Siedem i siedem, piekło wraz z niebem cz.1

Przyznam, że początkowo nie byłem zachwycony. No bo jakże niby miałbym docenić pływanie po Mazurach w jakieś durnej łajbie (czy może na jakieś, nie uważałem szczególnie na polskim) bardziej, niż długo obiecywanej wycieczki do Paryża? Ach, Paryż. Nigdy tam nie byłem, ale mojemu starszemu bratu się poszczęściło. Podobno tam jest niesamowicie. Chociaż mojemu bratu w sumie nigdy nie można ufać. Jest znacznie spokojniejszy, więc niestety lubi spokojne rzeczy. Takie, jak ta cała wycieczka. Ale nie ja. Ja muszę się ruszać. A jak już nie ma innego wyjścia i muszę być tylko obserwatorem, to niech się przynajmniej coś dzieje! Ale niestety nic się dziać nie zamierzało. Nie będę udawał, że początkowo mnie to nie bawiło, ale potem zaczęło być nudno. „Do zwrotu przez sztag!” „Jest!” „Prawy foka szot wybieraj, lewy foka szot luzuj!” a potem na odwrót. Prawy luzuj, lewy wybieraj. I takim sposobem (jak oni to zwą? Hals? Chyba tak) przepłynęliśmy całe Śniardwy. Chociaż wolę, jak trzeba ciągnąc te śmieszne linki, niż jak stoimy przycumowani w porcie. Albo gorzej, w krzakach. Ale jak na złość, pierwszego dnia dobiliśmy do Pieczarek. Oczywiście na zielono.

– Niech to czort! Na serio? W KRZAKACH? Nie ma na Mazurach żadnego portu?! – Skarżyłem się, gdy nasza łódź dobiła do brzegu.

– Dajże spokój. – Westchnęła Ina, dziewczyna mojego brata. Czym prędzej zaczęła wdrapywać się na dziób. Stanąć na końcu dziobu było trudno, gdyż nasza łódź była zdecydowanie długa. Mieściła trzy kajuty. Dwie mniejsze i większą. Wejście do tej większej znajdowało się na samym przodzie. Z kolei aby dotrzeć do dwóch mniejszych, trzeba było przejść po suficie większej, albowiem przed nim znajdowało się zejście do dwóch małych, ciasnych kajut, do których wejść można było po malutkiej drabinie. Na prawej burcie naklejony został wielki napis z nazwą naszej łajby, „Błyskawica mórz”. Skąd im w ogóle przychodzą do głowy takie nazwy? Ta łódź w życiu morza nie widziała. Tak właściwie była to jej pierwsza podróż na tak wysoką skalę. Zazwyczaj pływała na małym jeziorku koło domu naszego sternika. Bóg wie, jak ono się nazywało. Mimo wszystko nasz sternik, Sebastian, to w miarę równy gość. Jasne, jest trochę szurnięty z tą swoją wielką pasją do ciągania za szoty, ale poza tym jest spoko. Inie w końcu udało się dotrzeć na sam koniec dziobu. Stanęła na nim majestatycznie. Po chwili usiadła po turecku. Od niechcenia poszedłem za nią.

– Mamy piękny zachód słońca. – Szepnęła wpatrując się w lśniącą taflę jeziora.

– Mówisz jak Klemens.

– Hmm? No cóż, może. W twoich ustach to raczej nie komplement. – Wzruszyłem ramionami.

– Braciszek chyba ostro przywalił o coś głową.

– Jesteś podły.

– Mówię, co myślę, madame. Czy ja właśnie przeplotłem języki? – Ina zaśmiała się.

– Ty też mówisz jak on.

– Być może. Za dużo z nim przebywam. – Zapadła niezręczna cisza. Przynajmniej dla mnie. Ina była zajęta podziwianiem zachodu słońca. No cóż, można by powiedzieć, że skończyliśmy rozmowę w porę.

– Cześć, co porabiacie? – Zapytał Klemens nagle.

– N-nie zauważyłem cię. – Aż podskoczyłem. Klem zaśmiał się. Wyciągnąłem zapalniczkę i paczkę fajek z kieszeni.

– Znowu? Niech to, to uzależnienie! – Mruknęła Ina.

– Mamy wszyscy po szesnaście lat. To o dwa za mało na palenie. Naucz się liczyć, Wilhelm. Ja sobie co najwyżej mogę zapalić. – Wzruszyłem ramionami. Absolutnie nic sobie nie robiłem ani z słów (ani wieku, dziewiętnaście lat) mojego brata, ani z słów Iny. Uważałem, że te całe bzdury o raku płuc to groźby, którymi straszy się dzieciaki. I jakoś nie specjalnie się zastanawiałem, czy mam rację, czy nie. Dla mnie to nie było zbyt istotne. Być może byłem głupi, być może po prostu buntowniczy i młody. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Przed zapaleniem papierosa powstrzymał mnie głośny, kobiecy krzyk. Jak szaleni wskoczyliśmy do jednej z mniejszych kajut, tej przedniej. Lokowała tam się bowiem najbardziej podejrzana o tak głośny wrzask – nasza niby siostra z sierocińca, Demma.

– Mon Dieu, Demma, co tym razem?! – Spytał Klemens niemal krzykiem.

– N-nic wielkiego… już zabiłam. Komar. – Mruknęła zawstydzona dziewczyna. Wszyscy odetchnęli z ulgą.

– Myślałam, że cię mordują! – Krzyknąłem ze złością. Demcia (tak ją czasem nazywamy) jeszcze bardziej się skuliła i zarumieniła w akcie skruchy.

– A-ale ja naprawdę przepraszam… następnym razem postaram się tam nie krzyczeć. N-naprawdę, słowo żeglarza!

– Dobrze, już dobrze. – Westchnął Klemens, jak zawsze starając się wyjść na opanowanego i dorosłego.

– Seba mówił, że tu gdzieś powinna być packa na muchy. Weź ją i będzie okej. – Uśmiechnęła się Ina, która ledwo włożyła głowę do wejścia, toteż wyglądało przekomicznie, gdy wyjęła ją z powrotem na wierzch. Uspokojeni znów wspięliśmy się na dziób. Nasze miejsce, stety niestety, zajęła Kire. Oczywiście siedziała zamyślona jak zawsze, pustym wzrokiem wpatrując się w jezioro. Zdawała się być nieobecna.

– Hej, Kire, zajęłaś nam miejsce. – Ina była gotowa walczyć o swoje (acz zaczęła delikatnie), lecz Klem spojrzał na nią wzrokiem mówiącym mniej więcej tyle: „daj spokój, nie warto”. Myślicielka siedziała jeszcze chwilę bez nawet najmniejszego ruchu, aż potrząsnęła bezwładnie głową.

– YYYYY, przepraszam, chcieliście coś? – Spytała odwracając się w naszą stronę. Była bardzo ładna, i szczerze powiedziawszy nawet próbowałem do niej zarywać (nie wierzę, że spowiadam się z tego obcym ludziom), ale niestety chyba potrzebuje kogoś równie roztargnionego, jak ona. A szkoda, bo nie ma drugiej takiej osoby w całej Polsce. Zresztą nie tylko w Polsce. Może nawet w Chinach. A o ile należycie do tych, co uważali na edukacji społeczno-przyrodniczej (w przeciwieństwie do mnie), jest to najbardziej zaludniony kraj na naszej planecie. W każdym razie.

– Zajęłaś nam miejsce. – Wytłumaczył Klem spokojnie.

– Ach. – Westchnęła Kire. – Ale was tu nie było. Czyż nie znaczy to, że miejsce na dziobie zostało zwolnione? Czyż to, że was nie ma, nie znaczy, że inni mogą tam być? Hmm? Czyż to się wam nie wydaje zgodne z filozofią wszechświata? Czy krzywdzę kogoś, korzystając z czegoś, z czego nikt inny nie korzysta?

– No nie, ale Kire…

– Tak, jestem Kire. To moje imię. Czy naprawdę chcesz zniszczyć naturalny porządek wszechświata? HMMM? – Przerwała Inie wpół słowa.

– Skądże znowu, nikt nie chce zniszczyć naturalnego porządku, czy jakkolwiek to chcesz nazywać, ale…

– Ale co? Tutaj nie ma żadnego „ale”. Mam pełne prawo korzystać z tego miejsca, gdyż was na nim nie było. To znaczy, że ktoś inny mógł tam być. To raczej wy jesteście niesprawiedliwi, albowiem ja miałam oko na dziób od kiedy wy się na nim usadowiliście, ale się nie wtrącałam. Ale jako że was nie było, to mogłam na nim być i je zająć. Ale teraz, kiedy ja słusznie i sprawiedliwie zajęłam to cudowne obserwatorium, wy się wtrącacie i wpychacie. – Gdy skończyła recytować swoją tezę z zawrotną prędkością, wzięła głęboki oddech i przez chwilę podobnie głęboko oddychała.

– Dobra, ja mam już dość. Chodźmy zająć koje. – Jęknąłem. Kire wyglądała na zadowoloną.

– HALO, SERDEŃKA Z SIEROCIŃCA! Chodźcie, rozdzielę wam kajuty. – Usłyszeliśmy głos Sebastiana.

– No, Mesdames et Messieurs, o wilku mowa. – Westchnął Klemens.

Zeszliśmy na pokład. Był dość niewielki w porównaniu do reszty statku. Byliśmy pierwsi.

– Witam, witam, robaczki! – Krzyknął, robiąc przy tym teatralne gesty. Śmiesznym był człowieczkiem. Niewysokim i z brązową brodą. Na głowie mieściła się grubo za duża czapka z napisem „KAPITAN”. Dość obojętnie odpowiedziałem na jego zapał, ale mój brat i Ina uśmiechnęli się promiennie. Z dziobu także leniwie zlazła Kire. Z przedniej kajuty delikatnie wyszła Demma. Chyba obtarła sobie kolano. No cóż, jakby to ująć, nigdy nikt nie był zaskoczony, jakiejkolwiek kontuzji się nie nabawiła. Natomiast fajne było w niej to, że naprawdę się starała. Nawet, jeśli przerastało ją umycie talerza w jeziorze bez mokrych ciuchów.

Gdy w końcu przeczołgała się na pokład, za nią wyszła Maxime. Jasny gwint, jaka ona była pyszna. Zachowywała się jak rozpieszczona księżniczka. Ale taka dobra księżniczka. Czasem była szczodra, a czasem nie dałaby złamanego grosza, zależnie od tego, czy kogoś lubiła, czy nie. Sam nie wiedziałem co o niej myśleć. Dopiero, gdy cała wyszła z kajuty, ujrzałem, że rozmawia z kimś przez telefon. Gęba nie zamykała jej się ani na chwilę. W końcu się rozłączyła.

– O czym gadałaś? – Spytałem niecierpliwie (i niedyskretnie), gdy zeszła na pokład.

– Ja? Och, kobiece sprawy. Koleżanka z klasy była na zakupach, rozumiesz. – Uśmiechnęła się niewinnie. Sebastian wrócił do przemowy (również w wersji dla głuchoniemych. Na prawdę, te gesty bywały uciążliwe).

– No, serdeńka, postanowiłem, że rozdzielę was losowo. No więc zagrałem w rzutki i…

– A-ale kiedy? Cały czas pan sterował! – Demma zdobyła się na odwagę i weszła kapitanowi w słowo. – A przed rejsem nas pan nie znał.

– Eh, no tak. Pamięć mnie zwodzi. Gdybym był jeszcze młody… no, ale wracając. Zostaliście rozmieszczeni losowo. Zacznijmy od tylnej kajuty: Wilhelm, Klemens i Kire. Drogą eliminacji w przedniej kajucie będą spać: Demma, Ina i Maxime. Tak, dokładnie tak. Chyba że… nie, na pewno nie. A może? Nie, to nie jest możliwe, a więc dokładnie tak. Rozpakujcie torby i dogadajcie się, kto zrobi kolację. – Zakrzyknął radośnie Sebastian. Westchnąłem głęboko. No super. Mam pokój z bratem (dobrze) i z myślicielką (niezbyt dobrze). Szykował się zwariowany skład. Szybko udałem się na dziób w celu zapalenia fajki.

Po chwili zszedłem na tylnej kajuty, tak jak Kire i Klem. Wskoczyłem tam zwinnie, więc Seba mnie nie zauważył. Chociaż zapewne i tak by z tym nic nie zrobił, tylko zaczął opowiadać, że gdy był młody, to powstrzymał pewnego nastolatka przed zapaleniem, a był od niego po stokroć młodszy. Tę opowieść snuł przez… no cóż, przez o wiele dłuższy czas, niż powinien, kiedy płynęliśmy do Pieczarek. Upadłem prosto na materac. Klemens siedział na koi po lewej, a Kire na tej po prawej. Dzielił je niewielki, rozkładany stoliczek. Koło lewej koi była malutka kuchenka gazowa, a nad nią jakieś cztery bakisty. Służyły do przechowywania naczyń i kubków. Na obydwoma kojami także było kilka bakist. Mi się poszczęściło i miałem aż pięć na swoje rzeczy. To znacznie więcej, niż potrzebowałem, ale i tak byłem zadowolony. „Ciekawe, jak Max zmieści się w bakistach z całym swoim arsenałem” pomyślałem. I szczerze mówiąc nadal nie mam pojęcia. Poza tym, kto normalny bierze makijaż na jezioro? Ani Demma, ani Ina, ani nawet ta szalona Kire nie wpadła na to, aby go ze sobą wziąć. Ale oczywiście nasza królewna zawsze musi zadbać o oryginalność. Westchnąłem głęboko. No tak, miejsca mi wystarczy i to z nadwyżką, ale trzeba jeszcze to wszystko rozpakować. To nie była zbyt wesoła myśl.

– Nie lokujecie się? – Spytałem obojętnie.

– Zrobiliśmy to, gdy siedziałeś na dziobie. A i jeszcze jedno: zgaś ten syf, jasne? – Mruknął Klemens. Przewróciłem oczami i posłusznie spełniłem jego wolę. Kire była zajęta gorliwym spisywaniem swych złotych myśli w notatniku. Nie miałem za dużo do gadania w takim towarzystwie. No cóż, różnie to bywa z demokracją. W każdym razie dość niechętnie sięgnąłem po dwie moje torby koło mnie. Szczęśliwie spadłem tuż koło nich. Jeden mały ruch, a skończyłoby się to dla mnie dość boleśnie. Ale nie tak boleśnie jak rozpakowywanie. Z bagażem szarpałem się dwie godziny. „Co oni ćpali, że uwinęli się w piętnaście minut?!” pomyślałem. W każdym razie i ja w końcu uporałem się z rozpakowywaniem. Odetchnąwszy z ulgą spojrzałem na schowek na jedzenie. Była to bakista, która w zasadzie znajdowała się na koi Klemensa, ale materac jej nie przykrywał. Wyglądał, jakby został ucięty i zaszyty z powrotem w materiał. Może faktycznie taki był, a może po prostu mi się zdawało. Rozejrzałem się.

– Kire, mam rozumieć, że ty gotujesz? – Zapytałem. Ta aż zamknęła notatnik. Przez chwilę panowała niebezpieczna cisza.

– A niby dlaczego? – Spojrzała się na mnie ze złością, przeciągając sylaby.

– No bo jesteś kobietą. – Wtrącił się Klem.

– No to co?! Jakie to niby ma znaczenie? Czyżbyście sugerowali, że mam na to wpływ? Otóż nie. Ja się taka urodziłam i jestem z tego dumna. Tak, przyjaciele. Proponuję więc, aby… aby Klemens nam coś zrobił.

– Pardonne moi, dlaczego ja?!

– Boś wymyślił tę niedorzeczną, szowinistyczną sugestię!

– Co masz na swoje poparcie?

– Co masz na swoją obronę?!

– Dobra, już dobra, każdy sam chyba umie sobie posmarować kanapkę. – Uspokoiłem sytuację od niechcenia.

Po niezbyt obfitej kolacji postanowiliśmy zapomnieć, ale nie wybraliśmy nazbyt odpowiedniego momentu, gdyż trzeba było jeszcze pozmywać.

Na tę niebezpieczną wyprawę wyruszył Klemens. Zostaliśmy na łajbie z Kire.

– Szykują się ciężkie dwa miesiące. – Zagadnąłem.

– Ja bym tu wolała zostać na dwanaście, ale ktoś tu chyba nie jest zbyt zapalonym żeglarzem.

– Oj, żebyś wiedziała. Zdecydowanie wolałbym Paryż.

– Kolejny. A ja wcale bym nie chciała tam pojechać. Może gdybym miała chłopaka, ale samej to żadna frajda.

– Jeśli chcesz, to mogę ci w tym pomóc.

– Zdaje się, że jesteś dziś w wyjątkowo dobrym humorze, jak na „jeden z najgorszych dni twojego życia”.

– Nie udało mi się dziś wypalić ani jednego, jeśli o to pytasz.

– No widzisz? Humor zdecydowanie ci sprzyja. Pójdź jeszcze pozarywać do Demmy i będzie komplet.

– Nie lubię jej. Straszna płaksa. Nie mój typ. Za to braciszek miał szczęście. – Powiedziałem. Kire wybuchła głośnym śmiechem.

– Szkoda, że nie mamy tu żadnego popcornu. Chętnie pooglądam tę rywalizację.

– Och, ja wcale nie zamierzam rywalizować. Klem naprawdę bywa nieznośny, gdy się go wkurzy.

– Nie zamierzasz? Rety, jaka szkoda. Musisz, w takim razie, zadowolić się Maxime.

– Jej też nie lubię.

– Czy na Błyskawicy jest w ogóle ktokolwiek, kogo lubisz?

– Tak. Lubię mojego brata i Sebastiana. Jeśli pytasz o dziewczyny, to ciebie.

– Chyba masz dość ubogi wybór.

– Jak zgadłaś?

– Umiem czytać w myślach, nie wiedziałeś? Bez przesady, nie trzeba być detektywem. – Powiedziała i zamilkła na chwilę. – A poza tym, chciałam przeprosić ciebie, twojego brata i Inę, za… kontemplowanie na głos, jeśli mogę tak to ująć. Czasem nad tym nie panuję.

– W porządku. Zawsze można się pośmiać. – Uśmiechnąłem się. Po chwili do kajuty wskoczył Klemens z miednicą z naczyniami.

– Dobra, szybko poszło. – Odetchnął.

– Czym, tak w ogóle to umyłeś? Tu nigdzie nie ma zlewu. – Spytała zdziwiona Kire. Parsknąłem śmiechem.

– Jak to czym? Wodą z jeziora i piaskiem!

– W rzeczy samej. Trochę szczeniacki sposób, ale lepsze to, niż nie myć w ogóle. – Mina Kire wykrzywiła się w zniesmaczenie. No ale brat miał rację. Lepsze to niż nic.

Nocy bynajmniej nie spędziliśmy na spaniu. Mimo, że nie mogliśmy zrobić dużej uczty, wystarczyła nam woda i pogaduchy. No i okazało się, że z Kire da się całkiem fajnie pogadać przez dłuższy czas, mimo, że czasem snuła głębokie myśli. Przegadaliśmy całą tę wycieczkę. Ktoś nieuważny zostawił mapę Mazur w bakiście nad kajutą Klema. Zrobiliśmy głosowanie, jaką trasę kto myśli, że przepłyniemy. Jutro rzekomo miało być Giżycko. I dalej już niczego nie byliśmy pewni. Oprócz jednego: z całą pewnością wielkość zabawy, jaką w owym mieście będziemy mieli, będzie zależna od sumy, którą zapłacimy. Nasze śmiechy nie pozostały niezauważone. Nagle usłyszeliśmy pukanie w… nazwijmy to sufitem.

– Kto tam? – Zapytałem. Usłyszeliśmy znajomy głosik.

– N-nie mogę spać… moglibyście ciszej? Och, ale to nie o-obelga! Nie chcę was obrażać! – Pisnęła Demma. Westchnąłem, i już zamierzałem coś powiedzieć, ale przerwał mi Klemens.

– A dlaczego się nie przyłączysz?

– J-ja? W sumie, mogłabym… już schodzę. – Powiedziała i zaczęła powoli schodzić po drabince. Usiadła koło mnie. – Uff, bez zbitego kolana. – Odetchnęła.

Noc minęła nam wesoło, a z Demmą również dało się fajnie pogadać. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy to, co powiedziałem Kire jest prawdą. W każdym razie, gdy ocknęliśmy się ze stanu imprezy, było coś koło czwartej nad ranem. Demma nawet nie chciała pójść do swojej kajuty, tylko zasnęła na materacu, gdzie teoretycznie powinienem spać ja. Nie miałem serca jej budzić. Położyłem swój śpiwór na podłodze, koło koi Klema. Zasnąłem dość szybko.

Obudziło mnie rozpaczliwe wołanie Demmy.

– Boże, przepraszam! T-trzeba było mnie obudzić! Nie chciałam ci z-zająć miejsca! P-przepraszam! Przeze mnie musiałeś spać a podłodze! Przepraszam, wybacz mi, proszę!

– Daj spokój. Jak śpisz, to wyglądasz jak mały kotek. Tylko psychopata umiałby cię obudzić. – Uspokoiłem ją. Otarła oczy i pomogła mi wstać. – Płaczesz? – Palnąłem niedyskretnie. Jej niebieskie ślepia lekko się zaszkliły.

– N-nie, coś mi wpadło do oka. – Zarumieniła się. Natomiast ja się rozejrzałem. W kajucie nie było nikogo, poza nami.

– Gdzie Klem i Kire?

– Poszli się przejść. – Potaknąłem.

– A jak ci się mieszka z dziewczynami, tak w ogóle?

– M-mi? Dobrze…

– Lubisz Max?

– Masz jakiś konkretny powód, by pytać?

– Skąd.

– Jest śliczna. Podziwiam jej urodę.

– Ale…?

– Nie ma żadnego „ale”. Jest też miła.

– Naprawdę? A czy to nie ona posłała cię, żebyś nas uciszyła, bo nie chciało jej się wstać? – Demma zamilkła na chwilę.

– To prawda. – Potaknęła po chwili. – Ale nie winię jej za to. Mi też się nie chciało.

– Dlaczego więc ty mogłaś się podnieść, a ona nie?

– A-ależ przyjaciele sobie pomagają!

– Ale się nie wykorzystują. Czasami musisz być bardziej asertywna.

– M-myślisz? Być może… – Zamilkliśmy. Po chwili Demma wyszła, a ja przebrałem się i również wyszedłem na spacer.

Dogoniłem Kire i Klema. Chwilę się przeszliśmy i musieliśmy wrócić na pokład.

A znaleźliśmy się tam jako ostatni. Dziewczyny już siedziały i słuchały niesamowicie fascynujących opowieści Sebastiana.

– No i wtedy oberwałem bomem po GŁOWIE! Oj, tak bolało, przewróciłem się i… o, są i nasi spóźnialscy. – Mruknął, zauważając nas. Usiedliśmy patrząc na niego przepraszająco. – Dobrze. Dzisiaj płyniemy do Giżycka. Kto by tu… o, Ina. Zdejmiesz cumę z drzewa i nas popchniesz. Potem wskoczysz na łódź, a my włączymy silnik. Jak już wpłyniemy na otwarte jezioro, postawimy żagle. – Dziewczyna potaknęła i zwinnie zeskoczyła na brzeg.

– Odwiązać teraz? – Zapytała.

– 3… 2… 1… teraz! – Zakrzyknął radośnie Sebastian. Ina szybko rozplątała linę, pobiegła do drugiej, z którą zrobiła to samo, puściła i weszła do wody. Popchała łódź. – Wskakuj! – Sebastian podał jej rękę. Ina skorzystała z oferty i wdrapała się na pokład. – Klemens, sklaruj cumy! Wilhelm, opuść miecz! – Krzyknął. Przewróciłem oczami i spełniłem jego wolę. Po chwili szarpania się z żaglami i wszystkim innym beztrosko płynęliśmy. Sebastian odchrząknął.

– Kwadrans wolnego czasu. Potem wszyscy tutaj. – Mruknął jakoś dziwnie niepodobnie do siebie. Westchnąłem z ulgą i poszedłem do kajuty.

Za mną w podskokach pobiegli wszyscy inni. Owszem, właśnie do mojej kajuty. W sensie naszej. Najwyraźniej zebrało im się na pogaduchy.

– I co? Podoba się wam na żaglach? – Energicznie spytała Demma.

– Jak wrócimy, to szczęściarzom, co pojechali do Paryża strzelę z liścia. – Burknąłem niezadowolony. – Dlaczego akurat my pojechaliśmy na tę durną wycieczkę, a oni pozują sobie do wieży Eiffla.

– Pan niezadowolony atakuje, wszyscy się kryć! Używa lasera krytyki! – Zakrzyknął Klemens.

– A ja się zgadzam. – Obruszyła się Max. – Wiecie, ile ładnych ciuchów można kupić we francuskich butikach?!

– A ja, na przykład, nie mam zdania. – Rzekła Kire filozoficznym tonem. – Czy naprawdę trzeba je mieć? Czy na tym świecie nie można być bezstronnym, lub przynajmniej wstrzymać się od głosu? To takie niesprawiedliwe… oj, przepraszam. Znów. – Zarumieniła się.

– Dobra dobra, kłótnie kłótniami, ale pogadajmy o czymś sensownym i wartościowym. – Stwierdziła Ina stanowczo. – Na przykład: jak myślicie, dlaczego Seba chce nas na pokładzie? – Wzruszyłem ramionami.

– Bo chce, żebyśmy pociągnęli za linę, to wszystko. – Odrzekłem bez zastanowienia. Ina spojrzała na mnie z miną wyrażającą niewiadomą ekspresję i westchnęła. Po chwili ciszy wstała. – Będę na dziobie.

– No to idę z tobą. – Oznajmił Klem.

– Jasne, sytuacja jeden. – Orzekła Ina i szybciutko uciekła z bratem.

Następne piętnaście minut strasznie się dłużyło. No i oczywiście umierałem z ciekawości, co oznacza „sytuacja jeden”.

 

Był sobie kiedyś heros. Był uczciwy, sprawiedliwy, silny i dobry. Ale heros miał jeden problem. Strasznie bał się śmierci.

 

Po kwadransie usłyszeliśmy głos Sebastiana.

– Była umowa. – Nie brzmiał jak zwykle. Był ochrypły i głęboki. Zupełnie nie przypominał jego radosnego, teatralnego tonu.

– Ciekawe, o co chodzi. – Zapytała Kire nieco przerażona.

 

Heros strasznie wstydził się swojego strachu. Każdy bohater ginie bowiem prędzej czy później, w zażartym ogniu bitwy. Przynajmniej taki prawdziwy

 

Weszliśmy, trochę przerażeni, na pokład. Siedzieli tam już Ina i Klemens (oczywiście nie wspominając o Sebastianie). Mieli na sobie jakieś dziwne, złote naszyjniki, z kamieniem szlachetnym, którego nie potrafiłem rozpoznać. Kamień Iny był pomarańczowy, a Klema błękitny.

– Słuchajcie. Mam dla was BARDZO ważną informację. – Mruknął kapitan tym swoim dziwnym głosem. – Po pierwsze: nie płyniemy do Giżycka. Ani nigdzie indzie na Mazury też nie.

– Do Paryża? – Zdziwiła się Demma. Seba popatrzył na nią z politowaniem.

– Po drugie: nikt nie pojechał do Paryża. Wszyscy są na Mazurach. – Oznajmił powoli. – „Gdzie więc płyniemy?” Zadajecie sobie za pewne to pytanie. Otóż, płyniemy nigdzie i wszędzie. Nigdzie, jeśli chodzi o ten świat. Ale jednocześnie płyniemy tam, gdzie naprawdę się urodziliście.

– Urodziliśmy się na Marsie czy jak? – Zapytałem. Demma zachichotała cichutko.

– Masz w sobie duszę Lust. Taki jesteś do niej podobny… – Uśmiechnął się kapitan tajemniczo. Zatkało mnie.

– C-co? – Spytałem w końcu. Sebastian najwyraźniej tylko na to czekał, aby uśmiechnąć się jeszcze bardziej tajemniczo. – Jaka dusza?! Jaka Lust?! I najważniejsze: NIEJ?! – Krzyknąłem.

– Proszę pana, co się tu dzieje? – Powiedziała spokojnie Demma.

– Za to ty, moja droga, jesteś z drugiej półki. Nie jestem pewny, czy jesteś bardziej Calmness czy Humility. Wyrocznia pokaże.

– Przepraszam bardzo, ale jaka wyrocznia?! Pan się chyba za dużo naczytał powieści fantastycznych… – Prychnęła Max.

– A ty to zdecydowanie Pride. Brawo, jesteś z grzeszników. Ina to Wrath, Klemens to Kindness, Kire to najprawdopodobniej Sloth. Na pokładzie więc mamy czterech grzeszników i trzy dobre dusze. Ponieważ ja, moi drodzy, mam duszę Generosity. – Z dumą odsłonił swój naszyjnik, dokładnie taki sam, jaki mieli Ina i Klem, ale kamień był fioletowy. – Moi kochani. – Odezwał się po chwili. – Nakręcą o nas film. Fantastyczny w obydwu tego słowa znaczeniach. No więc już mówię. Macie, moi drodzy, supermoce. Tak, dobrze usłyszeliście. Brzmi jak tania, amerykańska produkcja filmowa, a to prawda. Ina, pokaż im. Tylko nie spal łajby, ba sam wrak nie przetrwa wyprawy do Aloli. – Uśmiechnął się łobuzersko do Iny. Ona posłusznie potaknęła głową.

– A czy B? – Zapytała bez cienia emocji.

– A, na początek niech będzie A. – Dziewczyna znów potaknęła. Nagle jej kamień w naszyjniku zaczął się intensywnie świecić na pomarańczowo. Staliśmy przerażeni, zerkając na siebie od czasu do czasu. A ona nagle zaczęła się unosić. Gdy tylko oderwała stopy od ziemi, wywinęła pirueta w powietrzu. To było niesamowite. Oglądałem, jak po raz pierwszy na moich oczach Ina wprawnie łamie wszelakie prawa grawitacji, które tak długo wbijałem sobie do głowy. Ona latała. Generalnie latała. A minę miała taką, jakby po prostu stała. W pewnym sensie stała. Ale w powietrzu.

Po zapewne długiej chwili, która zdawała się być minutą, Ina przestała się unosić. Ledwo co mogliśmy ją ujrzeć, gdy zatrzymała się w powietrzu. Chyba spojrzała na nas z góry i uśmiechnęła się.

– Kto z was lubi fajerwerki? – Spytała łobuzersko, po czym odwróciła się plecami do masztu.

– Strzelaj! – Krzyknął Klemens tonem kibica. Ina spojrzała na Sebastiana. Ten potaknął. Przygotowała się więc chwilę, wyparła ręce przed siebie i… strzeliła ogromem żywego ognia. Dokładnie z dłoni. Płomienie miały kształt trójkąta, który rozszerzał się, im dalej od Iny się znajdował. Wszystkich nas zatkało. Tylko nasz kapitan i Klemens przyglądali się temu z wielkim zadowoleniem i uśmiechem.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania