Skarb
Ostatnimi czasy czuł się paskudnie, jak obrabowany, zdradzony, istny ciul i nieokrzesaniec, którego teleportowano z buszu prosto na światła rozpędzonej ulicy. Stał na niej sam, głupi i opuszczony, zagubiony pośród mętliku skrzyżowań, zaułków i wieżowców gwarnej metropolii, ogłuszony klaksonami, z włócznią w pozłotku, w plugawej sukni, ze słuchawkami na Irokezie.
Osobiście nie znosił mieć się z pyszna, robić za wała na lipnej gwarancji, być branym za światowca z kurnej chaty: zżerała go zazdrość. Miał dosyć upokorzeń, za cholerę nie chciał być ubogim krewnym, stanowczo miał niewiele ochoty na odstawianie muskularnego herosa, bo wiedział, że jest słabeuszem i nie wzdychał do pouczania, jak się powinien miewać.
W domu, gdzie mógł cierpieć bez przeszkód, gdzie był otoczony markotną troskliwością, gdzie byle łachudra nie utrudniała mu chlipania w mankiet i stale wybaczano mu nieznośne nastroje, gdzie, do woli i do przesady posługiwał się taranem swojej choroby i lubił patrzeć, podglądać, jak ich skręca, jak międlą w sobie obsceniczne wyrazy na jego temat, stwierdził naraz, że stracił wszelkie specjalne prawa i nikt mu nie schodzi z drogi, a przeciwnie, popychają go na niewinną szafę, trącają łokciem i dają sójkę w bok, że ludzie, którzy na jego widok pryskali na boki, zaczynają przestawiać go po kątach i ośmielają się drwić z niego prosto w nos, ośmielają się komentować, wykpiwać i podważać każdy jego krok i każde posunięcie.
Z niego, co było niesłychane, nie do przyjęcia!
*
Ale dzisiaj wstaje wypoczęty i od razu gotowy do podjęcia kieratowej pracy. Żwawym truchtem podąża w stronę umiłowanej wygódki. Nie trapią go daremne rozważania. W życzliwej scenerii secesyjnych rur, nucąc ogryzki przebojów, doprowadza się do dziarskiej formy, zmywa nocne zacieki i goli chytrą mordkę śledziennika.
Nienawykły do żmudnej schludności, unicestwia natarczywy kudełek tkwiący nad miejscem przewidzianym na czoło. Wypachniony, ubrany w czyściutką włosiennicę, udaje się do kuchni. Spóźnionym duszkiem chłepcze lurę o bezkofeinowym smaku, chowa do teczki drugie śniadanko i zbiega ze swojego terrarium na parking.
Tam warczy na niego i przestępuje z koła na koło – podstawiony pojazd.
Punktualnie i bezszelestnie zawozi go pod bramę Zakładu.
Przed wejściem na teren wita go cierpka oferma nosząca ksywę SZEF, a na murze dozorcówki wisi tablica ogłoszeń. Jej słowa ostrzegają:
"Z powodu braku nafty, a także ze względu na turbulencję narastających problemów, tarapatów oraz pozostałych rozrywek, publiczne strzępienie ozora w temacie troska, jest surowo wzbronione i wstrzymane do kolejnego odwołania.”
Czyta, że jeżeli już jakaś awanturnicza pierdoła nie umie powstrzymać się od głośnego wyrażania myśli, ma moralne wapory i ciśnie ją, by się z nimi podzielić, to siła wyższa, niech sobie warcholi do woli, lecz tylko i wyłącznie po godzinach pracy, w miejscach rzadko uczęszczanych, zadaszonych i wyznaczonych przez Wysoką Komisję.
Na koniec tablica informuje go, że manifestacyjne obnoszenie się z frustracją jest nawykiem szkodliwym.
Po zapoznaniu się z odezwą, stoi w umysłowym rozkroku. Nie wie, co robić, jak się zachować. Z emocji zapomina przystroić twarz we właściwy i pożądany grymas powagi. Zamiast niego wykwita mu na obliczu mimowolna, lecz ostentacyjna radość, co zmusza go do korekty wyglądu.
Szef jednak udaje, że nie dostrzega niezdecydowanej miny i patrzy w inną stronę.
Po okazaniu dowodu tożsamości, przechodzi przez strażniczą dziurę na drzwi i w ten oto sposób, jest w środku Zakładu. Szef prowadzi go do hali z taśmociągiem, skąd wypływa strumień haftek do balowych sukien.
Gdy stwierdza, że po latach bijatyki z losem, przyjdzie mu dorobić się uznania i być może dadzą mu pozażywać odrobiny szczęścia, roznosi go nagła i nieprzerwana duma.
Wydaje mu się, że chwycił Pana Boga za nogi, a haftki są jego skarbem, obrzmiałą skrzynką wymoszczoną perspektywami, alternatywami, złotem i bezlikiem wspaniałości.
Czuje, jak życie puszcza do niego zajączki i przestaje go nękać podpuchami. Obiecująca myśl o skarbie, stepuje mu po głowie, toteż bez ceregieli rozpoczyna ksiuty z fantazją.
Na myśl o tym, że wkrótce będą mu leżeć u wyniosłych stóp, z obleśnych ust na transmisyjny pas wycieka mu ślinka, a po plecach tupią miłosne ciary. Poczuł w sobie moc, a na twarzy pojawia mu się optymistyczna zgorzel.
Nieoczekiwanie, jak spod ziemi, na jego zwiędłe oblicze wyborykał się dawno nieużywany i od nowa promienny uśmiech człowieka, który wprawdzie wie, co to obciach i plucha w głowie, ale że nie pozwolił się zabiadolić i zredukować do mało ważnego trybiku, może teraz, ze skarbem na dłoni, zamiast z ręką pod kościołem, być zadowolonym do ostatniej kropli krwi.
Oto nareszcie, jako finansowy ozdrowieniec, łaskawca gotowy do otrzymywania rzęsistych splendorów, stanie w rzędzie ludzi, którym się powiodło, odkuje się za wszystkie chude lata i ofiaruje swoim prześladowcom wdowi grosz niespodzianego majątku, będzie ich spróchniałą deską ratunku, zmieni im poharatany i ziewający byt w tarantelę karnawałowych podskoków.
*
Już widział się obryzganym atencjami i upaćkanym nagrodami oraz owacjami na stojąco; już dostrzegał siebie na wszelkich możebnych i niemożebnych piedestałach, i patrzył, jak się na nich rozpościera, wierci, nadyma, już zobaczył, że wataha domokrążnych poetów zmawia się, by ułożyć o nim szaszłykową piosenkę do wycia przy grillu, a on odbiera należne ordery, aplauzy i dostojeństwa, już zezowatym okiem imaginacji dostrzegał, że jest uhonorowany estymą i został nominowany na człowieka stulecia; już niemal tak było, gdy przyturlała się do niego nad wyraz upierdliwa myśl, że czego by nie dokonał, i tak nie doczeka się uznania u Anny, potulny, więc i rozgoryczony, do cna wyczerpany swoimi wizjami, zdezorientowany i przerażony, postanawia rzucić dotychczasowe sposoby na przetrwanie, spakować manatki i wypiąć się na sterczenie przy taśmie, wyjechać w nieznane, gdzie można być sobą, a na upartego, gdzie można być nikim, schodzi więc z obłoków, a kiedy wraca do domu, nie mówiąc za dużo, wkłada do kufra swoje zgrywne miny, łzy i cierpienia, nostalgie i rekwizyty, dekoracje i przyklejane wąsy. Bez żalu, zrównoważonym krokiem opuszcza rodzinny rezerwat, udaje się w stronę dworca, by najbliższym osobowym z przesiadką pojechać do diabła.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania