Sierp i Młot

- Mój panie – odezwała się radosnym głosem Syana. Była niską kobietą o sylwetce w kształcie gruszki.

Cienki warkocz mający barwę ognia opadał jej do talii. Uwodziła samym pięknem, a bursztynowy odcień oczu nadawał wyjątkowej głębi. Namiętnie przygryzała dolną wargę. Naga wśliznęła się do łóżka i przykryła cienkim kocem, na którym były wyhaftowane kwiaty lipy. Mrugnęła. Vezgan zbliżył się do niej, złapał ją za gardło i polizał po policzku. Zacisnął dłoń na pełnych piersiach, czując gładkość skóry.

Miała słodko-kwaśny uśmiech. Za każdym razem, kiedy mrugasz, możesz coś przeoczyć – pomyślał. Nie był pewny, dlaczego nie powiedział tego na głos. Przesuwał dłonią po opalonym udzie służki do momentu, aż poczuł ociekającą wilgoć. Była chętna, żeby przyjąć go do wewnątrz. Pragnęła go przykryć swoim ciałem. Zadrżała. Przybrała zniecierpliwiony, rozdrażniony wyraz twarzy.

- Powiedz mi kochana – wyszeptał w lekkiej ciemności. – Co jest najgroźniejszą bronią, którą można trzymać w dłoniach? Zastanów się.

Odebrała te słowa tak jak tego chciała. Delikatnie zaczęła rozwiązywać jego spodnie. Jej oddech był ciepły, a dotyk miękki jak aksamit.

- Nie – sprzeciwił się. – To nie kutas. - Ścisnął ją za nadgarstki, z których wystawały fioletowe żyły. Skóra się zaczerwieniła.

Ciężko było się jej oprzeć, lecz głowę miał przepełnioną zobowiązaniami. Głównie one powstrzymywały go od zaspokojenia lubieżnych żądz, które odwróciłyby uwagę od tego co istotne. Teraz był chłodny, zajęty słuchaniem pilnych wieści i rozkazów, które wydawał jego brat. Cofnął się o krok i zapalił świecę na stoliku. Usiadł przy nim i oparł podbródek na splecionych dłoniach. Odetchnął świeżym powietrzem, wiejącym od wąskiego okna. Za nim sierp księżyca bielił zasuszone pęki kłosów.

- Jest nią kacze pióro – tłumaczył, znajdując je w jednej z szuflad. – Ta broń obchodzi mało kogo, dlatego jest tak ważna. Można nią obsypać kogoś złotem. Obdarować tytułami. Można także dokonać egzekucji, będąc na drugim końcu świata.

- A czy ta broń może przynieść grzanki i owsiankę?

- Z miodem?

- Z miodem.

- A co będę z tego miał?

- Myślałam, że lubisz jaskinię, w której są wilgotne ściany. – Kusiła, gładząc wskazującym palcem jasnobrązowe sutki.

-Przestań już. – Zmusił się do uśmiechu. - Dostaniesz to, co zechcesz, ale najpierw zechciej słuchać moich rozkazów. – Podsunął jej kielich do napełnienia. – Lepiej dla ciebie, by zakorzenił się w tobie nawyk posłuszeństwa.

Syana natychmiastowo nalała mu trunku osłodzonego miodem, które nazwano płynnym złotem. Wargi ułożyła w delikatny grymas niezadowolenia. Tęskniła za jego namiętnością i chwilami, w których brał ją, nie przejmując się o zgodę. Gdy lepkie nasienie zasychało na jej udach, czuła rozgrzewającą rozkosz.

- W mięsie, które tu znalazłam były czerwie. Pływały jak w wodzie, a jednemu przyjrzałam się dokładniej. Miał zwilgotniały pysk. U tych ludzi się naprawdę nie przelewa.

- Wybrzydzasz jak księżniczka – odparł, mając usta pełne „złota”, chociaż jego słowa niekoniecznie były słodkie. – Z tego, co pamiętam jesteś córką czeladnika.

- Czeladnika? Ah… Może źle się wyraziłam.

- Znaj swoje miejsce – upomniał ją. - I ciesz się nim, albo zajmie je ktoś inny.

- Obiecałeś mi coś więcej – przypomniała sobie Syana.

- Górę srebra?

- Kota. Uwielbiam jak się prężą. Kocham się bawić ich wąsami. Może mogłabym je wyrwać?

Odwrócił głowę i westchnął z przekonaniem, że nie jest najmądrzejszą służącą z jaką przyszło mu obcować.

- Te wąsy to wibrysy, a bez nich kocur staje się bezbronny. Wyobraź sobie złożone chorobą dziecko, porzucone w środku lasu. I to nocą. Wiesz kochana, czym jest bezsilność?

- Wiem – odpowiedziała. - Wiarą w to, że ktoś inny wybawi mnie z kłopotów.

Zbliżyła się, wykorzystując do dalszego uwodzenia dłonie i siłę przewlekłych, delikatnych spojrzeń. Był silny i wysoki, a to gwarantowało wilgoć w jej intymnych okolicach.

Uśmiechnął się lekko i lekko ją odepchnął. W taki sposób, że ktoś kto dobrze go nie poznał, odebrałby to jak zniewagę. Vezgan uważał, że wszystko w niej jest piękne. Przenikał w jej myśli i uczucia, chociaż znał ją zasadniczo od niedawna. Był świadomy, że uroda jest zdradliwa i tego, że nie potrafi ufać. Nazywał to rozsądkiem, który jeszcze go nie zawiódł.

- W innym życiu wziąłbym cię za żonę – poinformował ją ozięble. Usta mu zadrżały w dziwny, nieprzyjemny sposób. – Zmieniasz noc w środek dnia. Nigdy nie zasmakowałem zwyczajnego życia. Tak długo przebywałem z mordercami, aż sam się stałem jednym z nich. Tak to już jest, gdy dają ci do ręki stal jak tylko zaczniesz chodzić. Mój brat obrzuca mnie nudnymi intrygami, w których niechętnie biorę udział. I chociaż nie mam na nie ochoty, to także nie mam wyboru, by je zignorować. Rozkaz jest świętością, a sępy robią się coraz bardziej głodne. Tęsknie za prawdziwą wojną, gdy odczuwa się narastający strach, jak czuje się cokolwiek. Bez niej jestem tylko pękniętą skorupą po najmniejszym jajku. Wszystkie rany już zdążyły się zagoić. Nie ma już nikogo, kto by mógł je zadać.

- Najgorsze są te, których nie zobaczysz gołym okiem – odparła z westchnieniem Syana.

- Masz zamiar pozostawić taką po sobie?

- A jak myślisz?

- Myślę, że ci którzy ją zostawią będą musieli połknąć stalowego gwoździa.

Jej uśmiech, który przed sekundą zagościł na jej twarzy nagle zgasł. Przestraszyła się i przestraszyłaby się bardziej, gdyby mogła zajrzeć w jego duszę. Skąd ta brutalna pomysłowość? – pytała samą siebie. Zauważył to, czytając jej zmarszczone brwi.

- Wiem, co sądzisz – oznajmił. – Uważasz, że serce mam z kamienia i głowisz się nad tym, co sprawiło, że właśnie taki jestem. Nic z tego nie jest prawdą, a jedynie punktem widzenia. Zastanawiałaś się już kiedyś, skąd się wzięły twoje futra? Jest w nich ciepło i przyjemnie, co? Nie tak dawno były lisem, kuną, a nawet małym, słodkim gronostajem. Czy niewinnym? Nie nam to już osądzać. Z kolei te, żeby przetrwać musiały zapolować na królika. Gdy wnętrzności wylewały mu się z jego rozerwanych boków, zamiast żalu czuły coś innego. Coś, z czym się utożsamiają ludzie. Zwierzęta nie są lepsze od nas, a my nie jesteśmy lepsi od nich. – Zacisnął pięści, a ona wyobraziła sobie, że spomiędzy jego palców wpływają resztki flaków. Nic nie odpowiedziała. Zaniemówiła z wrażenia i nastała chwila ciszy.

Pióro. Zamoczył je w inkauście, wyjął pergamin i zaczął pisać ze skupieniem. Włosy na skroni srebrzyły się od blasku ognia. Nienawidził upałów jak zarazy. Uważał, że strużki potu powinny spływać jedynie od odcinania kończyn i ścinania łodyg żyta sierpem. Doceniał ciężką, nieustającą pracę w rozżarzonym słońcu. Praca jest kręgosłupem świata – powtarzał bardzo często, chociaż sam nigdy jej nie poznał. Chyba, że można do niej wliczyć wszelkie konflikty zbrojne.

Nie wierzył za to w szczęście. Nigdy nie tracił czasu na szukanie czterolistnej koniczyny. Jeśli znalazłby takową całkiem przypadkowo, to czy włożyłby ją do buta, by odpędzić złego ducha?

Był tajemniczy, pełen pytań, ale przede wszystkim był wojennym młotem, który dał mu sławę. Boki głowy golił nożem, stroniąc od ostrzy brzytew. Podczas maczania noża w wodzie wyobrażał sobie pocięte i zmielone ciała, które mogłyby w niej pływać. Uważnie obserwował jak zabarwia się czerwienią. Zabijanie go zepsuło, odmieniło bezpowrotnie. Twarz miał surową i nigdy nikogo do niej nie przytulał. Oczy puste, białe tak jak brata. Mówiono, że jest dziurą w lodowym oczku. Nikt nie chciał sprawdzać jak bardzo jest głęboka. Na zbroi miał wyrytą zamarzniętą gałąź klonu.

W jego pokoju znajdowała się pól zamknięta kopuła z głazów. Wewnątrz niej delikatnie tlił się ogień. Nie zapalił go dla ciepła, lecz dla widoku kojącego skołataną duszę. Wyjrzał przez okno na nieskoszony fragment pola. Złote łany zboża wyglądały jak rozkołysane morze, szumiące pod gwiazdami. Każde tchnienie wiatru miało tam znaczenie, albo tylko tak mogło się wydawać.

Zamyślił się głęboko. Widział oczyma wyobraźni swoją młodość. Pewność siebie wykiełkowała w nim już wtedy. Widział jak walczy z młodszym bratem na drewniane miecze. Nie potrzebował słów zachęty, które pchnęłyby go morderczych ćwiczeń. Czasami decydował się na to, żeby przegrać, bacząc na święte więzy krwi. Jak już wracali z wykwitającymi siniakami na całym ciele, to ich ojciec śmiał się, że mają słodką pustkę w głowach. Twierdził, że walczyli i rywalizowali, zanim jeszcze nauczyli się chodzić na czworaka. Tamte czasy dawno przeminęły, a on poznał pieśni stali i odpowiednie chwile, w których powinno się je śpiewać.

Łany Velisdei ciągnęły się bez końca. Były małą, jednak ważną częścią królestwa Narowilu. Płaskie łąki pamiętały wszystkich, którzy kiedykolwiek postawili tu stopę, szumiąc o nich dawne opowieści. Często były obsiane w układzie, w którym jedną część pola pomijano, aby odpoczęła przed kolejnymi plonami. Vezgan nie przyjechał tu z wyboru, choć przebywanie w wioskach sprawiało mu przyjemność. Szukał starego przyjaciela, Kylhara Skoroświta, który stracił prawo oddychania w dniu, w którym się zbuntował i zniknął w kłębach mgieł, uciekając od poważnych konsekwencji. Pozbawiono go ziemi, tytułów i dobytku. Nie mogli jednak odebrać mu niczego więcej. Choćby dumy i uznania wśród prostaczków.

Vezgan wciąż był zamyślony. Oprócz ciężaru poszukiwań czuł, że w tych polach może ukrywać się odpowiedź. To słuchy sprowadziły go na tą suchą glebę, i to w nią miała wsiąknąć czyjaś krew. Nie zamierzał wrócić do stolicy bez żadnych rezultatów. Usłyszał jak ktoś wali pięścią w cienkie drzwi. Miał wrażenie, że przebije je na wylot. Zboże łopotało na wietrze jak złote flagi.

- Wejść – powiedział twardym, rozeźlonym głosem, jakby w gardle miał dwa topory ocierające się o siebie.

Mężczyzna, który wszedł, nazywał się Iylon Devilry, lecz towarzysze przezywali go Czarną Żyłą. Prawie już wyłysiał. W ciemnej zbroi, z rąbkiem płaszcza ociekającym krwią stanął w progu, trzymając hełm pod pachą.

- Wybacz, lordzie Vezganie. – Delikatnie się pokłonił. – Kilka z wiosek rozproszonych po prowincjach Velisdei stoi już w płomieniach, tak jak rozkazałeś. Większość mieszkańców jednak milczy, albo się zarzeka, że niczego nie widzieli. Niektórzy mieli ostry język i jadowite zęby. Teraz nie mają już do czego ich używać. Pojmaliśmy starszego jednej z wiosek, abyś mógł osobiście go przesłuchać. I jego syna. I psa.

- Psa?

- Tak… - odparł, tłumiąc uśmiech. – Razem z synem zarzekali się bez końca, że jeśli stanie się mu krzywda, to ich usta nie opuści żadne słowo, a nasz senior niczego się nie dowie. Wolałem nie ryzykować i zdać się na twój osąd, panie.

- Przyprowadźcie ich przed chatę.

- Wedle rozkazu.

- Jeszcze jedno. – Zatrzymał go. – Sprawdźcie czy mają tu owsiankę.

- Mój panie?

- Z miodem.

Iylon przytaknął mu zdziwieniem, które wyniósł na zewnątrz. Chrzęst piasku pod butami w tym przypadku był dźwiękiem plądrowania. Ciekawość tego, co jest w środku i tego, jaką ma to wartość, sprowadzała się do wyłamywanych drzwi i okien. I przede wszystkim sfrustrowanych chłopów, którzy przez nie wypadają.

Rozgwieżdżona noc dla wielu mogła być ostatnią. Była nią dla zakrwawionej kobiety leżącej w drzwiach sąsiedniej szopy. Strzępy ubrań tworzyły ścieżkę wiodącą od brzozowego zagajnika. Oddała ostatni oddech z twarzą zwróconą do księżyca. Kłęby dymu zaczęły go przysłaniać. Dźgnęła się gwałtownie nożem w szyję, uwalniając się od hańby, jaką okryli ją żołnierze. To nie był pierwszy raz, kiedy ją brano bez pytania. Zmarła nieświadoma ciąży, życia kwitnącego wewnątrz i przyszłości, którą jej odebrała wojna.

Gdy Vezgan zarzucił młot na ramię, żołnierze przyciągnęli obdartych, poobijanych mężczyzn tuż pod jego drzwi. Syanna ubrała się najszybciej jak tylko potrafiła. Jej suknia przypominała barwą niebieski liść turzycy. Zebrała fałdy i pobiegła w stronę drzwi. Zobaczyła, to co towarzyszyło jej od dłuższego czasu. Bijące w niebo pionowe słupy dymu. Zaryglowane domostwa i przeróżne symbole żałoby. Setki królewskich żołnierzy, obsiadających trupy niczym wrony. Podeszła bliżej niż podpowiadał jej rozsądek, otoczona śladem wojny.

- Jeden z was musi dzisiaj umrzeć. – Vezganowi nie zabrakło stanowczego tonu. – Taki los tych, których wierność jest wątpliwa. Złamaliście prawo. Powiedzcie mi najpierw, jak się nazywacie?

Zmuszono ich, by opadli na kolana. Klęczeli w miękkim piasku, dotykając czołem chłodnej trawy. Próbowali uspokoić oddech. Każdy jeden był tak ciężki, jakby ziemia, na której się znajdowali, wchłaniała resztki ich nadziei. Iylon, nie mogąc już znieść ciszy, w końcu stracił cierpliwość.

- Ogłuchliście? – krzyknął. – Kończy się wam czas na wyjaśnienia. Nie ma tu już wina, ani ciepłych kobiet, którymi moglibyśmy zająć głowę. Jeśli nie chcecie więcej ofiar, to lepiej zacznijcie szczekać.

Reszta żołnierzy stała z pochodniami i przyglądała się w bezruchu. Nie wyrażali sobą nic poza obojętnością. Zmęczeni przemocą, którą widzieli na co dzień, już dawno oswoili się ze sponiewieraniem kobiet. Nie pytali je o zgodę, a jakakolwiek wojna była dla nich prawem brania tego czego chcą.

Iylon zerwał pojmanym łańcuszki z szyi i zaczął je porównywać do własnych. Były niemal identyczne - ze srebra, lśniące, ciepłe w dotyku. Piękne... – Wyobraził sobie, jak je chowa do kieszeni, widząc w nich drobne skarby, które mu się należały. Nie skierował wzroku na swojego pana, aby spytać go o pozwolenie. Jego ręce pomyślały za niego, jakby miały własną wolę.

- Zerwałeś tylko dwa. – Vezgan zwrócił mu uwagę. – Obroża psa także jest ze srebra. Możesz ją sobie wziąć.

Iylon wydał z siebie ledwo słyszalny wydech nosem. Zaraz potem okrutny, porażający śmiech. W stalowych rękawicach nie widział w tym przeszkody. Zbliżył się do psa i zabrał za ściąganie.

- Wcisnę ci ten śmiech z powrotem do gardła, jeśli nie weźmiesz jej gołymi rękoma. – Vezgan groźnie go zachęcał. – Śmiało. No.

- M… Mój panie?

- Gołymi rękoma – powtórzył stanowczo, nie pozostawiając miejsca na sprzeciw.

Iylon spojrzał się na ślepego psa o masywnym, oślinionym pysku. Maść czarną miał jak węgiel. Odsłaniał zęby, aż po brzegi dziąseł. Na kłach wisiały jakieś czerwonawe resztki. Niosły przesłanie, aby nikt do nich się nie zbliżał. Żołnierz zdjął rękawice i wziął bukłak. Wlał wodę do miedzianej miski, którą zauważył wcześniej. Podsunął ją łagodnie. Zaczął powoli wysuwać rękę. Cmokanie nie musiało zmienić wściekłości zwierza w zrozumienie, ale wściekłość z pewnością mogła zmienić kolor wody. Na czerwonokrwisty.

Wyciągnął dłoń, pragnąc poczuć zimny dotyk srebra. Gdy tylko znalazła się w zasięgu psa, ten rozszarpał ją, ociekając wypływającą krwią. Zwisające kawałki skóry odsłoniły kość. Iylon jęczał. Ból nie pozwalał mu wydusić słowa. Teraz już zawsze będziesz chodził w rękawicy – śmiał się w duchu Vezgan. Mogłeś nie kierować się chciwością. Nie, kiedy patrzę.

- Bierz swojego psa – rozkazał właścicielowi. – Obroża. Załóżcie mu ją na szyję tak, by wrzynała się boleśnie i nie zdejmujcie jej, dopóki wam nie powiem.

Gdy mężczyzna przywołał psa bez zastanawiania się, dwaj żołnierze wyłonili się z ciemności i zabrali się za rozkaz. Nie byli jednak pewni, czy założyć ją psu, czy Iylonowi. Jeden z nich, z kwadratową szczęką musiał się upewnić. Jego wąsy wyglądały jak pożółkła trawa. Uniósł wzrok ku Vezganowi, szukając potwierdzenia.

- Panie, nie jesteśmy pewni, czy…

- A jak myślisz?

- Myślę, że…

- Iylonowi.

Żołnierz skinął głową. Po chwili obroża zawitała na szyi Iylona, a chłód metalu wbił się w jego skórę. Oddychał płytko.

- Gdyby ludzie byli wierni tak jak psy, to zło by nie istniało – Vezgan Niebołamacz zwrócił się do pojmanego starca. - A przynajmniej by nie było roztrzaskanych głów od młota.

- Mój panie! – Starszy wioski zabrał się za wyjaśnienia. Na jego twarzy zagościł wyraz skruchy. – Nazywam się Gerold Hagstone, a mój syn ma na imię Sayron. Jest kalekim, otępiałym chłopcem. Nie potrafi dobrze mówić. Nigdy nie widziałem tyle strachu w jego oczach. Oszczędź go. Błagam cię o litość!

- To ty mi oszczędź nieszczerych odpowiedzi, dostaję je od dziwek. – Przyklęknął obok niego. - Gdyby to ode mnie zależało, to pozwoliłbym wam odejść. Obu. Może. – Ziewnął. - Gdzie jest Kylhar? Mamy podstawy, aby sądzić, że przejeżdżał tędy, i że udzielono mu pomocy.

Gerold podniósł wzrok do góry.

- Znam tu każdy gwóźdź wbity w każdą ścianę. Znam te lasy, znam te pola jak własną kieszeń. – W jego oczach pojawiło się zmieszanie. - Nie widzę w niej bandytów. Nie jesteśmy jedną z rodzin, w której zostają resztki po obiedzie. Od dwóch lat nie najadłem się do syta. Ciężko nam wykarmić samych siebie. Bieda nigdy nie ma gości. Przede wszystkim nie moglibyśmy sobie na nich pozwolić.

- Widziałem wymieszane, suszone muchomory w waszych ziarnach zboża. Mam nadzieję, że je wyparzacie.

- Zdarzało się nam nawet zjadać wiązki trawy… Dzieci głodują… Tu osełki masła owinięte w kawałki płótna są niekiedy droższe od życia.

- Głodują, a wy je podtruwacie. Chcecie zmniejszyć ilość mieszkańców, żeby było wam łatwiej wykarmić pozostałych, których z pewnością sprawiedliwie wybierzecie, co?

- Macie palce poparzone od gorącego chleba. – Złość wrzała w jego wnętrzach. Nie mógł już dłużej tłumić tego, co w nim tkwiło. – Nie wiesz jak to jest, gdy nadzieja umiera w oczach dzieci. W waszych rzekach zamiast wody płynie wino. Zajadacie się krabami i wołowiną w mleku, jednocześnie obwiniając kucharza, że jest przegotowane. Zabijacie i gwałcicie. Żony nie wracają do swych mężczyzn, a gdy to robią, to nie zawsze są w całości. Brakuje silnych rąk do pracy i z każdym rokiem jest ich coraz mniej. Odcinacie je, tym samym, odcinając te, które uprawiają ziemię i gotują. Pozbawiliście nas srebra, złota i żelaza. Nie oceniaj nas, panie. Wasze wojny sprowadziły na nas piekło. Robimy co możemy, by utrzymać się przy życiu. No i nie było tu żadnego buntownika…

Buntownika – pomyślał Vezgan. – Nie mówiłem mu, że jest buntownikiem. Z pewnością dużo tu słyszeli.

- Ktoś twierdzi inaczej.

- Może niedowidzi – stwierdził Gerold. – I może niedosłyszy.

- To ostatnia osoba, którą można o to podejrzewać.

- Masz zamiar wziąć wszystkich w niewolę?

- Przeciwnie.

Vezgan wstał i gwizdnął. Jeden z lekkozbrojnych wyrósł przy nim jak spod ziemi. Miał przemoczony płaszcz. Być może jakiś chłop próbował uciec, przeprawiając się przez rzekę…

- Poślij sowę do Syvandis – rozkazał mu chłodno. – Każ odbudować domy, spichlerze i napełnić je po brzegi. Macie przywieźć tyle worków mąki, ile tylko może się tu zmieścić.

Pojmanemu napłynęły łzy do oczu. Otworzył się. Opowiedział mu o starszym synu, który nie powrócił ze stolicy. Zeszłej zimy wypłynął kupiecką galerą i rozpłynął się jak para. Wychwalał pamięć o nim za to, że urabiał się po łokcie w polu. Obwiniał tych przy władzy i tych, którzy dopiero do niej dojdą. Modlił się o pomyślność dla młodszego, by nie zaznał, czym jest smak utraty. Na próżno.

- No dalej… - Hagstone go zachęcał, przekonany, że to koniec. Wewnątrz, jednak tliła się nadzieja. - Rób co musisz. Powiedziałem już swoje. Nikogo tu nie było.

Nie wyglądał, jakby kłamał, lecz to nie wystarczyło.

- Jeśli mówisz, że nie było, to ci wierzę – odparł Vezgan.

Gerold przyglądał mu się intensywnie, rozszerzając oczy ze zdziwienia. Chwilę milczał, jakby szukał w sobie jeszcze jakichś słów.

- Ale mój młot już nie za bardzo. On nie kupuję kłamstw. Czasem przykłada do skroni ostry kołek nim…

- Mój panie… - Głos mężczyzny opadł w tonie wyczerpania.

Vezgan wykonał gwałtowny ruch i uderzył z ogromną siłą młotem w głowę. Roztrzaskała się i rozpłynęła w morze ciemnokrwistych drzazg. Drżący syn rzucił się do ciała, próbując złożyć części mózgu. Dławił się strużkami płaczu, jęczał i błagał by nie zabijał ojca, który był już plamą wsiąkającą w glebę. Jeśli Vezgan żałował czegoś w życiu, to z pewnością nie tego, że musiał zgasić kolejną niewinną świecę. W jego oczach nie było litości – zaledwie odblask gorzkiej satysfakcji. Wolnym krokiem skierował się ku drzwiom, ale chłopiec pozostał tam gdzie wcześniej, usiłując złożyć ojca w całość. Twarz zapuchniętą miał od łkania. Od rozpaczy, która już go nigdy nie opuści.

Vezgan zwrócił się do żołnierza nim przekroczył próg.

- Posłałeś sowę z wiadomością?

- Nie… - odpowiedział, czując jak wstyd ściska mu gardło. Dopiero teraz zrozumiał, że zawiódł swego pana. – Myślałem, że to gra, by wyciągnąć z niego informacje.

- Wszyscy myślą dziś za dużo. – Jego głos był pełen gniewu i niosły ciężar wyroku. – Zrób to natychmiast. Chcę, by Velisdei dożyło lepszych dni. Te ziemie widziały już za dużo okropności. Ludzie nie przetrwają w takiej nędzy.

- Panie, dlaczego to robisz? To tylko zwykłe robaki… - wydusił z siebie, nie mogąc pojąć całego sensu.

- Nie wiesz jak wygląda ciężka praca. I w ogóle wiesz niewiele. Tacy ludzie są potrzebni, by wykarmić taki brzydki ryj jak ten na twojej szyi. Zazdroszczę im – przyznał z niechęcią Vezgan. – Skupiają się na sprawianiu sobie drobnych przyjemności. Ja już nie pamiętam, jak to jest się cieszyć. Ludzie dzielą się bogactwem, ale nikt się nie dzieli biedą. Znałem kobietę, która wolała zabić swoje dziecko niż patrzeć, jak je zabiera głód. Kradną, bo chcą go zaspokoić. Tracą dłonie, ponieważ kradną. O ich życiu decyduje człowiek, taki sam jak oni.

Jego oczy patrzyły jak w dwa nieba.

- Synowie zastępują ojców, choć rzadko na to zasługują. – Wzrokiem śledził spadającą gwiazdę. - A która z gwiazd zasługuję na miano najjaśniejszej?

Syana wzdrygnęła się słysząc jego ton. Jesteś Burzowym Szponem. Niech ci to nie wystarcza. Wbiła wzrok w ziemię, jakby szukała jakiejś odpowiedzi w martwych kłodach drewna.

Następne częściSierp i sierp księżyca

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MrCookieMstr 9 miesięcy temu
    Tytuł nawiązuje do poprzedniego systemu... poza tym plastyczny styl, ale można go jeszcze poprawić. Dialogi mają klimat i tajemniczość, niemniej postacie mówią zbyt pompatycznie.
  • Przemek Osowski 9 miesięcy temu
    dzięki za komentarz! Rozumiem, jeśli ktoś odebrał tytuł inaczej niż miałem na myśli, ale na myśli było jedynie to, że sierp odzwierciedla ciężką pracę, a młota używa Vezgan - jeden z głównych bohaterów. To jeden z pierwszych rozdziałów, które napisałem i cały zamierzam poprawić, jednak publikuję wszystko wszędzie by właśnie zbierać opinię, które pomogą w rozwoju.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania