Skąpana w dziewictwie #1

Całkiem niedawno wróciłam do domu nieco znużona monotonnym niszczeniem sobie życia. Wchodząc do swojego pokoju, a raczej wręcz wpełzając do niego, pomyślałam, że nie potrafię chyba zacząć normalnie myśleć. Tak... tak jak normalny człowiek. Nie odczuwam chyba już żadnych emocji. Leżąc bezwładnie na łóżku podziwiałam tajemnicze freski na suficie, które widziałam tylko ja. To było w pewien sposób frapujące, aczkolwiek równie irytujące w momencie kiedy chciałam komukolwiek opowiedzieć o głębi jaką w sobie skrywają. Każdy brał mnie za wariatkę. Sufity są przecież białe! To nie tak... to zupełnie inaczej wygląda. Kiedy człowiek jest pochłonięty całkowicie sobą, jest zatopiony we własnym egoizmie, jest na wskroś przeszyty swego rodzaju obojętnością... to... nie, nie, nie, nie. Uznałam, że potrafię odnaleźć głębię w najprostszych przedmiotach codziennego użytku. Przykładowo, wcześniej wspomniany sufit dla kogoś innego może być podłogą, czymś co jest dla niego standardem, którego całkowicie nie zauważa dopóki go nie zabraknie. Dla mnie natomiast owym sufitem są odczucia. Mawia się, że dziewicą jest ktoś, kto nigdy nie zaznał zbliżenia seksualnego, nie wie nawet czym to jest. Ja mogę siebie nazwać dziewicą. Emocjonalną dziewicą. Aczkolwiek tylko w pewnym stopniu. Nie wiem czym jest rozczulenie, tęsknota, miłość czy nawet empatia. Ludzie zachowują się tak, jakby sami chcieli być traktowani. Noo... ewentualnie wyznają zasadę "jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie". Ja natomiast nie dążę do niczego innego jak do osiągnięcia własnej satysfakcji, chociaż jest ciężko to nazwać nawet w ten sposób. Zwyczajnie bawię się innymi dla własnej rozrywki. Dla jakiejś banalnej chwili uciechy jestem w stanie zniszczyć komuś życie w każdym stopniu. Jestem zwykłą su... złym człowiekiem jestem. W choćby nawet najmniejszym stopniu nie zwracam uwagi na konsekwencje jakie to za sobą pociągnie czy na to, jak bardzo kogoś pogrążę. Z czystych nudów potrafię włączyć komputer i gdzieś w otchłaniach omegle albo 6obcy odszukuję ludzi zdesperowanych, pogrążonych w rozpaczy czy z tendencjami samobójczymi. Kiedy ktoś mnie na tym nakryje i zapyta po co to robię, wymuszam w sobie racjonalne myślenie niechętnie odmrukując, że staram się im pomóc. Bullshit. Działam w dokładnie przeciwnym kierunku. Staram się wzbudzić zaufanie i pogrążam ich w jeszcze większej rozpaczy. Kiedyś jakiś nieznajomy podziękował mi za uświadomienie mu bezsensu jego egzystencji po czym napisał, że nie będzie dalej tkwił w tym pustym świecie. Czy popełnił samobójstwo? Nie mam pojęcia, ale mam nadzieję, że tak. Heh... w końcu miałabym na swoim koncie już jeden sukces, nie?

 

***

Ostatnio zauważyłam, że gdy tylko ktoś wspomni o narkotykach czy jakichś okrutnych zbrodniach natychmiastowo przepełnia mnie wielka fala entuzjazmu, gorączka ekscytacji, a nawet coś w rodzaju mentalnego orgazmu. Szukałam czegoś, co zaspokoiłoby mój głód turpizmu czy przeszyło na wskroś jakimkolwiek odczuciem, które by zneutralizowało mój niedosyt informacji. Od lat wyszukuję artykułów, piosenek, opowiadań, zdjęć czy nawet raportów z miejsc zbrodni. Zaczęłam się nawet włóczyć po darknecie przeszukując każdy, możliwy zakątek TORa. Nic mi po tym. Za każdym razem stwierdzam, że to mało wyszukane, niezbyt finezyjne, nudne i oklepane. Mam dwadzieścia lat i przez ten cały czas poszukuję czegoś, co mnie zainspiruje. Jeżeli zaś chodzi o narkotyki to w sumie jest to całkiem zabawne. Wiem, że nie powinnam się w nich zatracać, że nie mogę tak żyć, że niszczę sobie zdrowie... Ale...! Jednocześnie odczuwam, że jedyną drogę samozadowolenia osiągnę poprzez samodestrukcję. Mam silną potrzebę unoszenia się pomiędzy wymiarami. Kocham kiedy każda część mojego ciała jest w innym świecie, mózg funkcjonuje sprawniej, lżej... jakby naoliwiony. Kocham kiedy czuję zapełnioną w sobie pustkę. Kocham kiedy mogę racjonalnie myśleć. Sądzę, że to dla mnie jest czymś w rodzaju medytacji. O! Właśnie... Niby jeszcze nic nie zrobiłam, nie złamałam prawa, nikogo nie skrzywdziłam. Aczkolwiek od jakiegoś czasu mam nieodparte wrażenie, że kogoś zabiłam, a policja lada moment zapuka do mych drzwi i skuje mnie w kajdanki. Pamiętam każdy szczegół z zabójstwa mojego znajomego. Każdą kroplę krwi, która ociężale opadała na piach. Każdy krzyk, który panoszył się niedbale między budynkami. Każde błagalne spojrzenie. Pamiętam nawet moment, w którym czyściłam paznokcie z jego chłopięcej krwi. Ale... problem leży w tym, że ja już nie wiem co jest fikcją, a co nie. Od tygodnia unikam policji, a jego zwłoki według moich wspomnień powinny mieć ponad tydzień, a ja... a ja dzisiaj rano z nim rozmawiałam. Z nim. Z całym i zdrowym chłopcem, którego kilkanaście dni temu "zabiłam". Ja... ja już nie mogę. Wyobraźnia płata mi figle, mam wybiórczą pamięć, która jak się okazuje, wcale nie musi mi przypominać o czymś rzeczywistym. Nie wiem. Co się ze mną dzieje?

 

***

Lubię się odurzać. Zdecydowanie. Wczoraj czułam się jakbym dryfowała w otchłani różnych wymiarów roztapiając się przy tym niczym ser na gorącym toście. Leżąc bezwładnie na podłodze straciłam całkowicie siłę do działania, do ruszenia chociażby palcem. Wgniotło mnie w podłoże. Każda część mojego ciała falowała, zatapiała się co rusz to w morzu rozkoszy, to w czeluściach piekieł. To działało niczym przypływy i odpływy. W pewnym momencie zebrałam siły żeby się w końcu spionizować, sięgnęłam po telefon i poczułam coś niesamowitego. Moje dłonie przekroczyły granicę wymiarów, a słońce ciągnęło mnie swoimi promieniami coraz wyżej i wyżej. Wyrywało mi kręgosłup, roztapiało go w lepką papkę. Miałam wrażenie jakby maź próbowała przebić się przez skórę i miała lada moment unosić się bezwiednie nad domami przypadkowych ludzi spadając na nich z zaskoczenia. Aczkolwiek pomińmy już temat moich psychicznych odstępstw od normy. Jakiś czas temu byłam w przychodni, żeby oddać krew do badań. Zapukałam do mosiężnych drzwi, otworzyłam je, przywitałam się, podałam skierowanie i zasiadłam wygodnie na skórzanym fotelu czekając na jakieś atrakcje. Pielęgniarka włóczyła się po pokoju nie wiedząc co ma zrobić jako pierwsze. Przypominała trochę muchę bijącą nieustannie w okno i licząc na to, że szyba w końcu zniknie. W końcu dobrnęła do szafeczki z igłami [pielęgniarka oczywiście, nie mucha], otworzyła ją i wyciągnęła zestaw potrzebny do zrealizowania zlecenia. Papierki do kosza, osłonka z przyrządu zbrodni zdjęta... czas nakłuwać! Pierwsza próba była nieudana, zresztą każda kolejna również. Nagle doczekałam się pytania czy kiedyś waliłam w żyły, bo wydaje jej się, że mam zrosty, gdyż krew bardzo opornie chciała opuścić moje "kanaliki życia". No cóż... aż tak się nie narkotyzowałam, aczkolwiek zrosty może i są. No bo... w końcu ile razy można pobierać sobie samemu krew, nakłuwać te strategiczne miejsca nie uszkadzając przy tym tkanek? Tak, dokładnie. Sama poddawałam się takim eksperymentom. Nie ukrywam, że sprawiało mi to przyjemność, a sam widok ciemnoczerwonej cieczy mozolnie opuszczającej organizm... powiedzmy sobie szczerze, cieszył oko. Tak samo było z przekłuwaniem policzków, nosa, warg, języka czy nawet nacinanie go wzdłuż. To był specyficzny ból, przyjemny. Pofilozofujmy. Skoro to, jako jedyne, odczucie jest nieodłącznym wymiarem życia, jego integralną częścią to czemu nie zadawać go sobie samemu uodporniając się na niego? Toż to przyjemne z pożytecznym! Można śmiało uznać, że lepiej kaleczyć się samemu niż pozwalać to robić innym. W zasadzie to mam ambicję... Jest ktoś, komu dawałabym zadawać sobie cierpienie, nieważne jakie, a ja i tak byłabym najszczęśliwszą osobą chodzącą po planecie przyklejając jej na lodówkę niewinna karteczkę z napisem: "You are my lobster I love you more than cheese".

 

***

Ogólnie to jesteś dość dziwnym człowiekiem. Poza nienawiścią do ludzi, zauważyłam u siebie dodatkowo obrzydzenie całkiem normalnymi rzeczami. Biorąc pod lupę chociażby skórę... Prawdziwą katorgą jest dla mnie przymus złapania kogoś za rękę czy w ogóle dotknięcia innej persony. Jej faktura przypomina mi nieco gumę, jest dziwna w dotyku, wyglądzie... ba! z całego biologicznego punktu widzenia. Kiedy jest mi dane spojrzeć na czyjąś twarz z bliska i w okularach momentalnie dostrzegam każdą tkankę, a w pory mam ochotę powpychać korki od wina. Heh... jak się pewnie domyślanie, sprawa przedstawia się zupełnie inaczej kiedy mam do czynienia ze swoim lobesterem. Jej skóra jest delikatna, wręcz idealna. Cały jej fizyczny zarys jest niewinny i nietrwały niczym kalka. Perfekcyjnie dopasowany do osobowości. Mała, niepozorna myszka. Uwielbiam bezczelnie patrzeć się w jej błękitne oczy, w których zatapiam się od nowa, coraz bardziej, po stokroć. To nie są źrenice, siateczki żyłek i białka. To odzwierciedlenie duszy, morska, niezbadana głębia, o której nie wiadomo nic poza tym, że niezwykle fascynuje. Przeszywające na wskroś spojrzenie wręcz onieśmiela i przewierca się na wylot przez psychikę. Jest mi niezwykle bliska, a jednocześnie odległa. Zmusza mnie do życia razem, ale osobno. To wyniszcza, aczkolwiek pewnie nie bardziej niż jej całkowity brak. Mam słabą psychikę. Przy każdym nocnym wyjściu do pubu jedyne co chcę zrobić to zalać się w trupa, żeby o tym nie pamiętać. Z każdym kolejnym łykiem wysokoprocentowego "szczęścia" pogrążam się jeszcze bardziej, nie przekraczając przy tym początkowej granicy zagubienia. Żyłam tyle cholernych lat bez uronienia ani jednej łzy, a od momentu kiedy zagościła w moim umyśle stałam się słaba i krucha jak ciasto francuskie. Jeden niewłaściwy ruch, jedno niewłaściwe spojrzenie, jedna niewłaściwa myśl wyzwala we mnie odruch autodestrukcji zalewając się przy tym łzami. Mimo wszystko stałam się jakaś taka... obojętna. Chcę być blisko, ale robię wszystko żeby się od niej odsunąć. Chcę się zachowywać normalnie, a wyobrażam sobie jak kogoś zabić, jak ukryć ciało... Wymyśliłam nawet, że dla czystej zabawy mogę kogoś zamordować, a zwłok pozbyć się oddzielając mięśnie od kości, mieląc wszystko na papkę i wrzucić do wody, w której pływają jakieś ryby. Oczywiście wcześniej usuwając z ciała wszelkie plomby, wstawki, paznokcie, włosy... wszystko po czym można byłoby szybciej zidentyfikować trupa, albo nie daj boże namierzyć winowajcę.

 

***

Utknęłam w... niczym. Nie mam pojęcia co robię, ani gdzie jestem. Zapominam o ważnych sprawach, w moim umyśle znajdują się wspomnienia, które nigdy nie miały miejsca. Znowu się boję tego, co moja chora wyobraźnia sobie wykreowała. Wcześniej bałam się SWATu, który "otoczył mój dom", a teraz odczuwam w całym ciele wibracje. To jest fenomenalne uczucie! W opuszkach palców szaleje cały pokład energii, który uwolniony mógłby unicestwić ludzkość. Jestem dzieckiem diabła. Mam nadludzkie zdolności, niczym jakiś X-MEN... Mam wrażenie, że potrafię zmiażdżyć komuś krtań jedynie drobnym skinieniem palca, ale powstrzymuję to, żeby nikt się nie zorientował, że posiadam jakiekolwiek umiejętności. Paradoksalnie zdaję sobie sprawę z tego, że to zwyczajny stan lękowy, który napawa mnie fascynacją i podnieceniem. Czyli działa zupełnie inaczej niż powinien. Nie wiem czym to jest spowodowane, przecież od dłuższego czasu nie piję, nie biorę, ani nie zażywam leków. Więc o co chodzi? Może to efekt zbliżony do delirki? Może właśnie sprawiłam, że większe odstępstwa od rzeczywistości mam będąc trzeźwą? Ohh... Starałam się być tą normalną, odstawiłam wszystko co mnie niszczy i od tego momentu wszystko zaczęło się walić. Rodzina zagroziła mi nawet zgłoszeniem sprawy na policję argumentując to tym, że znęcam się psychicznie nad rodziną. Nasłuchałam się gróźb, mówiących o tym, że jeżeli mojej opiekunce się coś stanie z mojego powodu, to przyjadą i mnie zwyczajnie zabiją, bo za długo się ze mną męczyli. Nie żebym się przestraszyła. Wręcz przeciwnie... zaczęłam nad tym myśleć i uznałam, że to byłoby wspaniale. Moja matka zabiła dziadka, a ja bym zabiła babcię. To byłaby pierwsza ofiara! Czuję niezdrową ekscytację. A tak swoją drogą... ciekawe czy trzymając pistolet wycelowany komuś w płat czołowy, patrząc mu w oczy... potrafiłabym strzelić bez najmniejszego drżenia ręki? Ścisnęłoby mnie sumienie? Miałabym jakiekolwiek obawy?

 

***

Jakiś czas temu zaczęłam się zastanawiać co się stanie jeżeli umrę. Po pewnym incydencie, o którym zaraz opowiem, uznałam, że nasze życie się skończy, ale my sami jako kontroler umysłu przeniesiemy się do innego ciała zachowując jego świadomość i stan umysłu. Wiecie... Kontynuacja cudzego życia. To wszystko to nic innego jak wymiana ciałami. Ah... Miałam opowiedzieć o tym zdarzeniu, prawda? W sumie to o kilku, ale one wszystkie prowadzą do tego samego. Zatem dostałam malutką przesyłkę. O narkotyki oczywiście chodzi, a konkretniej o dopalacze. Po zapaleniu zbyt dużej ilości, takiej która już nie doprowadza do chilloutu lecz do innego stanu świadomości, przeniosłam swoją mentalność gdzieś daleko. Początkowo jechałam samochodem i w głowie pojawiły mi się myśli: "cholera... A co będzie jeżeli nasze życie to tylko gra? Jeżeli my zmieniamy tylko postacie? Jeżeli Bóg istnieje i tylko on. Nic więcej. Wszystko co widzimy, słyszymy i czujemy to tylko efekt dość skomplikowanego oprogramowania? Koniec tego! Zbuntuję się." Właśnie w tym momencie poczułam, że nie siedzę po stronie pasażera tylko zwyczajnie prowadzę samochód którym jechałam. Podniosłam zatem ręce ku kierownicy i jak kierowc z prawdziwego zdarzenia, zaczęłam dodawać gazu, skręcać... Kiedy zaczęłam odzyskiwać tę właściwą świadomość poczułam wielkie rozczarowanie, że życie to tylko życie i jesteśmy uwięzieni w jednym ciele bez opcji zmiany, nie możemy decydować o swoim wyglądzie tylko musimy się zmagać z tym co nam maszyna losująca wybierze. Wczoraj miałam podobną sytuację z tą różnicą, że zatrzymałam swoją świadomość w sobie i wiedziałam, że perfidnie upaliłam się się jak świnia. Wtedy w mojej głowie były dwie świadomości. Ta właściwa jak i ta mówiąca o grach. Podczas obu wypraw w krainę umysłu zauważyłam, że ludźmi rządzi pewien schemat. Co pewien, określony czas robią to samo, mówią to samo i nawet wyglądają tak samo. Jeżeli nic nie zrobisz w kierunku żeby zmienić stan rzeczy to ciągle będziesz słyszał podchodzącego do ciebie człowieka pytającego "co tam?". To okrutne, że wszystkim rządzą schematy i określone, zapętlone dane. Mawiają, że narkotyki odrealniają, a co jeżeli to życie odrealnia a używki przywracają nas do prawidłowego stanu? Może to jest właśnie powodem ich ceny oraz popularności?

 

***

Kilku znajomych zwróciło mi uwagę na to, że narkotyki piorą mi mózg. Początkowo wypierałam się tego, zapierałam rękami i nogami... Teraz mogę im przyznać częściową rację. Ze względu, że stwierdziłam, że normalne życie jest nudne zaczęłam brać coś więcej niż same środki speedujące. Teraz ewoluowałam do psydelików, ale żeby tego nie było za mało są oczywiście łączone z dopalaczami. Tak ku wzmocnieniu efektu działania. Wtedy wszystkie halucynacje stają się tak bardzo chore i realistyczne, że w momencie kiedy jeszcze nie mam świadomości, że to tylko wpływ środków na mój organizm, że zaczęłam się zastanawiać co ja musiałam mieć w głowie kiedy wyłożyłam ściany tapetą we wzór liczb i wzorów matematycznych. Ubiegłej nocy byłam świadkiem powstawania nowych teorii naukowych, wielkiego wybuchu a nawet swojej śmierci. Pierwszy raz w życiu doświadczyłam czegoś co zawsze chciałam poczuć, ale jednocześnie żyć dalej. Leżąc na łóżku i przyglądając się jaskiniom, które są w moim pokoju, dżunglom i temu, że moje ręce wyglądają jak kamienny ołtarzyk antycznego plemienia, poczułam ucisk w klatce piersiowej. Coś takiego jakbym miała na sobie za ciasny sweterek. Przeszywający ból mięśni okołosercowych sparaliżował moje ciało. Zaczęłam chcieć zwinąć się przynajmniej w pozycję embrionalną. Czułam jak mój mózg zaczyna eksplodować niczym wulkan podczas erupcji. W mojej głowie kłębiło się tak wiele myśli, że nie zdążyłam zarócić uwagę nawet na połowę z nich. Ciśnienie w głowie i obumierający serce (tak mi się wtedy wydawało) zaczynały dokuczać coraz bardziej. Nagle w jednej chwili wszystko odeszło. Coś szarpnęło moim całym ciałem, po lewej stronie klatki piersiowej poczułam jakby pękła mi jakaś żyła. Serce zwolniło, a głowa przestała boleć. Całą klatkę piersiową rozdzierała fala gorąca. Jakby krew zaczęła mi się wylewać do środka organizmu. Pomyślałam wtedy, że się doigrałam. To już koniec i dość zabawnie się złożyło, bo akurat w okresie kiedy do mojej głowy znowu zaczęły napływać myśli samobójcze silniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Z ręką na torsie odłożyłam telefon i zaczęłam patrzeć przed siebie tępym wzrokiem. Obraz zaczynał się rozmazywać, wręcz uciekać. Całkowicie opadłam z sił, zarówno tych witalnych co mentalnych. Zaczęłam tracić przytomność. Chwilę przed tym kiedy zamknęły mi się oczy żałowałam tego co zrobiłam. Zaraz, przecież ja nie chcę tak umierać! Nie chcę odejść widząc jak wszystko faluje a jaskiniowiec goni jakieś gazele między regałami. Nie bałam się śmierci, żałowałam jedynie że przychodzi mi zdechnąć w sposób, którego nie chcę. Po chwili się ocknęłam. Znów mogłam się ruszać. Wszystkie halucynacje odeszły w ciągu ułamka sekundy. Wszystko już było dobrze. Tego typu eksperymentami uznałam, że opłacało się ryzykować utratą zdrowia. Teraz już wiem co się czuje w tych ostatnich chwilach. Po tej nocy chcę swojej śmierci jeszcze bardziej.

 

***

Obsesyjnie chciałam odkryć tajemnicę umierania. Prawie mi się udał, nie powiem, że nie. Ale... Teraz każdy z tych parszywych gnojków może odkryć moje tajemnice. Każdy może mnie zobaczyć nagą, pozbawioną ochrony, słabą i bezwartościową. Każdy z najmniejszych sniffów, buchów czy czegokolwiek innego doprowadza moje serce do ataku. Te uczucie jest jednocześnie nie do zniesienia, ale jest również przyjemne. Nie rozumiem tylko czemu ci kretyni nie potrafili uszanować ludzkiej decyzji i zadzwonili po karetkę, mimo że wyraźnie prosiłam by tego nie robili. Boidupy. A teraz... Teraz leżę sfrustrowana na szpitalnym łóżku, podłączona do kroplówki i w szpitalnym uniformie. Nikt się do mnie nie odzywa, sala i korytarze świecą pustkami. Czemu? Mamy takie zdrowe społeczeństwo czy jestem eksluzywnym gościem i zostawili wszystko dla mojej, wyłącznej dyspozycji? Próbowałam się rozweselić w ten sposób tylko po to, żeby z biegiem czasu się dowiedzieć czemu tak naprawdę korytarze są puste, a w moim pokoju nie ma zupełnie nic. Jedna z pielęgniareczek okazała się wyjątkowo mało asertywnym knypkiem. Powiedziała, że straciłam przytomność w karetce, ale zdążyłam swoją duchowa nieobecność nadrobić już w szpitalu. Kiedy okazało się, że to był tylko jeden z UROJONYCH napadów i jedyną nieprawidłowością był zbyt szybki puls. W każdym razie kiedy zobaczyłam że ktoś mnie przebrał w ten śmieszny różowy fartuszek, zaczęłam się rzucać i grozić wszystkim dookoła, że ich zniszczę tak, jak wszystkich w tym budynku. Pieprzyć to. Przynajmniej mam teraz spokój. Pielęgniarka jednak uznała, że prawdopodobnie zabiorą mnie na obserwację do szpitala psychiatrycznego, gdzie jeżeli nie zostanę na dłużej za jakąś chorobę psychiczną to na pewno za próby samobojcze, których dowodzi dwieście czterdzieści jeden blizn na moim ciele. Ewentualnie trafie na oddział walki z narkomania. Cholera. Nie pozwolę sie nigdzie zamknąć. Nie będę nikomu podlegać. Nikomu.

 

***

Nie byłam w stanie tam wytrzymać dłużej niż czterdzieści osiem godzin. W słodkim, lecz doprowadzającym do obłędu różowym fartuszku wyślizgnęłam się niepostrzeżenie z łóżka. Wstając i odchodząc kilka kroków poczułam prawie paraliżujący ból w prawej ręce. Z nieco zidiociałą miną złapałam się za przedramię próbując to rozmasować. Wtedy uzmysłowiłam sobie, że podniosłam się ze swojej pryczy, ale nie odłączyłam kroplówki. Pewnym szarpnięcie oderwałam kabelki i pozbyłam się uziemienia w postaci plątaniny przewodów. Czułam jakbym wyszarpywała sobie żyły, ale zawsze lepsze to niż tkwienie tutaj bez większego celu. Wiem, że to niby mogło poprawić mój stan zdrowia, aczkolwiek on mnie zupełnie nie obchodzi. Bawiłam się trochę w nindżę i zaczęłam szukać swoich rzeczy. Pomaszerowałam zdecydowanym krokiem do recepcji, gubiąc się przy okazji kilka razy w tych zapyziałych korytarzach. Oznajmiłam tam, że chcę się wypisać na żądanie i pragnę odzyskać swoje rzeczy. Zdezorientowana pielęgniarka podała mi siatkę, w której znajdowały się moje ubrania i prawie rozładowany telefon. Zdążyłam zadzwonić po Bena z informacją, że zaraz się u niego zjawię. Na moje szczęście mieszkał w bloku naprzeciwko tej oazy idiotyzmu. Wypakowałam rzeczy i na korytarzu, w otoczeniu jednego ochroniarza i kilku pielęgniarzy zrzuciłam z ciała tę obleśną podomkę i stojąc kompletnie naga rzuciłam im gniewne spojrzenie zaczynając się szybko ubierać. Moim następnym przystankiem była kawalerka mojego przyjaciela. Wmaszerowałam tam niemalże jak do siebie i pognałam do łazienki wziąć szybko prysznic. Benczi jest wyrozumiałym chłopcem i wszystko zrozumiał. Wiedział czego może się spodziewać z mojej strony, więc moje zachowanie nie wzbudziło w nim najmniejszego zdziwienia. Zaparzył mi kawę, podpalił papierosa i przyniósł do łazienki. Postawił wszystko na umywalce i siadł na sedesie uważnie obserwując jak się szoruję zmywając z siebie resztki szpitalnej aury. Niepewnie zapytał co się stało, że mnie tam zabrali siłą, ale tak jak się spodziewał, nie otrzymał odpowiedzi. Śmiał się jedynie z tego jak wyzywałam pod nosem każdego, kto przez ostatnie dwa dni wszedł mi w drogę. Po obfitym w nikotynę i kofeinę śniadaniu odprowadził mnie do domu i powiedział mojej babci, że przez ten cały czas byłam u niego. Moi znajomi ją powiadomili, że zabrała mnie karetka w czwartkowy wieczór, jednak udało mi się z tego wyłgać mówiąc, że pewnie coś źle przekazali, w końcu każdy był "pijany". Nie wiem czy uwierzyła, czy nie. Nie obchodziło mnie to wtedy. Chciałam jedynie zniszczyć otaczający mnie świat. Albo nie... jeszcze nie teraz. Tydzień przesiedziałam zamknięta w swoim pokoju, wychodząc jedynie do sklepu po papierosy i do kuchni po następne porcje kawy. W moim pokoju wszędzie były porozstawiane kubki, pudełeczka z farbami, porozrzucane ołówki, kartki i ubrania. Rysowałam, malowałam... nie tylko na arkuszach papieru, również po ścianach. W końcu jednak musiałam dać za wygraną, bo umówiłam się z Benem, że pojedziemy do Warszawy żeby dać się zakolczykować. Wysiadając z jednego autobusu pomaszerowaliśmy do salonu piercingu. Poprosiłam o rozszczepienie języka. Teraz mam dwa! Niczym wąż. Musiałam się jedynie pilnować, żeby nie palić, nie pić i nic nie ćpać. Nie chciałam dostać krwotoku z języka i znowu wylądować na pogotowiu. Miałam serdecznie dosyć tego wszystkiego, nawet po tak, według mnie, odległym czasie. Ha! Ale mam szczęście, mimo tego, że codziennie musiałam rozrywać sobie od nowa język, bo podczas snu chciał mi się zrosnąć, to i tak w przeciągu kilku tygodni rana zagoiła się na tyle, żebym mogła wrócić do starych nawyków. Robiłam wszystko, żeby się czymś zająć. Znowu piłam kawę, paliłam, z nudów oczywiście czy wychodziłam do znajomych, ćpałam... Przez cały okres gojenia nie mogłam sobie na to pozwolić, bo w tym otoczeniu zbyt wielką pokusą było przebywać tam, wiedząc, że nie mogę nawet zapalić papierosa. Dziwi mnie tylko fakt, że babcia nie reagowała zupełnie na to co robię, co się dzieje i gdzie jestem całymi nocami, jeżeli nie siedzę z moją paczką. Przez ten cały czas cholernie się nudziłam. Nie mogłam odprężyć się zająć umysłu tripami czy czymś co kiedyś mnie uszczęśliwiało w pewnym stopniu. Wpadłam w swego rodzaju chandrę, a te wszystkie tygodnie były przepełnione nostalgią. Dlatego ich tutaj nie opisuję. Zupełnie nic się nie działo. Całymi dniami spałam, a nocami przesiadywałam na stacji kolejowej, która znajduje się kilka kilometrów za moim domem. Siadałam na miedzy dzielącej miasto od torów i słuchałam muzyki patrząc się przy tym nieobecnym wzrokiem w dal. Czasem napisałam jakiegoś smsa czy porozmawiałam chwilkę przez telefon. Głównie kłóciłam się sama ze sobą, żeby nauczyć się przestać kochać. Heh... to bardzo zabawne. Jestem osobą, która nienawidzi ludzi, ale toleruje tych z najbliższego otoczenia, mimo że równie dobrze mogłabym ich pozabijać. A mimo wszystko potrafiłam jedną osobę kochać. Bez wzajemności, ale mawia się, że taka miłość podobno jest najsilniejsza i najtrudniejsza do przezwyciężenia. Uzmysłowiłam sobie wtedy, że ja tego wszystkiego nie robię po to, że mi się nudzi czy się uzależniłam, tylko po to żeby zapomnieć i wyplewić z siebie wszystkie uczucia, które normalnym ludziom dają jakąkolwiek nadzieję i chęci do życia. Mnie to dołowało. Sprawiało, że zaczęłam myśleć, że skoro dałam się ponieść tego typu odczuciom to jednak nie jestem taka silna jak myślałam. Chciałam się pozbyć wszystkiego co mnie wiązało z ludźmi. Wszystkiego oprócz nienawiści. Czasem przesiadywałam przed komputerem i przeszukiwałam strony internetowe. Grzebałam godzinami w czarnych sferach wirtualnej rzeczywistości. Przewertowałam każdy z możliwych tematów, które były dostępne na jednym z polskich for na TORze. Począwszy od syntezy narkotyków, po instrukcje jak zamordować człowieka, usunąć ciał, aż po fotorelacje z dokładnymi opisami gwałtów na dzieciach... Jednak jedna pozycja mnie szczególnie zainteresowała. Temat opowiadał o rekrutacji na członka sekty satanistycznej. Jestem agnostykiem, nie wierzę w nic, ale co mi tam szkodziło? Wewnątrz mnie kipiało wręcz od negatywnych emocji, więc może to coś dla mnie? Coś, co pozwoli mi zapomnieć? Odreagować? Całkiem anonimowo napisałam posta, że chciałabym przyjść na najbliższe spotkanie i zobaczyć jak to wygląda, czegoś się dowiedzieć. Zwłaszcza, że takie rzeczy mnie szalenie interesują. Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Miałam stawić się w opuszczonej odlewni staliw, na parterze, obok schodów w lewym segmencie budynku. Niezmiernie się zdziwiłam. Myślałam, że będę musiała jechać do innego miasta, ale nie! W jakim ja wielkim błędzie byłam. Jeden z oddziałów tej "wspólnoty" funkcjonował również u nas, a swoją siedzibę mieli w budynku, w którym byłam setki razy. Nie czekałam długo. Stawiając się na miejsce, o podanej godzinie mogłam przywitać się z ludźmi, którzy mieli mnie wcielić w swoje szeregi. Omówili mi zasady funkcjonowania i warunek przystąpienia. Dość pobieżnie, ale to zawsze coś. Pierwszym krokiem było podpisanie cyrografu i zamordowanie psa. Szyderczo ich wyśmiałam. Oznajmiłam im, że jestem samodzielną jednostką i nie mam zamiaru im udowadniać, że jestem zasłużonym człowiekiem i tak dalej. Miałam to gdzieś, ale chciałam tam przynależeć. W pewnym momencie mi się wyrwało, że mogę podpisać cyrograf, ale zwierzęcia mordować nie będę. Ich zdziwienie było ogromne kiedy dodałam, że mogłabym zabić człowieka, więc po jaką cholerę maltretować małe istoty i jeżeli chce to może być moją pierwszą ofiarą. Poprosił żebym go uderzyła. Pewna siebie, niby znienacka zamierzałam go uderzyć w twarz, jednak moja ręka utknęła unieruchomiona jego pewnym chwytem. Uznał chyba, że faktycznie nie mam skrupułów, ale nadal musiałam przelać swoją krew. Rozcięto mi część przedramienia bym miała możliwość własną krwią spisać umowę między mną a szatanem... Miałam się wyrzec boga i trójcy świętej... bez problemu. Miałam również o coś poprosić mojego nowego mistrza... Ale... zaraz... o co ja mogłam poprosić? Wiem! Poprosiłam o to, żeby nie pozwolił mi umrzeć poprzez przedawkowanie czy inne choroby. Mogłam mieć uszkodzony główny mięsień w moim organizmie, mogłam mieć raka, krwiaka i AIDS, ale nie chciałąm na to umierać. Moim zamiarem było kontrolowanie wszystkiego. Jeżeli mam umrzeć to chcę to zrobić sama. Chcę popełnić samobójstwo, a nie zdać się na przypadek. Odwiedziono mnie jednak od tego pomysłu oznajmiając, że samobójca dla boga jest grzesznikiem. Odbiera sam sobie prezent otrzymany od boga. Tak naucza kościół. Aczkolwiek samobójca dla szatana również nie jest niczym chwalebnym i uznaje takie pomioty jako tchórzy. Satanista ma się cieszyć swoim życiem i spełniać się "zawodowo". Nie może odmawiać posługi. Według mojej krwawej umowy miałam umrzeć jedynie zamordowana, albo złożona w ofierze. W końcu poprosiłam o to, żeby mój własny organizm mnie nie wykończył, a sama też sobie nie mogłam nic zrobić, prawda? Właśnie zaczęłam nowy etap życia. Etap, który miał mnie potem zniszczyć do końca.

 

***

Moi "pobratymcy" są ludźmi bez zasad moralnych, bez uczuć. Idealni wyprani. Idealnie pozbawieni emocji. Idealnie agresywni. Idealnie nijacy. Wszystko opiera się głównie na bezdyskusyjnym wykonywaniu rozkazów kapłana, które są niemalże bezsensowne. Okradnij tego, pobij tamtego, złóż owce w ofierze... Jedynym co miało chyba jakiś cel to trzymanie się zasady: "twoje, moje, nasze". Było nas kilkudziesięciu, setki rozkazów, jeden majątek. Wymagane opłacanie składek, niby symboliczne grosze. Raz to było dwadzieścia złotych, a raz pięćdziesiąt, ale do tej pory nikt, oprócz skarbnika rzecz jasna, nie wiedział co się z tym wszystkim dzieje. Każde nieposłuszeństwo miało być karane w dość okrutny sposób, jak zapowiadano. Minął miesiąc mojej współpracy z nimi. Na razie jak dotąd byłam przymuszona jedynie do brania narkotyków, propagowania w kościele haseł propagujących diabelskie machlojki czy pobicie kogoś. Co do tego ostatniego to moim zadaniem było na razie tylko stanie na czatach. Przecież jestem kobietą. Nie mam siły. W jaki sposób mogę zagrozić komukolwiek? Spotkania były organizowane każdego dnia miesiąca, który miał w swojej liczbie cyfrę sześć, lub była przez nią podzielna. Według moich wyliczeń tych jakże wspaniałych zgromadzeń, według standardu powinno być właśnie sześć. Muszę przyznać, że bardzo ładna gra liczbowa. Jednak podczas mojego pobytu wśród tych oszołomów zwołano siódme zgromadzenie. Nazywało się to sesją specjalną. Miała ona na celu ostrzeżenie wszystkich przed konsekwencjami ponoszonymi jeżeli ktokolwiek chciał odejść. W centrum zainteresowania był kapłan. Nie wiem kim on był, nie znam jego imienia... po prostu tak się kazał nazywać. Jego ogona pilnowało zawsze dwóch osiłków, którzy wydawali się nie uczestniczyć w niczym. Jakby ich to nie dotyczyło. Oni tam tylko straszyli i byli gońcami do bicia innych. W każdym razie... podczas tajemniczego, dodatkowego spotkania na środek okręgu, w którym kazano nam się ustawić, został wepchnięty nagi mężczyzna. Jakże ja wtedy zachodziłam w głowę co on tam robi i dlaczego jest nagi... Po chwili ciszy usłyszałam jednak, że jest on zdrajcą. Ubzdurano sobie, że chciał odejść, a nie mógł. Przecież podpisał zobowiązujący cyrograf! Jego losem miało być dotkliwe pobicie. Niestety miałam też w tym swój udział. Jako nowicjusz, mimo tego, że jestem kobietą, miałam udowodnić, że potrafię zrobić krzywdę człowiekowi. Kazano mi go upokorzyć, spodlić, naznaczyć i upokorzyć. Trafili w dziesiątkę! Przecież ja nie mam wyrzutów sumienia, nie mam oporów przed niczym. Czym prędzej podeszłam powolnym, aczkolwiek pewnym krokiem do tego człowieka, podniosłam jego głowę by mu się bliżej przyjrzeć. W jego oczach widziałam strach, wręcz paniczne przerażenie. Po policzkach spływały mu łzy wielkości ziarnka grochu. Przekrzywiając lekko głowę, jak kot, który się czemuś przygląda, wbiłam mu paznokcie w okolicach kości policzkowej i dość mocno podrapałam. Na twarzy zostały zostały mu trzy, przekrwione ślady. Ten zdrajca próbował coś powiedzieć, wybłagać litość krztusząc się przy tym własnymi łzami i kaszląc. Poprosiłam osiłków żeby przywiązali go do drzewa po czym wyjęłam nóż z pochwy wiszącej jednemu z nich u pasa. To nie było byle jakie ostrze, przypominało rytualny sztylet. Badawczy wzrok wielkoluda przeszył mnie na wskroś, ale dzielnie mi usługiwał. Oznajmiłam, że moja ofiara nie ma prawa się odezwać, a za każde skomlenie jeden z ogrów ma uderzyć go w twarz. Metodą skaryfikacji wycięłam mu na klatce piersiowej nagrobek z jego inicjałami. Było to dość czasochłonne zajęcie, a ten popapraniec dostał w twarz wiele razy. Po dziesięciu ciosach przestałam już liczyć. No cóż... Był sam sobie winien. Mógł przecież się nie odzywać, albo nie chcieć odejść... albo w ogóle tutaj nie przystępować. Na koniec przepasałam mu linę w pasie w ten sposób, żeby była na wysokości żeber, ale pod mostkiem. Obeszłam drzewo dookoła i stojąc za nim podałam linę jednemu z braci i kazałam mu ciągnąć z całej siły. Po chwili usłyszałam gruchot łamanych żeber i skowyt bólu. W tym momencie uznałam, że mu wystarczy i zrezygnowałam z dalszego bawienia się w małego sadystę. Nasz mistrz... kapłan... jak go zwał, tak go zwał, rozkazał zmiażdżyć mu jeszcze przeguby dłoni i połamać palce u rąk. Zaraz po tym go zabrali. Nie mam pojęcia czy koleś żyje, czy może go dobili. Poczułam wtedy wielką satysfakcję, ale już nigdy więcej nie zjawiłam się na żadnym spotkaniu. Wtedy już wiedziałam, że po pochwale przełożonego mogą mnie zacząć wykorzystywać do podobnych zbrodni na ludziach. Nie chciałam tego. To znaczy... chciałam, lubiłam być sadystką, ale nie miałam pojęcia czy nie poniosę za to prawnych konsekwencji. Ten jeden, jedyny raz mogłam przecież spróbować. I tutaj. Dokładnie tutaj zaczęła się moja ucieczka przed wszystkim. Przy pierwszej sesji ostrzeżono mnie, że jeżeli spróbuję uciec, albo komukolwiek o tym powiedzieć, będzie to ostatni błąd, który popełnię w swoim życiu. Widziałam do czego są zdolni w przypadku uciekinierów. Sama przecież rozpoczęłam cierpienie tego człowieka. Zaczęłam się bać wychodzić z domu, zaczęła się mania prześladowcza. Każdy człowiek był dla mnie potencjalnym zagrożeniem, a każdy dźwięk, potencjalnym ostrzeżeniem. Nie mogłam zasnąć w nocy. Ciągle miałam wrażenie, że ktoś jest w moim pokoju, że ktoś stoi nad moim łóżkiem z nożem w ręku. Nawet teraz, pisząc to boję się cholernie. Mam wrażenie, że kiedy odłożę komputer to jedynym co poczuję będzie rytualny sztylecik między szóstym a siódmym żebrem. Prosto w moje chore i rozwalone przez narkotyki serce. To jest pierwszy raz w życiu kiedy boję się śmierci. Albo inaczej... Boję się śmierci z rąk osób trzecich, ale nie chcę też popełnić samobójstwa, jeszcze nie teraz. Ja nie wiem co się ze mną dzieje. Wiem, że to, co działo się zaraz po tym jak straciłam przytomność nie stało się naprawdę. Wiem, że to tylko mój chory wymysł. Wiem, że przebywam od tamtego momentu w szpitalu psychiatrycznym. Ja to wszystko wiem. Wiem, że to tylko urojenia. Jak zawsze... A mimo wszystko się boję. Czy ja już kompletnie zwariowałam? Czemu pamiętam rzeczy, które zupełnie nie miały miejsca? Czemu żyję życiem kogoś, kogo nawet nie znam? Czy to narkotyki zniszczyły mi tak umysł? A może leki? To zabawne. Poważnie. Potrafię odróżnić moje prawdziwe życie, te wypełnione smutkiem, zatroskaniem i żalem, od tego w którym uciekam ze szpitala i dręczę ludzi. A mimo wszystko coś tkwi w mojej głowie czego nie potrafię pojąć. Nie powiem o tym lekarzom, przecież oni mnie wtedy nigdy nie wypuszczą. Wczoraj wzięto mnie w pasy, bo rzuciłam się na sanitariusza krzycząc, żeby mnie uwolnił od tych prześladowań. To było straszne. Pierwszy raz mnie ukarano w ten sposób. To było największe upokorzenie. Założono mi kaftan bezpieczeństwa, rozebrano do naga od pasa w dół, ubrano mnie w pampersa na którego naciągnięto z powrotem spodnie, po czym zdjęto kaftan i przypięto pasami do zimnego, metalowego łóżka na dwanaście godzin. Nienawidzę ich wszystkich. Jutro się zabiję. Przecież ja chcę śmierci, tylko moje alter ego myśli inaczej. Wyłącznie ono. Ale... ale to ja tu dowodzę!

 

***

Wszystko to mogło sie kiedyś stać. Mogłoby. To nawet byłoby bardziej fascynujące niż to, co dzieje się teraz. Chcę wierzyć w to, co mój chory umysł sobie wymyśla. Chcę wierzyć w imaginację. Chcę żeby w moim życiu się coś stało. Jest mi całkowicie obojętne co. Najlepiej coś złego. Bardzo złego. Kompletnie nie ccę szczęścia, bo daje tylko złudne nadzieje. Sprawia, że wbijam się ponad otchłań nędzy, rozpaczy i przemyśleń tylko po to żeby parszywie wrzucić do czeluści naiwości. Od miesięcy siedzę sama w domu. Tylko w swoim pokoju. Wychodzę wyłącznie na imprezy, po towar, papierosy... Tylko wtedy kiedy muszę. Nic mi już nie sprawia przyjemności. Używki, rozmowy, znajomi... Wszystko jest na nic. Uciekam ze swojego życia. Pragnę bliskości z drugą osobą, jednocześnie panicznie bojąc się tego co się może zdarzyć. Chcę się w pełni oddać autodestrukcji. Tym razem tak naprawdę i skutecznie. Jestem jak opona bez powietrza. Niby istnieje, ale całkowicie pozbawiona wnętrzności, wartości i niepotrzebna nikomu. Widzieliście kiedyś człowieka pozbawionego ambicji, marzeń... Wszystkiego? Jest jak biały obrus. Wymaga się od niego żeby się dobrze prezentował. I tyle. Tylko tyle. Potem jest prany ze wszystkiego co dodaje mu barw i chowany głęboko gdzieś w zakamarki szuflady. Wiem, że narkotyki znacznie na mnie wpłynęły. Czuję się bystrzejsza i da sie to zauważyć gołym okiem podczas rozmowy, bardziej ośmielona, myśląca... Mimo tego, że zauważyłam u siebie wzrost wszystkich tych czynników tak, jakby mózg funkcjonował na wyższych obrotach to panicznie boję się przebywać sama. Widzę rzeczy, które nie istnieją, słyszę rzeczy, które się nie dzielą, mam wspomnienia o rzeczach, które się nie wydarzyły. Ogarnia mnie lęk. Niejednokrotnie wolałabym się zabić niż leżeć na łóżku pozbawiona pewności, że nie muszę się niczego obawiać. Czasem mam wrażenie, że moje ciało zmienia kolor, zaczyna sinieć, chodzą po mnie robale... Otaczają mnie najróżniejsze halucynacje wzrokowe jak i słuchowe. To, co miało mnie zabić tylko mnie zniszczyło, ale nie unicestwiło do końca. Nie mogę biegać, ani wykonywać innych czynności wymagających wysiłku fizycznego, które wcześniej dawały mi jakąkolwiek radość, bo rozwaliłam sobie serce. Nie dość, że jest potrzaskane na miliony kawałków to jeszcze może nie wytrzymać. Nie wiem czy nie dostanę w nocy zawału, nie wiem czy następna dawka używek, które pozwalają mi zapomnieć nie spowodują mojej śmierci. Ciągle żyję w niepewności. Wyglądam jak wrak człowieka. Mam przekrwione oczy i wory pod nimi, bo nie potrafię zasnąć. Odnoszę wrażenie jakbym właśnie leżała w moim białym pokoju licząc, że sanitariusze nie zauważą, że przemyciłam telefon. Odczuwam strach i adrenalinę, którą wywołuje. Mam ochotę wstać i zrobić coś głupiego, zrobić coś komuś, bo jestem przekonana, że odgrywania rolę świra, który nie poniesie żadnych konsekwencji za swoje czyny z powodu niepoczytalności. Aczkolwiek gdzieś w głębi mnie odzywa się zdrowy rozsądek, który rozkazuje mi wstać, ubrać sie i ucharakteryzować, bo zaraz rozpoczyna się sztuka w teatrze. Publiczność się już zebrała i czeka na wspaniałe przedstawienie. Oczekuję przy tym owacji na stojąco. Sam aplauz to za mało. Potrzebuję dowartościowania się. Potrzebuję czegokolwiek. Wszystkiego i niczego.

 

***

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania