Sklepy cynamonowe w krzywym zwierciadle: Sierpień

1. A la Instagram, TikTok

W lipcu tatuś pakował walizeczkę Louis Vuitton (no dobra, podróbkę z bazaru) i czmychał na turnusik z aqua-aerobikiem i kiszonymi ogórkami, a ja zostawałam sama z mamusią i Kubą (moim bratem, ale on się nie liczy, bo cały dzień gra w LoLa) w samym środku sauny zwanej latem. Termometr pokazywał +666 °C, a ja leżałam na podłodze, totalnie prześwietlona słońcem, i scrollowałam Wielką Księgę Wakacji Deluxe Edition. Każda jej strona świeciła jak diody LED z tych tanich chińskich lampek, które mama kupiła na Allegro, a na dole zawsze leżała taka jedna tłusta, złota gruszka, tak słodka, tak potwornie słodka, że aż serce bolało „z miłości do mdłości”, a dentysta zacierał ręce na myśl o nadejściu września. I wtedy, właśnie wtedy zaczynało się prawdziwe lato, takie najpiękniejsze na świecie, białe i gorące, jakby ktoś rozlał mleko z miodem po całym niebie i zapomniał wytrzeć.

Adela ksywa „Pom(p)ona” wjeżdżała rano jak bogini OnlyFans po solarium, taka piękna, że mogłaby być moją starszą siostrą z bajki, i wysypywała z koszyka cały owocowy sztos: czereśnie, co pękały w zębach jak balony z water balloon challenge; wiśnie czarne jak oczy wampira, którego kiedyś pokocham, i tajemnicze, co pachniały jak perfumy za pięć stów, a smakowały jak rozczarowanie (ach, ta murzyńskość wiśni); morelki cieplutkie jak uścisk słońca. A obok tego owocowego lansu rzucała na stół płaty mięcha z żebrami niczym klawiatura akordeonu, jarzyny wyglądające jak trupy ośmiornic i surowiznę, która jeszcze nie wiedziała, że za chwilę będzie kotletem. Zapach? Jakby ktoś otworzył lodówkę po miesięcznym urlopie. Zero finezji, pełna dzicz, co rymuje się do: kicz, ale ja już nie patrzyłam, bo byłam zajęta marzeniem, że jak dorosnę, to też będę taka jak Adela, tylko jeszcze piękniejsza, jeszcze śliczniejsza.

Przez nasze ciemne mieszkanko na pierwszym piętrze przewalało się całe lato jak influencerka przez feed: cisza była tak gęsta, że słychać było pojedyncze piksele, kwadraciki słońca spały na podłodze jak leniwe memy i udawały dywan; kataryna leciała w pętli trzy nuty jak najgorszy remix na Spotify; ktoś walił w piano ten sam refren od rana – trzy takty i reset, trzy takty i reset – aż chciało się krzyknąć: „kup subskrypcję premium, człowieku!”. Słońce rysowało na podłodze serduszka, a ja leżałam w nich i udawałam, że to moje własne prywatne niebo. Ta kataryna, ech, mówię wam, grała tylko czasem, taka smutna i piękna, i wtedy płakałam, bo wszystko było za ładne, żeby mogło trwać wiecznie.

Gdy Adela zasuwała story (płócienne, bo #vintage), nagle pokój wpadał w tryb dark mode. Robiło się ciemnozielono i tak cicho, jakby świat na chwilę zasnął, żeby mi się przyśnić. I wtedy pisałam w moim pamiętniku, że najchętniej zamknęłabym lato w słoiku jak konfitury i jadła po jednej łyżeczce zimą, kiedy będzie smutno, szaro i zimno. Kolory spadały o oktawę, jakby ktoś wrzucił filtr „morskich głębin” na VSCO, zielone lustra robiły mood awokado, a cały upał dyszał na roletach jak ja, kiedy płaczę do poduszki.

W sobotę po obiedzie wychodziliśmy z matką na spacer. Z ciemnej sieni – prosto w jacuzzi słoneczne. Ludzie brodzili w złocie jak zombie po apokalipsie miodowej: oczy zmrużone, warga podciągnięta, dziąsła na wierzchu. Wszyscy wyglądali jak po nieudanym botoksie – złota maska „Słońce mnie kocha, ale ja już niekoniecznie”. I wszyscy mieli ten sam grill-face, jakby słońce rozdało maseczki 24k z AliExpress: „Złota Maska Kultu Solarnego – edycja limitowana, w gratisie bakchiczny cringe”. Ja trzymałam mamę za rękę i czułam się jak mała księżniczka, z mamą-księżniczką, tylko w prawdziwym real-life-ie.

Rynek był pusty, żółty i gorący jak patelnia po schabowym, wypalony jak Sahara po filtrze Nashville. Akacje robiły dramę: wachlowały się liśćmi jak drag queens na paradzie równości, pokazując srebrne podszewki niczym lisy z Pinteresta. Drzewa machały do mnie liśćmi, jakby mówiły „cześć, mała”. A ja machałam im z powrotem i śmiałam się, bo wszystko było takie idealne: i domy, i ogrody, i ludzie. Kamienice, wypolerowane wiatrem jak stare Samsungi, odbijały fejkowe refleksy i wspomnienia kolorów z dwa tysiące dwunastego roku. Wydawało się, że całe pokolenia dni letnich (jak ekipa remontowa po trzech kawach) obtłukują tynk, aż wychodzi prawdziwa twarz domu – poorana, zmęczona, z emotikoną smutku.

Okna spały z otwartymi buźkami, balkony wyznawały niebu: „jestem pusty i samotny”, sienie pachniały winem i „klimą z piwnicy”, a ja zaczynałam już odczuwać swoje czternaście lat nudy.

W kącie czaiła się miejscowa ekipa („Chór Wujków”), która przetrwała apokalipsę upału i teraz rzucała guzikami i pięciozłotówkami w mur, jakby to był crypto-mining. „Jeszcze raz, może tym razem mur wypluje nam kod do Netflixa”.

Czekało się tylko, aż pod winiarnię podjedzie osiołek Samarytanina (z naklejkami „Namaste” i „Plant Mom”), a dwóch ziomków w lnianych gaciach delikatnie ściągnie chorego hipstera z siodła i wniesie go po schodach na pięterko z kraftowym winem, piwem i kadzidełkami (oczko do Sławka Mentzena, lubię człowieka, jest taki piękny i przystojny i ma taką ładną twarz).

My z mamusią łaziliśmy przez dwie słoneczne strony ryneczku, ciągnąc nasze cienie po fasadach jak po padzie do starych gier. Bruk mijał leniwie: jedne kostki różowiutkie jak pupka po plaży, inne złote, sine, wszystkie ciepłe i aksamitne – zadeptane słoneczne selfie do całkowitego zen.

Aż na rogu Świętego Jana Pawła II wpadliśmy w cień apteki. Wielka bania z wodą święconą... prr, z sokiem malinowym w witrynie krzyczała neonem: „Tu jest chłodniej niż w lodówce u czterdziestoletniego singla Maćka”. I tak po paru jeszcze domach miasto nagle zrzuciło gajer i... zostało w podkoszulku z dziurą – przedmieścia, pełne ogródków, gdzie wszystko rosło i miało w nosie kalendarz.

Przedmieścia te tonęły w chaosie ogrodowym: okna zapadnięte w kwiatach jak w złym triku na Insta Stories. Wszystko kwitło i zapomniało o deadline’ach, rosło w trybie offline. Ogromny słonecznik – typowy body positive na sterydach – stał w żółtej żałobie, zgarbiony pod ciężarem własnej korpulencji, czekając na finał sezonu jak bohater brazylijskiej telenoweli. Patrzyłam na niego i chciało mi się płakać, bo wiedziałam, że on też wie, że zaraz będzie wrzesień i wszystko się skończy. A małe kwiatuszki w perkalowych sukieneczkach śmiały się i tańczyły wokół niego, bo jeszcze tego nie rozumiały. I wołały: „Ej, stareńki, uśmiechnij się, przecież mamy filtr Valencia”.

 

2. A la creepypasta

W tym roku lato rozrosło się ponad wszelką miarę, przekroczyło granice przyzwoitości i weszło w rejony, w których już nie wolno było patrzeć.

Za parkanem naszego ogrodu, tam gdzie kończył się świat dzieci i zaczynało śmietnisko, wyrósł matecznik najgorszej, najbielszej, najobrzydliwszej zieleni. Łopuchy wybujały tak ogromne, że ich liście zasłaniały niebo niczym brudne, spocone dłonie. Bodiaki stały w słońcu jak pogańscy kapłani z kolcami zamiast oczu. A wśród tej zielonej orgii, na łóżku pomalowanym kiedyś na zielono, a teraz łuszczącym się od rdzy i upału, siedziała Tłuja.

Nie była już dziewczyną. Nie była też całkiem demonem. Była czymś pomiędzy – pęknięciem w samym lecie.

Siedziała przykucnięta w żółtej, cuchnącej pościeli, wielka głowa porośnięta czarnym, tłustym włosiem, które poruszało się samo, jakby pod skórą pełzały robaki. Twarz jej była harmonią szaleństwa: co chwila składała się w tysiąc fałd płaczu, by zaraz rozciągnąć się w bezbrzeżnym, głupim zdumieniu, odsłaniając wilgotne dziąsła i zęby żółte jak stare klawisze fortepianu. Muchy obsiadały ją gęstym, czarnym płaszczem, tak że czasem nie było widać, gdzie kończy się ciało, a zaczyna rój.

Godziny mijały. Słońce prażyło. A Tłuja gaworzyła półgłosem – słowa bez sensu, sylaby jakby wyplute z innego języka, starego i zapomnianego. Czasem milkła i wtedy słychać było tylko jej oddech – ciężki, mokry, jakby w piersi miała coś więcej niż płuca.

A potem następowało to.

Z nagła cała kupa szmat, w której się kryła, zaczynała się poruszać. Nie jak gdyby budziły się szczury – nie. Jak gdyby coś wielkiego, starego, bardzo starego, przewracało się we śnie pod spodem. Muchy zrywały się w czarnym, huczącym obłoku. Szmaty spadały. I wyłaziła ona – prawdziwa Tłuja, nie dziecko, nie człowiek – na krótkich, dziecięcych nogach, z szyją nabrzmiałą jak u żaby, z twarzą ciemną od krwi napływającej pod skórę. Oczy miała czarne, całkowicie czarne, jakby ktoś wylał do nich smołę.

I wtedy zaczynała krzyczeć.

Nie ludzkim głosem. To był dźwięk, który nie powinien istnieć w sierpniu – chrapliwy, wielowarstwowy, jakby krzyczało jednocześnie dziecko, kobieta i coś bardzo starego, co pamięta jeszcze czasy przed imionami. Krzyczała i biła łonem o pień dzikiego bzu, raz za razem, rytmicznie, z furią godową, zaklinając ten krzew do płodności. A bez uginał się, skrzypiał, puszczał sok – i zdawał się odpowiadać.

Wtedy cały ogród milkł. Nawet świerszcze przestawały cykać. Łopuchy chyliły się ku niej jak wierni wyznawcy. Bodiaki pochylały kolczaste głowy. A Tłuja krzyczała coraz głośniej, aż głos jej rozrywał powietrze na strzępy, aż w końcu – milkła nagle, jakby ktoś przekręcił klucz zamykając buzię na klucz.

I patrzyła.

Prosto w ciebie.

Nawet jeśli cię tam nie było. Nawet jeśli stałeś po drugiej stronie parkanu i tylko zerkałeś przez szparę.

Patrzyła i wiedziała.

Wtedy przychodziło olśnienie i rozumiałeś, że to nie jest zwykła kretynka. To jest sierpień sam w sobie – ten najgorszy, najstarszy, najbrudniejszy fragment lata, który co roku wydostaje się na powierzchnię, żeby przypomnieć, że pod całą tą słodką gruszką, pod całym tym sierpniowym miodem i mlekiem nieba, jest coś, co nigdy nie powinno było się obudzić.

I że w tym roku – obudziło się na dobre.

Bo kiedy Tłuja milkła, w ciszy, która następowała, słychać było już nie jej oddech.

Słychać było twój własny. Tylko że trochę wolniejszy. Trochę głębszy. I jakby… już nie do końca twój.

 

3. A la Harry Potter

W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami w kolorze czekolady żaby, tonącym w zieleni tak gęstej, że wyglądała jak Zakazany Las po deszczu eliksiru piękności, mieszkała ciocia Agata – mugolska kuzynka trzeciego stopnia jakiegoś tam Blacka, ale nikt o tym nie mówił głośno.

Wchodząc do niej, mijaliśmy w ogródku różdżki wetknięte w ziemię zamiast tyczek – różowe, miętowe i fioletowe, z rdzeniami z włosia jednorożca (z Allegro, ale cii!). W każdej tkwiła zaklęta kula, w której zamknięty był cały Hogwart w miniaturce: zamek, jezioro, nawet mały Hagrid machający łapą. Wyglądały dokładnie jak te idealne wspomnienia zamknięte w myślodsiewni, tylko że różowe i pachnące watą cukrową.

W sieni pachniało eliksirem wielosokowym, kremowym piwem i czymś podejrzanie podobnym do amortencji. Na ścianach wisiały wyblakłe plakaty Drużyny Gryfonów z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego roku i zdjęcie cioci Agaty młodszej, w szacie Ślizgonki (tak, tak, nie pytajcie).

Stare, magiczne drzwi (z tiary przybierały kształt szafy, gdy ktoś mówił „Discordia!”) otworzyły się same i wessały nas prosto do salonu.

Pokój był granatowy jak szata Ravenclawu, ale ze złotym lampasem Gryffindoru na obiciach. Na ścianach wisiały ruchome zdjęcia: ciocia Agata na miotle jako młoda pałkarka Pucharu Domów, wuj Marek próbujący rzucić Wingardium Leviosa na tacę z babeczkami (bezskutecznie).

Podniosła się ciocia Agata – ogromna, bujna, w szacie w kolorowe paski (jak szata Luny Lovegood, tylko w rozmiarze XXXL). Jej policzki były tak rumiane, jakby właśnie wypiła zbyt dużo eliksiru euforii.

Usiedliśmy przy stoliku, gdzie zamiast wody z sokiem różanym stały kufle kremowego piwa i dyniowe paszteciki.

Ciocia zaczęła narzekać swoim charakterystycznym tonem (głosem kogoś, kto kiedyś rzucił Cruciatusa na zmywarkę, bo nie domykała się szuflada): „Ten Marek to żaden czarodziej! Nawet Accio na pilota nie potrafi rzucić, ciągle gubi! A dzieci? Same mugolaki w tym domu, zero talentu do transmutacji! Ja tu rodziłam, rodziłam, a żaden nie umie nawet Leviosa porządnie!”

Wuj Marek siedział w kącie, mały, szary, w szacie po dziadku, z różdżką z Biedronki (jedenaście cali, włos jednorożca, dość giętka). Próbował coś powiedzieć, ale ciocia machnęła różdżką i jego głos zamienił się w ciche pisklę... pii, pii, pii... pii, pii, pii.

Bo ciocia Agata była płodna jak króliczka po eliksirze płodności. Wystarczył jeden zapach męskiego czarodziejskiego potu (albo nawet mugolskiego Axe’a), żeby zaczęła rodzić same czarownice w tiulowych szatach i małych Potterków z bliznami w kształcie serduszka.

Weszła Łucja – średnia córka, z głową jak wielki różowy bąbelkowy łeb gumy Hubba Bubba, w szacie z tiulu i brokatu, z różdżką w kształcie serca. Rumieniła się tak mocno, że prawie odpalała iskry z końca różdżki (nie pytajcie, to trzeba zobaczyć).

A potem pojawił się Emil – najstarszy kuzyn, w szacie z najwyższej półki z Madam Malkin, z blizną w kształcie błyskawicy (sam sobie zrobił zaklęciem, bo chciał być jak Harry). Pachniał eliksirem z dalekich krajów, miał jasny wąs jak Draco po wakacjach i oczy koloru Avada Kedavra (zielone, bardzo zielone).

Przechadzał się, opowiadając historie: „Byłem w Bułgarii… tam Krum… no wiesz… a potem w Egipcie… piramidy… klątwa… ale to długa historia…”

W pewnym momencie mrugnął do mnie i wyszeptał: „Dissendium!” Przeszedł przez ścianę do małego pokoiku pełnego pluszowych hipogryfów i poduszek w kształcie Złotego Znicza.

Usiadł na sofce, wyciągnął różdżkę i… zaczął pokazywać magiczne zdjęcia. Nie były to zwykłe zdjęcia. To były ruchome fotografie nagich czarownic i czarodziejów w pozycjach, których nawet w „Czarownicy” nie drukują. Z różdżkami w bardzo nieoczekiwanych miejscach.

Stałem oparty o niego, patrząc na te obrazy, a w powietrzu unosił się zapach amortencji, kremowego piwa i zakazanego zaklęcia.

Emil uśmiechnął się tym swoim uśmiechem Severusa Snape’a po udanym eliksirze i powiedział cicho: „Wiesz… czasem magia jest słodsza niż miód z dziobów ptaków śpiewających”.

I wtedy zrozumiałem. To nie był zwykły dom mugolski. To był Hogwart w wersji różowej, lukrowej, zakazanej. I że jak raz spróbujesz dyniowego soku z amortencją… to już nigdy nie będziesz chciał wracać do świata bez magii.

Bo nawet jeśli wuj Marek nie umie rzucić prostego zaklęcia, a ciocia Agata narzeka głośniej niż mandragora, to tutaj wszystko jest tak magicznie słodkie, że aż boli blizna.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania