Słoneczny kod cz. I

Nazywam się Karl Klonowitz. Mam 37 lat. Minęły już 4 lata odkąd musieliśmy nagle opuścić Ziemię i zasiedlić nasze dwie kolonie na Wenus i Marsie. Początkowo byłem załamany, że zmuszono mnie do mieszkania w tych zawieszonych w chmurach siarki balonach z zaledwie garstką ocalałych, lecz w momencie gdy terraformacja Marsa zaczęła niespodziewanie cofać się w skutkach, odetchnąłem z ulgą, że chociaż widok i perspektywa postawienia stopy na normalnym gruncie są nieciekawe, to pozwalają mimo wszystko ze względnym spokojem spoglądać na nowy dzień. Zmobilizowaliśmy wszystkie zasoby naszej cywilizacji, aby móc opuścić Ziemię w ciągu niespełna trzech tygodni. Mając wybór 50/50 w tej eskapistycznej ruletce, postawiliśmy prawie wszystkie nasze oszczędności na czerwone, które chociaż uchodziło za pewniaka, okazało się z czasem naszym przekleństwem. Tu na Wenus, trafiło zaledwie pięć tysięcy osób, czyli około pół procenta spośród wszystkich uciekinierów, starannie, choć jednocześnie tak bezdusznie wyselekcjonowanych niczym najdorodniejsze drzewka na choinkę. Reszcie pozwoliliśmy zwyczajnie uschnąć, tylko dlatego, że umiłowaliśmy sobie tę destruktywną doskonałość bardziej niż dawne ideały. Gdzie podziała się ta nadmuchiwana przez możnowładców równość, jedność, sprawiedliwość? Nagle wsiąkła w ziemię, niczym ostatnia kropla mojej ulubionej whisky, uroniona, gdy w pijackim amoku, wyciągany przez Żandarmerię słaniałem się na nogach aby dotrzeć na zebranie sztabu kryzysowego. Wsiąknęła w tę Ziemię, której nigdy więcej nie zobaczę już z bliska. Ziemię na której ja, zapijaczony, brudny naukowiec, naczelny kontestator i zatwardziały ateista powinienem był zostać, bo nie wpisuję się w klucz doboru stosowany przez tych międzyplanetarnych decydentów. Niski, siwy, nędznej postury z tendencją do nałogów... na szczęście w swym fachu niezastąpiony. I tylko to pozwala mi siedzieć teraz nad (...)

 

- Klonowitz do diaska! - zabrzmiał głośny, niski głos wieczne spiętego Profesora Sweeney'a - Przestań bawić się w to swoje grafomaństwo! Dla kogo piszesz te bzdury, przecież jest nas tu zaledwie garstka! Masz tutaj ważniejsze zadanie...

 

- Profesorze Sweeney, staram się oczyścić umysł i chociaż na chwilę oderwać od pracy. Z resztą... o moich pracach na Ziemi wypowiadał się Pan podobnie Profesorze.

 

- Ziemi już nie ma Klonowitz… przynajmniej nie w tej formie, którą pamiętamy - odpowiedział zimno Sweeney - Teraz musimy skupić się na przetrwaniu i wyjaśnić co jest powodem naszych zmartwień. Nigdy nie byłem zwolennikiem Twoich teorii, ale sytuacja w której się znaleźliśmy wymaga rozważenia każdej opcji.

 

- Jeszcze tylko dokończę wpis w moim pamiętniku Profesorze i zabieram się do roboty.

 

- Ok, Karl. Za pięć minut widzę Cię na zebraniu! - odparł wychodząc i nie zamykając za sobą drzwi Sweeney.

Połączyłem znowu myśli ze swoim thinkbookiem i dokończyłem wpis:

(...) nad tym cholernym urządzeniem, które ledwo zipie, a jego serwisantów dawno temu już spowił kurz ziemskiej zagłady.

 

- No dobrze, na dzisiaj wystarczy. Wyłącz się - mruknąłem w myślach do thinkbooka, który posłusznie zgasił swój hologramowy wyświetlacz i przeszedł w stan ładowania.

 

Ubrałem “galowy” kombinezon i wybrałem się na codzienne wieczorne spotkanie podsumowujące nasze postępy… Jeśli o jakichkolwiek postępach możemy tu mówić. Od 4 lat próbujemy rozwiązać zagadkę samozagłady, do której nieustannie dąży nasz Układ Słoneczny. Pomimo przemycenia na Wenus całej masy najnowocześniejszej technologii oraz sprzętu, spoczywającego w specjalnych hangarach zapobiegających ich zniszczeniu na niezwykle nieprzyjaznej powierzchni planety, obfitującej w śmiercionośne deszcze siarki, postawionych tu już niespełna 10 lat temu, nie potrafimy znaleźć ich racjonalnego zastosowania. No bo niby jak użyć antidotum, skoro nie potrafi się nawet postawić diagnozy? Trzy ultraszybkie statki Hawking, które osiągają pięćdziesiąt-osiem procent prędkości światła, dwadzieścia galaktycznych krążowników Higgs, mogących całkowicie zatrzymać się w ciągu sekundy i wystartować w przestrzeni kosmicznej od zera do dwunastu procent prędkości światła w ciągu kolejnych pięciu, humanoidalna armia robotów wyposażona w sztuczną inteligencję znacznie przewyższającą przeciętnego człowieka, łaziki dokonujące odwiertów w tempie 10 kilometrów na dobę, ultraszybkie, inteligentne komputery… to wszystko na nic! I tak tkwimy tu w beznadziei, wspominając bliskich, pogrzebanych na Ziemi oraz tych, którzy jeszcze żyją na Marsie, ale ich czas wkrótce też nadejdzie. Niestety nie mamy wystarczających zasobów aby przetransportować ich na Wenus. Budowa nowych, wiszących kopuł zajęłaby nam w tych warunkach kilkadziesiąt lat, a na Czerwonej Planecie zostało im ich góra pięć. Smutek i żal, że nie pozwolono mi dokonać żywota w dobrze znanym i przyjaznym mi środowisku, niemiłosiernie mi doskwiera. Chciałoby się chwycić jak dawniej za butelczynę i wychylić ją całą w jeden wieczór, ale jedyne co mi pozostało to te kilkadziesiąt mililitrów dziennie, które uzyskuję po kryjomu oszczędzając na kosmicznych ziemniakach, które hodujemy w kopule C. Znajomy właściciel całej plantacji, niejaki Kravitz, który jest w stanie oszukać o te kilka drobniutkich jak śliwki ziemniaczków dzienną rację wydawanych do centrali plonów, dostarcza mi je w zawiniątku przez pośrednictwo kelnera w kantynie, zamiast deseru na wynos. Ahh… jak dawno nie skosztowałem niczego słodkiego…

 

- Drodzy zebrani! Dzisiejsze spotkanie poprowadzi Dr Wee Wung, zajmująca się obecnie badaniem potencjalnych miejsc do kolonizacji w kosmosie i podtrzymania naszego gatunku przy życiu w odległych galaktykach - zaanonsował Profesor Sweeney.

 

- Mamy 2090 rok, człowiek dopiero kilkanaście lat temu postawił stopę na Marsie i Wenus, a Wy dalej uparcie wierzycie, że jeszcze podbijemy kosmos? - mruknąłem sceptycznie pod nosem, ale widocznie mój ziemniaczany eliksir wypity wczoraj z Dr Jacobsem nadal nieco upośledzał moje zmysły i kąśliwy komentarz zbyt głośno rozbiegł się po sali…

 

- Na Wenus w zasadzie nawet i stopy nie postawiliśmy, tylko bujamy się ciągle w tej “mydlanej bańce” - dorzucił równie zachrypniętym głosem Dr Jacobs.

 

- Dosyć żartów Panowie, sytuacja jest krytyczna i nawet plany o niskiej szansie powodzenia są teraz na wagę złota - odparła nieco zmieszana Dr Wung - Nasze androidy od kilku lat prowadzą badania na Europie, Tytanie, a nawet na Ceres. W naszym ośrodku na Marsie jak i tutaj na Wenus mamy wystarczający sprzęt i oprogramowanie aby kontynuować te misje i dzięki zasobom z Ceres opuścić Układ Słoneczny kierując się w stronę Alfa Centauri.

 

- Szkoda tylko, że androidy nie podlegają takim samym ograniczeniom jak ludzie. Może im się akurat uda odkryć dogodne miejsca do “życia”, jeśli można to tak w ogóle nazwać, ale na pewno nie zabiorą nas tam już ze sobą… - wykrzesałem z siebie starając się przezwyciężyć ból głowy.

 

- Ma Pan rację Doktorze Klonowitz. Nikłe szanse, że ludziom uda się tam dotrzeć, a już na pewno nie za naszego życia, ale jako człowiek, który poświęcił całe serce i dotychczasowe życie na budowę tych androidów i “tchnięcia” w nich chociaż odrobiny ludzkiego pierwiastka żywię nadzieję, że godnie zastąpią ludzki gatunek i nie zapomną o swoich stwórcach tak jak kiedyś my, ludzie, czciliśmy na ziemi bogów. - dorzucił lekko zdenerwowanym lecz zarazem smutnym tonem Profesor Sweeney.

 

- To chyba jedyny optymistyczny akcent w tej wizji, zwłaszcza, że Pańskie androidy mają o tyle łatwiej, iż ich “bogowie” faktycznie istnieją… - wtrącił ponownie Jacobs.

 

Obecni na sali parsknęli śmiechem wiedząc, że razem z Doktorem Jacobsem lubiliśmy naśmiewać się często z Profesora Sweeneya, który chociaż jest człowiekiem o wielkim umyśle i osiągnięciach w dziedzinie nauki to nadal przyznaje się do swojej religijności. Jest w końcu człowiekiem w podeszłym wieku, który urodził się w latach 20-tych, jeszcze zanim na Ziemi nastąpiło niemal całkowite odejście od wiary spowodowane coraz to nowymi chorobami, wirusami i negacją zagrożenia przez ludzi kościoła, którzy nieodpowiedzialnie pozwalali wiernym, głównie starszym osobom, zarażać się w świątyniach a następnie stopniowo wymierać. Młodzież nie była już zainteresowana bajkami o niewidzialnych istotach, a podzieliła się na dwie frakcje - tych, którzy skierowali się w stronę prymatu nauki i tych, którzy całkowicie oddali się hedonizmowi i nie mieli czasu i ochoty ani na wiarę ani na naukę.

Ja starałem godzić się jedno z drugim, co zaowocowało doktoratem z wirusologii i astrofizyki, ale też jednocześnie uzależnieniem od alkoholu i depresją. Nauka pozwoliła mi jednak przeżyć i jako ekspert znaleźć się tutaj, daleko od zagrożenia życia, chociaż życiem też ciężko to nazwać. Nigdy specjalnie mi na nim nie zależało, nie mówiąc już o życiu innych (chociaż to pewnie efekty depresji), a teraz należę do wąskiego grona osób, które ma podtrzymać życie całej ludzkości i zbadać przyczynę jego zagrożenia. Ironia losu…

 

13 Grudnia 2090 roku. Tego dnia wraz z doktorem Jacobsem mieliśmy przedstawić owoc naszych wieloletnich analiz...

 

Cdn

Następne częściSłoneczny kod cz. II

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MKP ponad rok temu
    Główny bohater i jego sarkazm podbiły moje serce:)

    "Chciałoby się chwycić jak dawniej za butelczynę i wychylić ją całą w jeden wieczór, ale jedyne co mi pozostało to te kilkadziesiąt mililitrów dziennie, które uzyskuję po kryjomu oszczędzając na kosmicznych ziemniakach, które hodujemy w kopule C." - ??
  • Prometeusz ponad rok temu
    Dzięki za dobre słowa ;) Postaram się wrzucić kolejne części z czasem.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania