

Wyciągnął do chłopca rękę nie przestając spoglądać w gęstwinę.

Poczuł pod palcami zimno stali, gdy Chico podał mu arkebuz. Podrzucił go do góry i łapiąc w obie ręce, przycisnął kolbę do barku.

- Szukajcie kapłanów! – ryknął celując między drzewa, z których dochodziły coraz to potężniejsze wrzaski.- Zabijać kapłanów!

- Armaty są w dole panie! – krzyknął któryś z żołnierzy.- Nie mamy czystego strzału!

Ogier kapitana Ortegi zatańczył i stąpając w miejscu obrócił się ku oddziałowi artylerii.

- Wtaczajcie na tamto wzgórze!- kapitan wskazał rapierem kierunek.- Osłaniać działa!

Sprzymierzeni Indianie chmarą oblegli artylerzystów formując wokół nich ochronny krąg.

- Demonios de Toledo!- Ortega uniósł się w kulbace i wyszczerzył zęby, w jego oku groźny błysk.- Sangre!

Nagle zrobiło się przeraźliwie cicho, dudnienie i wrzaski, które jeszcze chwilę temu falami rozbijały się o formujące się szyki Czartów ustały i cała dżungla zdawała się drzemać.

Nagle świst.

Oszczepy jak rój os wyfrunęły spomiędzy drzew godząc w pierwsze szeregi, drewniane drzewce z trzaskiem łamały się w zderzeniu ze stalowymi tarczami najmitów, kilka z nich odbiwszy się z tępym hukiem przekoziołkowały w powietrzu z sykiem przecinając powietrze.

Rozległy się krzyki kilku asystujących artylerzystom Indian, gdy godziły ich zabójcze rykoszety. Las znów zawrzał bojowym wrzaskiem, tupot i dudnienie przerodziło się w dorównujący burzowej nawałnicy huk. Rafael wystrzelił pierwszy. Arkebuz rzygnął ogniem wypluwając kulę wprost na szarżującego wojownika, który pojawił się na granicy lasu, wyrzucił go w powietrze, a drewniany hełm w kształcie głowy orła eksplodował drzazgami. Wtem zaroiło się od innych, jak gdyby ściana lasu ruszyła na nich wrzeszcząc nienawistnie. Załomotało od strzałów, salwa, niosąc śmierć, echem rozeszła się po dżungli.

Rafael odrzucił strzelbę na bok, ujrzawszy jak szarżujący wojownik susem przeskakuje obalone drzewo, unosząc do ciosu oburęczną maczugę. Uniósł puklerz wysoko przygotowując macuahuitl do kontry, zaryczał dziko, gdy przeciwnik odbił się od wystającej z ziemi skały wzlatując z uniesioną bronią w powietrze.

Wojownik w hełmie w kształcie głowy jaguara w ostatniej chwili skoku wycofał maczugę, lądując miękko przed Rafaelem, zupełnie wytrącając go z balansu, zmienił kąt uderzenia i celując w żebra zamachnął się potężnie. Rafael odskoczył kładąc macuahuitl płazem na ramieniu nie chcąc ryzykować uszczerbku obsydianowych zębów w tak wczesnej fazie bitwy. Wojownik był świetnie wyszkolony, ale Rafael miał walkę pod kontrolą. Wycofując się, wabił go w głąb ciasnej formacji Czartów, wyczekał aż ten skróci dystans w szalonej ofensywie i unikając opadającej straszliwej maczugi pchnął go barkiem wprost pod ostrza rapierów towarzyszy. Rozejrzał się po polanie.

Bitwa wrzała. Strzelcy zajęli miejsce na niewielkim wzniesieniu i chronieni przez czerwonoskórych sojuszników strzelali do napierającego na szeregi Czartów wroga. Wojownicy rozbijali się o tarcze, przebijani przez piki, sieczeni halabardami.

Wciąż napierali, zdawało się, że bez końca wybiegają z odmętów dżungli. Rafael machnął swoją bronią, uderzając płazem w skroń próbującego go obalić chłopaka, dokończył szerokim cięciem. Obsydianowe ostrza wbiły się głęboko by przy mocnym pociągnięciu rozerwać ciało Indianina.

Znów salwa.

Armaty nadal toczone na pagórek oblegane były przez tych, którym jakimś cudem udało się przedrzeć przez siejących śmierć Hiszpanów.

Nagle zrobiło się ciemniej, a korony drzew wyemitowały charakterystyczny dźwięk. Zaczęło padać, a raczej lać, kilka z arkebuzów miast wystrzelić, tylko pstryknęło żałośnie, na strzeleckich pozycjach rozległy się przekleństwa. Strzały gradem posypały się z leśnej czeluści, mokre cięciwy też były mniej skuteczne i tylko kilku Indian Tlaxcala ucierpiało. Potem jednak posypały się kamienie, wystrzeliwane z proc uderzały w tarcze i hełmy wydając dźwięki kościelnych gongów. Jeden z nich świsnął koło twarzy Rafaela, mijając ją o centymetry, uderzył w oko starego Vidala, który właśnie podnosił się ze świeżej kałuży błota, miażdżąc mu czaszkę. Starzec oślepiony buchająca z rany krwią upuścił rapier na mokra ziemię i jął dotykać swojej twarzy, jakby sprawdzał, czy wszystko było na miejscu.

Niewiele było na miejscu i, gdy Vidal się o tym przekonał, jęknął okropnie i osunął się na ziemię. Rafael nie próbował pomóc, widział, że już za późno.

Przez nieustający szum deszczu przebił się pojedynczy trzask pioruna, błysnęła błyskawica, oświetlając walczących w rosnących kałużach błota. Rafael w ostatniej chwili uchylił się przed biegnącym na oślep koniem kapitana. Nie niósł na sobie jeźdźca.

Kapitan Ortega próbował wstać z pochłaniającej go grząskiej, mokrej ziemi. Nad nim, wojownik z włócznią o obsydianowym grocie skutecznie mu to utrudniał, krótkimi dźgnięciami próbował przebić Hiszpana, celując w niechronione przez stalowy kirys miejsca. Rafael przeskoczył drgające jeszcze w konwulsjach ciało starego najemnika i podniósł pozostawiony przez niego rapier, biegł rozpychając na boki kłębiących się wokół żołnierzy.

Gdy znalazł się w zasięgu, złapał oręż za gardę i cisnął, jak oszczepem w kierunku szerokich pleców Indianina. Rapier wbił się płytko, przebijając bawełniany kaftan prawdopodobnie zaledwie drasnął wojownika, to wystarczyło jednak, by zwrócić uwagę. Indianin, który według Rafaela przewyższał go co najmniej o dwie stopy, kopnął usiłującego wstać Ortegę wciskając go z powrotem w błoto, odwrócił się w kierunku unoszącego już tarcze Rafaela i wywinął dwuręcznym macuahuitlem. Rapier wystający jak igła z jego pleców wysunął się z płytkiej rany, upadając w kałużę. Wojownik ryknął przeraźliwie i trzema długimi susami skrócił dystans uderzając od boku. Wiedział, że w zetknięciu z metalową tarczą kamienne zęby jego broni najpewniej ucierpią, uderzył więc płazem, z taką mocą, że blokujący puklerzem Rafael został nagle obrócony plecami do przeciwnika.

Poczuł zimno przyłożonych do uda obsydianowych zębów, potem nagłe szarpniecie wyzwoliło falę bólu i ciepła lejącej się z rany krwi. Rafael upadł na twarz, szybko jednak obrócił się do wroga. Ten nie czekając długo upadł na niego z impetem, kolanami przygniatając do ciała przeguby dłoni Rafaela, złapał najeżoną zębami pałkę z obu jej stron i już, gdy miał przykładać śmiercionośną piłę do odsłoniętej szyi, jego głowa eksplodowała. Upadające na bok umięśnione ciało ukazało stojącego za nim kapitana Ortegę trzymającego w rękach dymiący arkebuz.

- Mendoza, żyjesz?

- Żyję. - odpowiedział Rafael, wypluwając krew Indianina.

Ortega pomógł mu wstać i razem rozejrzeli się po placu boju. Napierające od strony lasu siły czerwonoskórych nacierały falami koncentrując się raz na prawej raz na lewej flance, Czarty z Toledo odpierały ich skutecznie odnosząc niewielkie straty.

- Na pozycji!- od strony pagórka rozległ się krzyk artylerzystów wsparty dziarskim wymachiwaniem chorągwią.

Kuśtykający Ortega wsparł się na lufie arkebuza i wciągnąwszy powietrze w płuca ryknął z całych sił.

- Otworzyć ogień! Strzelać! Strzelać w drzewa!

Na chwilę nawet las zamilkł, zwiastując nadchodzącą grozę.

Armaty eksplodowały ołowiem, plując nim w kierunku nacierających, drzewa łamały się z trzaskiem, latały odłamki kamieni dziurawiąc i przeszywając nadbiegających. Rafael kątem oka ujrzał jak jeden z barwnie odzianych kapłanów odlatuje w tył niesiony armatnią kulą, roztrącając i taranując zgromadzonych za nim akolitów.

- Za mało-warknął ze złością stojący obok niego Ortega.- Ładować szybciej! Strzelać w drzewa!

Dziurawione mahoniowce i cedry upadały na tabuny Indian, tratując wojowników, niszcząc ich formacje, oddzielając ich od hiszpańskich wojsk, które korzystając z artyleryjskiego wsparcia teraz dokonywały zorganizowanej rzezi. Ptaki w przerażeniu opuszczały schronienia w koronach drzew, krzyczały przeraźliwie dziurawione kulami, przygniatane przez gałęzie.

- Nie…- szepnął Rafael, patrząc na dewastowaną dżunglę.- Proszę…

Armaty nie usłuchały, a wkrótce pośród huków wystrzałów, dało się słyszeć jęki rannych i konających. Ptaki już nie krzyczały.

Indian nadal było wielu, znacznie więcej niż broniących się Hiszpanów, nagle jednak na granicy lasu zakotłowało się osobliwie, ich formacje zaczęły się zmieniać, ewoluować, łączyć i przeplatać ze sobą. Ze wszystkich stron zaczęły padać okrzyki, które w końcu sprowadziły się do jednego nieznanego wcześniej Rafaelowi słowa.

- Tenoch'toa!

Był już wieczór, deszcz zelżał nieco, a zgromadzone nad polem bitwy chmury, poczęły rozstępować się dając miejsce gwiazdom i żarzącemu się blado księżycowi.

***

- Tenoch’toa! Tenoch’toa!

Las zawrzał od tego okrzyku, gdy czerwonoskórzy wojownicy z prędkością błyskawicy z zaciekłej ofensywny przeszli w walny odwrót, zanurzając się w ciemne odmęty dżungli.

Rafael nie znał słowa które wybrzmiewało w narastającej ciemności, ale podejrzewał co oznacza. Taktyczny odwrót, z którym Czarty były już zaznajomione miał na celu wciągnięcie wroga głęboko w las gdzie z umocnionych pozycji, dzicy mieliby wyprowadzać częste i błyskawiczne ataki, kąsając jak wilki. Rafael znał aż za dobrze ten manewr.

- Stać! Wstrzymać atak!- ryknął w stronę żołnierzy.- Okopać się! Umocnić pozycje!

Odgłosy uciekających ucichły i teraz w lesie panowała prawie całkowita cisza. Światło gwiazd odbijało się od stali, księżyc oświetlał swym blaskiem granicę dżungli, mokra od deszczu kora lśniła w zapadającym mroku.

Chico pojawił się nagle obok Ortegi i Rafaela, krew ściekała z rozciętego czoła, w dłoni dzierżył złamaną w połowie włócznie.

- Nie znam tego słowa- powiedział po chwili wpatrując się w mrok lasu.- Dziwne słowo. Może słowo Azteków.

Mówiąc to chłopiec minął budujących okop Czartów i zbliżył się do obalonych drzew. Przed nim rozciągała się ciemność i cisza. Chico wszedł w tą ciemność, powoli unosząc dłoń w stronę Ortegi i Rafaela w uspokajającym geście. Kapitan Ortega ciągnąc po ziemi zwichniętą nogą zbliżył się do ludzi, wydając im rozkazy.

- Jak noga?- odwrócił się do Rafaela.- Trzeba opatrzyć?

- Trzeba- odparł po chwili zastanowienia.- Ale nic pilnego, mogę chodzić.

- Pytam, czy możesz walczyć- kapitan zmierzył go uważnym spojrzeniem.

- Mogę.

Akurat tego nie był pewien, ale było mu w tej chwili już wszystko jedno, czuł się słaby, po raz pierwszy w życiu czuł się słaby w duchu i prawdziwie bezsilny.

Nagle coś gruchnęło w lesie.

Odgłos był tak głośny i specyficzny, że prawie wszyscy zwrócili się w tamtą stronę. Coś wyleciało spomiędzy drzew z prędkością armatniej kuli, lecz było znacznie od niej większe, w locie rozpadło się na części i z łoskotem uderzyło w oderwanych od pracy najemników. Jeden z obiektów, obracając się w powietrzu z głośnym mlaśnięciem upadł w błotnistą kałużę tuż pod nogami Rafaela. Najemnik pochylił się, jedną ręką nadal uciskając ranę na udzie, podniósł z ziemi tajemniczą rzecz.

I od razu upuścił.

To był Chico. Poznał jego rękę po kamiennych koralikach, które nosił na nadgarstku, Rafael wstał i zobaczył przerażone twarze swoich ludzi. Chico był wszędzie.

Zapadła cisza, porażająca członki, jak szlam ohydnie oblewająca nogi, unieruchamiająca.

- Co do…- kapitan Ortega, podniósł z ziemi coś, co po bliższej analizie okazało się stopą młodego Tlaxcala.- Co to jest…

Rafael nie odpowiedział, nie wiedział jak.

W szeregach Czartów narastał niespokojny szept. Szept zgasł nagle ustępując długiemu głębokiemu pomrukowi dochodzącemu z ciemności.

Był to jedyny dźwięk w tej straszliwej ciszy, dźwięk przedziwny, niepodobny do niczego co mógł usłyszeć człowiek podczas swojego ziemskiego żywota. Pomruk, w którym dźwięczały pradawne, nieludzkie eony, zanim kraina ta poznała gatunek ludzki. Rafael stał jak oniemiały. Widział jak z cienia, wysoko pod koronami drzew, wynurza się długi nieokreślony kształt.

Z początku myślał, że to masywna gałąź, która pchnięta wiatrem wysunęła się na blade światło księżyca, jednak gdy coraz większa część tego cyklopowego kształtu wyłaniała się spośród drzew, przestał myśleć, przestał pojmować, rozumieć. Po prostu patrzył.

Jakby zza zasłony, nieznana forma wyłaniała się z mroku, ohydny, głęboki dźwięk narastał, niczym podwodny bulgot, był jednostajny, nie było w nim agresji zaś nieunikniona groźba. W zawieszonym na wysokości najwyższych z drzew kształcie, w blasku księżyca błysnęły kły. Niektóre z nich jarzyły się szczerym złotem, wszystkie były długie jak miecze. Podłużny pysk rozwarł się lekko, a pomruk nasilił się jeszcze, zdając się wprawiać powietrze w wibracje. Oczy osadzone daleko za przebitymi złotym pierścieniem nozdrzami, lśniąc dziko, nadawały głowie, kształtu krokodylego łba. Dalej w odległości bez mała trzech wozów, drzewo zaskrzypiało nagle.

Rafael spojrzał w tamtą stronę i oniemiał zdjęty strachem.

Wokół grubego na przynajmniej pięć łokci cedru zaciskał się potężny niczym macka krakena czy scylli, pokryty szarą łuską ogon. I tam również błyszczały złote pierścienie, wykonane z turkusu i obsydianu paciorki. Mieniły się jak rafa koralowa w promieniach porannego słońca. Między mięsistym ogonem a pyskiem sunącym w ich stronę, na jednym z drzew pojawiła się upazurzona łapa. Z szaro bladej łuski wyzierały czarne, ostre szpony, nie była to łapa zwierzęcia, a raczej jakaś okrutna parodia ludzkiej dłoni, gargantuicznych rozmiarów hybryda człowieka i bestii.

Coś zalśniło w gęstwinie i z jej czerni wyłonił się obiekt jeszcze od niej mroczniejszy, gdyby nie lśnił jakimś wewnętrznym blaskiem mógłby zostać wzięty za kawałek nocy. Wielki macuahuitl długości rybackiego kutra wypełzł na gwiezdne światło, miast z drewna w całości wykonany z czarnego jak morska czeluść obsydianu, tylko biegnące wzdłuż ostrza strużki złota nadawały mu, pozwalające go ujrzeć kontury. Nie była to broń wykonana, ani nawet zaprojektowana przez ludzi, w jej wysłużonym, starożytnym wyglądzie dało się dostrzec jakiś obcy pierwiastek, jakąś enigmatyczną, fantazyjną geometrię.

Rafael zacisnął bezwiednie dłoń na rękojeści swojego oręża, zastanawiając się przez chwilę o prawdziwym pochodzeniu swojego znaleziska, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy dotarło do niego, że trzyma w ręku coś bluźnierczo obcego.

Panowała absolutna cisza i choć już było jasne, do jakich rozmiarów dorasta skryte w mroku straszliwe cielsko, to nikt nie słyszał jego kroków.

Tylko dudniący pomruk.

Rajskie pióra spływały tęczowymi łzami z grubej jak pień szyi, by wraz z masywnymi turkusami i jadeitami uformować opalizującą w mroku kolię. Zdobiony pierzastymi, turkusowymi i złotymi naszyjnikami tors, ukazał się im w całej swej gigantycznej potędze.

Wpatrując się w przeszywająco pomarańczowe oczy kolosa, Rafael stwierdził w narastającym uczuciu beznadziei, że nie ma w nich absolutnie nic ludzkiego.

Nagle, wśród formacji Czartów z Toledo zawrzało, rapiery podniesione w górę zamigotały odbitym blaskiem księżyca. Rafael słyszał jak przez mgłę wydawane naprędce rozkazy kapitana Ortegi. Widział stojących nieruchomo ludzi, on sam nie podejmował żadnego działania.

Nie chciał.

Jego wypowiedziane bez rozmysłu życzenie, w przewrotny sposób miało się spełnić.

Nie pokonamy Serca Dżungli.

Rafael nie widział czy Diabeł istnieje naprawdę, wiedział zaś, że wszystkie bitwy i cała ta przemoc były, tylko i wyłącznie ich własnym dziełem. Nigdy nie widział kroczącego wraz z nimi szatana, swym płonącym mieczem strącającego wrogów w piekielną otchłań.

Widział jednak to, co stało przed nim, jego pionowe źrenice i krwisto czerwone dziąsła, jego ciało pokryte bliznami starszymi niż niejeden człowiek. To, co widział, było prawdziwe.

Stał przed nim. Kres człowieczeństwa, którego tak bardzo się obawiał, jego potworna i bezlitosna manifestacja.

Stał przed nim. Z pyska kapała mu piana, upazurzona gadzia łapa zaciskała się na kolosalnej rękojeści.

Stał przed nim. Gniew lasu, czempion natury, strażnik ukrytego w zielonej gęstwinie, złotego imperium.

Stał przed nim.

Tenoch'toa, Serce Dżungli.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania