Signum

Pan Eugeniusz, zwany w pracy Gienkiem lub Genkiem, to średniego wzrostu łysiejący mężczyzna pod pięćdziesiątkę, o dziwnie niebieskich, wyrazistych oczach. I to w zasadzie jedyny walor, jaki dostrzegają w nim kobiety, choć panna Zyta, koleżanka z działu zaopatrzenia, wydaje się widzieć w nim odrobinę więcej.

Gienio mimo wszystko nie narzeka na ów życiowy brak powodzenia u płci przeciwnej ― przyzwyczaił się przez te wszystkie lata, mieszka sam w skromnym mieszkanku, realizuje się w pracy. Jest pracownikiem nad podziw wartościowym ― sumiennym, oddanym firmie. Lojalnym wobec aktualnych władz, skromnym, nie dobijającym się nachalnie o swoje. Pełni od lat odpowiedzialną funkcję kierownika zaopatrzenia i to mu wystarcza. Podróżuje często po kraju, dogaduje się z dostawcami, określa stosowne szczegóły. Poza tym kompletnie uczciwy, niezwyczajnie przepełniony empatią do wszystkich Bożych stworzeń, człowiek dusza. No i pilny parafianin, katolik do kości, codzienny uczestnik mszy.

Wszystko to razem składa się na obraz kogoś absolutnie wyjątkowego, godnego najwyższego szacunku i, co tu dużo mówić, zwykłej zazdrości. Jako niedościgłego dla maluczkich ideału człowieka, ćwierć, czy nawet półboga. I być może to wszystko razem zdecydowało, było bezpośrednią przyczyną tego, iż pewnego dnia, gdy jak co rano, zabierał się do golenia przed wyjściem do pracy, zdumiony zobaczył w lustrze, że ma wspaniałą, jaśniejącą cudnie... aureolę.

Nie jakąś tam delikatną, cieniutką jak drucik obręcz wokół czoła, lecz solidnie promieniującą, tęczowo mieniącą się kolorami, iskrzącą wyzywająco aureolę. Zdumiał się i wystraszył początkowo, ale w końcu znał swój życiorys, niespotykanie rzadkie przymioty, prawość, więc i w końcu uśmiechnął się do lustra, nareszcie w pełni usatysfakcjonowany. Został doceniony i jak nikt, szczodrze nagrodzony.

Wyłączył niepotrzebne już światło w łazience i korzystając jedynie z cudownego blasku, ogolił się staranniej niż zwykle. Założył świeżutką koszulę, skromny, szary garniturek, wyczyścił do glansu buty i rozradowany, dumnie podnosząc tak nagle, zasłużenie przecież uszlachetnioną głowę, wyszedł do pracy.

Do przystanku miał zaledwie dwieście metrów i jak zwykle natknął się na wysuszonego porannym kacem Małkiewicza. Dał mu dzisiaj nie jak zazwyczaj złotówkę, ale całe pięć. Ten, wpatrując się ze zdumieniem na bijącą od codziennego darczyńcy światłość, nie podziękował nawet. Genio pobłażliwie zignorował tę całkowicie zrozumiałą w tej sytuacji werbalną niewdzięczność, po czym spełniony, usatysfakcjonowany, poszedł dalej.

Tramwaj jak zawsze spóźniał się, ale jednak w końcu przyjechał. Gienio wszedł ostrożnie do przepełnionego wagonu i natychmiast też wytworzyła się wokół niego próżnia. Zdumieni pasażerowie odsuwali się od tak szczodrze stygmatyzowanego osobnika na bezpieczną odległość, bojąc się zapewne osmalenia płomiennego, tego, iż ich ubrania, włosy, zajmą się żywym, być może świętym, ale jednak ogniem.

― Panie... ― wyksztusił wreszcie jakiś pasażer. ― Nie kręć pan tak tą płomienną głową. I w ogóle skąd pan to masz?

― Nie wiem... Zostałem dziś rano... doceniony ― wyjaśnił krótko Gienio, pokazując palcem wskazującym w dach tramwaju. ― Za życia. A to nie jest... ogień.

― Ano... tak ― pasażer kiwnął głową i przymknął się na dobre. Z rana, w drodze do ukochanej pracy, nikomu w zasadzie nie chce się gadać. I tylko starsza, z wiejska ubrana kobieta, ustąpiła mu miejsca, sposobiąc się nieudolnie do przyklęknięcia przed jawnie błogosławionym. Tłok jednak był zbyt duży, więc poprzestała tylko na znamiennem, cichem; ― Kyrie Elejson! I ostrożnym znaku krzyża.

Dojechali wreszcie, i już po pięciu minutach był w biurze. Jak zwykle pierwszy, jak zwykle przed czasem. Spojrzał jeszcze dla pewności w popękane lustro wiszące nad podręczną umywalką. Nic się nie zmieniło ― aureola gorzała w najlepsze. Zajął się w miarę spokojnie dokumentami.

― Jezu! Co to? ― do pokoju weszła Zyta. ― Panie Eugeniuszu... co panu?

Gienio wstał od papierów i zbliżył ostrożnie do Zyty. Ta, wybałuszając oczy na ognistą przypadłość, cofnęła się odruchowo o krok. Zdołał jednak uchwycić jej dłoń i szarmancko, delikatnie ucałować. W tym właśnie momencie wlazła minutkę spóźniona Balicka. Stanęła jak wryta, gdyż widok był fascynujący.

Gienio, jej kierownik, nachylony w półskłonie nad dłonią Zyty, która wybałuszając gały, wpatruje się w iskrzącą kolorowo nad głową przełożonego tarczę, rozświetlającą miłym światełkiem całą tę surrealistyczną scenę. Jak z obrazu Rafaela czy innego da Vinci.

― Witam panie ― Gienio odstąpił przytomnie od Zyty, po czym również Balicka doznała ucałowania w rączkę spracowaną, niezwykłego w dzisiejszych czasach uszanowania, podkreślonego miejscowo łagodną iluminacją.

― To mi się stało rano. Przy goleniu ― wyjaśnił Gienio dumnie. ― I nie wiem zupełnie, skąd. Teraz mi... trochę głupio. Ludzie się oglądają, przyklękują...

― Biedny, dobry pan Eugeniusz ― stwierdziła uspokojona już trochę Zyta, po czym odruchowo pogłaskała szefa po rękawie. ― Niech pan się nie martwi. Coś poradzimy.

Niestety ― nic nie pomagało. Ani założenie Zytowej czapeczki, leżącej w szafie od zimy, ani oburęczne trzymanie się Gienia kaloryfera jako uziemienia. Aureola wyraźnie nie miała natury elektrycznej, a jej światło przenikało swobodnie przez wełnę, papier, tekturę, a nawet ceramiczną filiżankę, czy nałożoną na głowę marynarkę z bistoru. Zjawisko dziwne, cudowne, najpewniej o podłożu mistyczno ― psychologicznym. Fizycznie niewyjaśnialne.

Jako że w warunkach biurowych plotka płynie poprzez ściany i wszelkie przeszkody niczym silnie penetrująca fala radarowa z, wydaje się, równie chyżą prędkością, około południa zadzwonił do Gienia osobiście, a jakże, sam dyrektor naczelny.

― Panie Genku! ― zarządził. ― Pan wejdzie do mnie!

Gienio, rad nie rad, zebrał się od papierów i popędził przez korytarze do gabinetu. Spoza pouchylanych drzwi obserwowały go dziesiątki zdumionych spojrzeń.

― Chryste Panie! ― dyrektor nie mógł się napatrzyć. Obszedł Gienia kilka razy, cmokając jak na konia. ― Jak pan to zrobił?

― To nie ja ― usprawiedliwiał się Gienio. ― To mi się stało... rano. Albo we śnie. Już się taki obudziłem. Chyba...

― No... powiedzmy ― dyrektor rozsiadł się w swoim dyrektorskim fotelu. ― Ale... co to znaczy?

― Też nie wiem.

― A może... ― zastanawiał się władca ― to jest jakaś... nagroda, wyróżnienie? Hę?

― Nie wiem. Może.

― Czy pan... zasługuje, panie Genku?

― ...

― Może jest pan od nas wszystkich... lepszy?

― Gdzież tam... ― Gienio skromnie spuścił wzrok. ― Nie sądzę...

― A widzi pan ― dyrek lekko podniósł głos. ― Nie jest pan pewien. Czyli... dopuszcza pan taką możliwość, prawda?

― No... od niektórych ― zgodził się w końcu.

― Ode mnie może?

― Skądże! ― Gienio żywo zaprzeczył jednak chyba z niewłaściwym akcentem. ― Gdzieżbym śmiał!

― A... i złośliwy przy tym ― dyrektor wyraźnie się nakręcał.

Gieniowi ręce opadły i zupełnie nie wiedział co powiedzieć. Aureola zaczynała mu już istotnie doskwierać, ale też i jako rzeczywiście, w własnym mniemaniu wyróżniony, sądził, iż powinien zasłużyć pełniej. Na przykład bezkompromisową odwagą cywilną, lekkim choćby postawieniem się wobec prostackiej przemocy, choćby dyrektorskiej. Uściślił więc;

― Niczego, mówiąc prawdę, nie wykluczam ― stwierdził niezwyczajnie stanowczo. ― Nie wiem, nie znam się.

― Dobrze. Zrobimy tak... ― dyrek jakby zmiękł. ― Daję panu czas do... poniedziałku. Może pan wziąć kilka dni urlopu i coś z tym hm... zrobić ― reprezentuje pan przecież często firmę na zewnątrz, spotyka się z dostawcami, to... śmieszne. Rozumiemy się?

― Postaram się.

― A jeśli nie... cóż...

― Rozumiem ― przytaknął Gienio i nieźle wkurzony wycofał się z gabinetu.

Był w kropce. Wyszedł wcześniej z roboty, i przemykając pod ścianami kamienic, starając się nie rzucać w oczy, zdążał piechotą w kierunku domu. A i tak pętało się za nim coraz to większe stado psów, wyjących bez opamiętania, choć z szacunkiem zdaje się. Nie poszedł jednak do domu, tylko wstąpił do kościoła, chcąc poradzić się proboszcza. To dobry, rozumny starszy człowiek, a skleroza? Cóż ― nie wszyscy są doskonali.

― O mój Boże, Panie na Niebiesiech! ― zakrzyknął ksiądz w osłupieniu. ― Cóż widzę?

Jako przecież fachowiec, bezbłędnie, jednym spojrzeniem, ocenił cudowność zjawiska, jego naturę i pochodzenie.

― Znamy się synu Eugeniuszu od lat ― cenię cię jako wyjątkowego parafianina, ale żeby aż tak... ― nie mógł wyjść z podziwu. ― To... istny cud.

― Cud, jasne, ale... śmieją się ze mnie, wytykają paluchami, z roboty chcą zwolnić. Psy za mną gonią i wyją...

Proboszcz zasępił się nie na żarty. Jak żyje, nie słyszał o takim przypadku. Dla zasady, ale i z potrzeby serca, przyklęknął przed Gieniem na chwilę, po czym wybiegł po aparat foto. Tak dla porządku, co by kilka zdjęć... Może parafia trafi na łamy?

― Wszystko synu zależy od ciebie. Tak sądzę ― rozmyślał głośno, pstrykając jednocześnie z wielką wprawą aparacikiem. ― Jeżeli wytrzymasz ten okropny świat, jeżeli będziesz puszczał mimo uszu śmiech i docinki, przetrwasz. A może i dostąpisz... czegoś jeszcze?

― Czego jeszcze? ― zdumiał się Gienio.

― No nie wiem... lewitacji... wniebowstapienia?

― Ech, co też ksiądz...

Za dużo tego. Postanowił odwrócić sytuację i nawet wiedział jak. Rano, gdy całował Zytę w rączkę, coś między nimi chyba zaiskrzyło. Tak mu się wydawało. I nie była to aureola. A kobiety przecież owszem ― szanują świętych mężów, czczą ich, modlą się do nich, ale żeby z nimi... żyć? Na co dzień, w znoju bytowym? Chodzić śmiało ulicami, do teatru, na grzyby, do... łóżka wreszcie? Na kolanach? Nie! Tu trzeba być twardym mężczyzną, zdecydowanym, stanowczym. Móc w razie potrzeby stanąć hm... na wysokości, w obronie, dokopać napastnikowi, odpędzić bestie. Nie, żeby zaraz macho, ale być normalnym gościem z... No. Musi to natychmiast naprawić.

Zmierzchało już, więc pożegnał się z proboszczem, i mimo, iż w promieniu dwóch metrów rozświetlał się wokół niego kolorowy krąg, spokojnie, rozglądając się buńczucznie, szedł ciemną ulicą w kierunku domu. I oto jest okazja.

Z naprzeciwka starsza kobieta prowadzi pieska na długiej smyczy. A raczej to on ją ciągnie, ujadając na Gienia mimo aureoli. Widać nie każdy pies wyrobiony. Dorwał mu się do nogawki, więc nasz jaśniejący stygmatyk, ta chodząca latarnia i dobroć w jednym, niewiele myśląc wziął go na buta i jednym, precyzyjnym kopem, odrzucił w kierunku właścicielki. Ta, zdumiona, pociągnęła kwilącego pudelka za smycz tak mocno, że ten wylądował jej na twarzy. Bydlątko natychmiast przestało ujadać, zsikało się ze strachu, a Gienio wyraźnie, dosadnie, zaklął brzydko. Po czym władczo stwierdził;

― Piesków należy pilnować. Bo puszczone samopas ujadają, srają, i gryzą. Paniał?

Kobieta nic nie powiedziała, tylko przerażona szybko odeszła.

Aureola jakby lekko zbladła, lecz jeszcze nie był pewien. Ale tuż za rogiem okazja następna ― Małkiewicz. Niezmiennie pijany, niezmiennie z wyciągniętą łapą. Już go dostrzegł, już mu się te kaprawe oczka iskrzą.

― Dobroczyńco mój serdeczny... ― zaczął standardowo, jednak Gienio z reakcją nie zwlekał.

― Jeszcze raz wyciągniesz do mnie tę swoją protezę, a połamię ci ją w drobny mak ― poinformował nie za głośno, lecz z jakimś takim radosnym przekonaniem, twardo. ― Do roboty psi synu. Na wódę masz, a na chleb nie? Od dziś ani grosza! I nie pętaj mi się tu pod nogami, bo zakatuję!

Małkiewicz zbaraniał całkiem, po czym odwrócił się na pięcie, splunął, i z pochyloną głową powędrował w stronę parku.

Cudowne światełko przygasło tym razem wyraźnie. To było to, to był właściwy kierunek. Nie emanował już wokół siebie ― by dostrzec jakąś poświatę bez lusterka, musiał przybliżyć dłoń do czoła, by w ten pośredni sposób mieć pewność istotnego zaniku. Zadowolony, trzaskając drzwiami, wszedł z hukiem do swojej klatki. Wcisnął przycisk windy, by po chwili znaleźć się w odnowionej niedawno kabinie. Szybko wyciągnął służbowy mazak i na świeżutkiej, czyściutkiej ścianie wykaligrafował; „Dupa” i „Precz!”.

A więc poszło bardzo łatwo. Rano golił się przy koniecznym już oświetleniu elektrycznym, do pracy dojechał normalnie. Zyta, gdy tylko zdobył się na kilka śmielszych słów, okazała się łasą na karesy kobitką, gruby dyrek dał mu podwyżkę. Sprawił sobie potężnego rottweilera, który też i natychmiast zagryzł na śmierć stareńkiego kota sąsiadki. Zaniechał uczestnictwa w mszach, rzucania na tacę. Tym samym wzbogacił się nieprzyzwoicie, stając się dla kobiet łakomym kąskiem.

Jednak jeszcze ostrożny, nie do końca pewny, co jakiś czas, zapobiegawczo; a to naskarżył cichcem dyrkowi na Balicką, a to kazał psu nasrać sąsiadowi na wycieraczkę. Nie pomógł wreszcie schorowanej staruszce przejść przez jezdnię, w efekcie czego o mało nie przejechał jej samochód dostawczy, oszukał kioskarza na całe dwa złote...

Grubo zdaje się jednak przesadził, ponieważ pewnego ranka, chodząc boso po mieszkaniu, usłyszał jakby stukanie kopytek, przy wkładaniu spodni odkrył problem z czymś majdającym się z tyłu, a na głowie wyczuł dwa solidne, ostro zakończone zgrubienia. Powiększające się z minuty na minutę. Twarde jakieś, zrogowaciałe...

 

Koniec

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania