Śmiertelna rozkosz

Wstała. Nie spojrzała na niego. Powoli, cicho ruszyła w stronę okna, które otworzyła po

dłuższej chwili. Fale wschodzącego słońca zalały poddasze domu przy głównej ulicy. Promienie

zdawały się tworzyć anielską poświatę. Odwrócona plecami, wpatrywała się w tylko jej wiadomy

punkt, gdzieś daleko na horyzoncie. Corvo od dłuższego czasu mierzył wzrokiem jej długie nogi. W

głowie, wśród setek myśli,dominowały porównania. Do Afrodyty, do Izoldy, do Ginerwy. Jednak z

tą różnicą, że ona jest tu, jest tu i teraz. Że nie jest fikcją, że może ją dotknąć, smakować jej warg,

czuć zapach werbeny w jej włosach. Jakże ulotne są chwile szczęścia, pomyślał. Więc trzeba

korzystać. Ruchem szybszym niż myśl wyskoczył z łóżka, jednym rysim skokiem pokonał dystans,

jaki dzielił łóżko od okna. Jedną ręką objął ją w pasie, drugą odgarnął włosy z szyi. Zatopił swoje

usta w aksamitnie gładkiej skórze. Westchnęła. Odwróciła się, spojrzała głęboko w czarne, nie

wyrażające uczuć oczy Corva. Powinna znaleźć w nich czułość, pożądanie, cokolwiek. Oczekiwała

jakiegoś błysku, a co zobaczyła... Swoje odbicie... Ujrzała odbicie swoich oczu, błękitnych jak toń

górskiego jeziora.

Co wyrażają te oczy? Czy okazują to, co jest prawdziwe? Tak, podniecenia nie da się ukryć.

Oczy, koloru toni górskiego jeziora, mówią o niej wszystko. Jest podniecona. To dobrze.

Popchnął ją na łóżko. Całował jej usta, nie mógł się oderwać od jej pełnych warg,

podniecających, przyciągających niczym magnes. Wreszcie zmusił się do tego, oderwał się od jej

ust, zaczął schodzić coraz niżej, nie pomijając dwóch krągłości. Jeszcze bardziej podniecających,

niż usta, jeszcze bardziej pociągających. Każdej z nich poświęcił wystarczająco dużo czasu, aby bez

żalu je opuścić. Schodził coraz niżej, aż doszedł do jej skarbu. Jednak zamiast zająć się tym, czym

powinien, zszedł jeszcze niżej. Niczym wytrawny kochanek, krążył językiem, raz się zbliżając, a

raz oddalając, czym potęgował doznania. W końcu podniecenie sięgnęło zenitu. Złapała go za

głowię i niecierpliwym ruchem skierowała tam, gdzie być powinna. Pisnęła. Przez każdy mięsień

jej ciała, przeszedł dreszcz. Ale to był dopiero początek...

Corvo kochał ją długo i zapamiętale. Kochał ją tak, jakby już nigdy więcej mieli się nie

spotkać. Kochał ją tak, jak zawsze, jakby to był pierwszy raz. Kochał ją w końcu tak, jakby była tą

jedyną. Kochał, upajając się szczęściem, jakie go spotkało. Krzyczała. Krzyczała głośno, zaplatając

nogi na jego plecach.

Godzinę później, leżąc na pościeli, jeszcze gorącej od miłości, wtuleni w siebie, myśleli.

Ona o tym, jak piękny jest świat, jak przyjemnie jest być kobietą, co zrobić, aby to trwało w

nieskończoność... Corvo o tym, jak ciężkie jest życie, jak wiele trzeba wycierpieć, aby otrzymać

nagrodę, ilu jeszcze trzeba zabić, żeby to trwało w nieskończoność...

***

Obudził się. Najwidoczniej przysnął. Jak najszybciej wyrzucił sen z pamięci. Nie stanowiło

to większego problemu, bo było południe, a słońce prażyło niemiłosiernie. Stojąc w najwyższym

punkcie na niebie, nie przestraszyło wieśniaków, którzy w obawie przed burzą, składali siano, żeby

potem jak najszybciej zwieźć je do swych chałup. Wieś była niewielka. Kilka domów znajdujących

się przy drodze, stało pochylonych w stronę lasu. Jeździec w czarnym płaszczu, rozglądał się

uważnie. Obserwował każde zabudowanie, uważnie przyglądał się każdej szopce, każdej stodole.

Zdecydowanym ruchem skierował karego konia w stronę karczmy. Wjechał na podwórko. Dał

guldena parobkowi w stajni. Po chwili dał drugiego. Jego koń, piękna klacz arabskiej krwi, była

warta zbyt dużo, żeby na niej oszczędzać. Wyszedł na podwórek. Minął kaczki, kopnął psa i dotarł

do drzwi lokalu. Okazał się pusty. To dobrze.

Kilkoma długimi krokami pokonał odległość, jaka dzieliła drzwi od lady, za którą stał

oniemiały karczmarz. Brudną szmatą wycierał czysty kufel, przy tym bardzo go brudząc. O ironio.

- Karczmarzu, piwa proszę. I...- zawahał się na chwilę- i coś do jedzenia- powiedział nieznajomy.

- Dwa guldeny. A jeśli spytać można, skąd i dokąd pan zmierza?- zapytał karczmarz.

- Spytać można, ale odpowiedzi nie oczekujcie. Raczcie się pośpieszyć, mus mi w drogę.

Karczmarz nie skomentował. Rzucił szmatę na podłogę, nalał piwa. Poszedł do drugiej izby.

Przez chwilę było cicho. Potem coś trzasnęło, pisnęło i załkało. Cholera, nigdy się nie najem,

pomyślał nieznajomy. Próbując zabić czas, wzrokiem omiatał karczmę. Błoniaste okna praktycznie

nie przepuszczały światła, dym, który unosił się z paleniska, potęgował wrażenie ciemności. Sześć

ław, trzy duże stoły, jeden z połamaną nogą. W rogu lutnia, a na niej gruba warstwa kurzu. Przybysz

uśmiechną się. Szukał porównania dla nierównego klepiska, ale z rozmyślań wybił go dźwięk

skrzypiących drzwi.

Stanęła w nich kobieta, wysoka, szczupła, mająca wszelkie walory kobiecości. W jednej

ręce trzymała kufel z piwem, a w drugiej miskę z kapustą i grochem. Nerwowym ruchem głowy

odrzucała nieposłuszny kosmyk włosów, który opadał na krągłe, różowe usta. Włosy z tyłu,

splecione w warkocz, opadały, aż do krągłych pośladków. Spojrzał w jej oczy, zielone niczym

wiosenna trawa. Gdyby tylko domykała usta, była by naprawdę piękna, pomyślał nieznajomy, sam

się sobie dziwiąc, o czym myśli. Dziewczyna postawiła miskę na stole, a zaraz po niej kufel,

rozbryzgując przy tym piwo na płaszcz przybysza. Ten zaklął, dość plugawie. Dziewczyna, mając

już łzy w oczach, powiedziała:

- Racz wybaczyć panie...

- Nic się nie stało. A teraz odejdź, chcę zjeść w spokoju.

- Tak, panie. Smacznego.

Gdy zniknęła w drugiej izbie, znikąd pojawił się karczmarz. Najwidoczniej miał w zwyczaju

brudzić czyste kufle, bo znowu wziął do ręki brudną, wysłużoną szmatę i kufel. Uważnie lustrował

przybysza. Starał się zapamiętać i zinterpretować każdy szczegół. Długie, kruczoczarne włosy,

kilkudniowy zarost, długi nos, bliznę na policzku, lewym chyba. I oczy. Oczy czarne, jak sadza w

kominie. I przede wszystkim strój, czarny strój najemnika. Nikt już takich nie nosi. Na dworze jest

cholernie gorąca, więc jak u diabła on wytrzymuje? Długie, czarne buty z licznymi klamrami,

czarne obcisłe spodnie, czarna, skórzana kurtka i do tego czarny płaszcz, pod którym coś ukrywa.

Tylko co?

Drzwi otwarły się z hukiem! Do karczmy weszło dwóch mężczyzn, ubranych na szaro.

Szpiedzy, pomyślał nieznajomy. Kurwie syny, przeszło przez myśl karczmarzowi. Oboje o twarzach

tak pospolitych, że trudnych do zapamiętania. Przez chwilę rozglądali się po izbie, ich wzrok na

dłużej zatrzymał się na nieznajomym. Podeszli do barmana, zamówili obiad i usiedli po drugiej

stronie karczmy, bokiem do nieznajomego. Mocno pochyleni, co jakiś czas zerkali na niego.

Widział to. I wiedział, kim są.

Przybysz w czarnym płaszczu wstał, rzucił na stół pięć guldenów i skierował się w stronę

drzwi. Jednak drogę zagrodziło mu dwóch typów ubranych na szaro.

- Witaj Corvo. Na początku chcę przyznać, że inaczej imaginowałem sobie nasze spotkanieprzemówił

szary człowiek niskim, gardłowym, pełnym ironii głosem.- Wiesz, noc, pełnia księżyca,

i my dwaj, walcząc na śmierć i życie. No, ale mus grać takimi kartami, jakie rozdano. Zanim

pojedziesz z nami do zamku, a dokładniej do więzienia, które się w nim znajduje, wyjawię ci

bezcelowość twojego przypadkowego życia. Będziesz gnił w celi świadomy, że jesteś tylko błędem

historii. Błędem, który zostanie naprawiony. Teraz grzecznie podziękuj za jedzenie i chodź za mną.

A jak nie...- zawahał się na chwilę- a jak nie, to ci pomożemy. Wiesz jak to się robi, prawda?

- Chyba was do końca popierdoliło- żachnął się Corvo.- A teraz bezcelowy, przypadkowy błąd

historii idzie do stajni, po konia. Nie zatrzymujcie mnie, dla własnego bezpieczeństwa.

Szarzy zerknęli na siebie. I zaatakowali. Błysnęły wyciągnięte z cholewy noże. Jeden, ten

bardziej wygadany, skoczył na ławę, odbił się i uderzył z góry. Nie trafił. Corvo szybkim ruchem

znalazł się za jego plecami, kopnął w udo. Kopnięty padł na kolana, uderzony w potylicę leżał na

podłodze. Drugi ciął zdradliwie, skośnie przez ramię. Ostrze noża nie napotkało oporu. Zachwiał

się, uderzony w wątrobę zgiął się. Dość bolesne spotkanie z kolanem, zostawiło złamany nos. Leżąc

i brocząc krwią, wył i wzywał pomocy. Kilka precyzyjnie wymierzonych kopniaków skutecznie go

uciszyło.

*

Zagroda była pusta. Stajnia też. Podwórze również. Kurwa, ja pierdolę, pomyślał Corvo. A

potem plugawie zaklął. Wbiegł do karczmy, rozejrzał się, wybiegł i wtedy go zobaczył. Podbiegł do

oniemiałego chłopca stajennego, zamachnął się i prawym sierpowym powalił go na ziemię.

Kalanem nacisnął na pierś i grobowym, pełnym złości i nienawiści głosem zapytał:

- Gdzie jest mój koń?

- Panie... grozili... nie mogłem... nie potrafiłem...- mówił chłopak, starając się łapać powietrze.

- Gówno mnie to obchodzi. Gdzie on jest?!- wrzasnął.

- T-tam...- wskazał, pokazując gościniec.

Corvo zaklął. Zrezygnowany, udał się do karczmy. Kierując się w stronę karczmarza, po

drodze, jakby od niechcenia, nadepnął szarym na palce, łamiąc tym samym kilka kości. Stanął

przed nim, sięgnął do pasa, odpiął z niego sakiewkę, szytą srebrnymi nićmi i wyciągnął z niej garść

pieniędzy.

- Tu są pieniądze. Dużo pieniędzy. W zamian oczekuję nowego konia, karego. Noclegu z

wyżywieniem, to oczywiste. I okłamaniu tych szarych. Potrafisz coś takiego zrobić?- zadrwił.-

Powiesz im, że pojechałem...- zawahał się chwilę- że pojechałem w na północ, głównym traktem. A

ja tymczasem udam się do izby, którą zaraz mi przygotujesz. A tylko spróbuj kurwa coś źle

powiedzieć, to będziesz karmiony wnętrznościami swojej rodziny. Rozumiesz kmiocie?

Chyba zrozumiał. Kiwnął głową, rzucił szmatę, ruszył w stronę schodów. Ręką pokazał,

żeby Corvo szedł za nim. Weszli to izby, dość skromnej . Pod oknem stało łóżko, ale strasznie

twarde. Obok krzesło, w stanie bardzo mizernym, oraz mały stolik. Na ścianach nie było żadnych

dekoracji, a okno ledwo się trzymało. Karczmarz z dumą skinął głową i wycofał się po cichu.

Corvo usiadł na łóżku. Poprawił nóż w cholewie buta, sprawdził jak trzyma się sztylet,

przyczepiony do ramienia, poprawił imitację poduszki i położył się.

Obudził go stuk na schodach. Szybkim ruchem wyciągnął nóż z cholewy i ułożył się na

łóżku w taki sposób, żeby móc skontrować potencjalny atak. Ktoś uchylił drzwi i nie ruszał się. Na

palcach podszedł do łóżka, nachylił się i przemówił cichym, miękkim głosem:

- Paniczu, nie zszedł panicz na kolację, przyniosłam jedzenie, jeśli zechciałbym się panicz posilić.

Corvo nie chciał. Puścił nóż, uwalniając rękę, którą złapał dziewczynę za szyję.

Zdecydowanym ruchem przyciągnął ją do siebie. Opierała się i próbowała krzyczeć, lecz

pocałunkiem zamknął jej usta. Odwrócił się, przycisnął ją do łóżka i zaczął ściągać koszulę. Teraz

się nie opierała. W ciemności poczuł twardniejące sutki na jej dużych piersiach. Nacieszywszy się

krągłościami, zszedł niżej. Dopiero teraz zaczęła się przeciwstawiać. Początkowo lekko,

nieznacznie. Potem coraz bardziej, jednak nie widząc efektu, ugryzła go w szyję. Chciała poprawić,

jednak jej pięść nie napotkała oporu. Nie czując ciężaru ciała Corva na swoim ciele, uniosła się na

łokciach. Przez chwilę myślała, że uda jej się uciec. Myliła się. I to bardzo.

Nie spodziewała się uderzenia. Szybki cios trafił ją w ucho. W głowie usłyszała dźwięk,

jakby uderzenie kościelnego dzwonu. Przed oczami stanęły tysiące kolorowych gwiazd, a świat

zaczął wirować. Choć świadoma, nie mogła wykonać żadnego ruchu. Wszechogarniający strach

przed najgorszym paraliżował, pozbawiał tchu i świadomości. Jednak obawa przed tak strasznym

poniżeniem pobudzała do działania. Ale zabrakło siły. Potężnie umięśniona ręka mężczyzny

uniemożliwiała jakikolwiek ruch. Szarpnęła się. Bezskutecznie. Próbowała kopnąć, lecz efekt był

taki sam, jak poprzednio. Nie pozostało jej nic innego, nie da mu rady. Musiała się poddać. Jedynie

stać ją było na szloch, na spazmatyczne jęki bólu z każdym ruchem Corva. Efekt potęgowała dłoń

zaciśnięta na jej szyi. Gdy miała już wrażenie, że zapada się w ciemność, dostawała małą ilość

zbawczego powietrza, która na jej nieszczęście wydłużała tortury. Z każdą sekundą gniew,

nienawiść i upokorzenie spowodowały niesamowity wzrost adrenaliny. Jednak było już za późno.

Błogie jęki Corva dały jej do zrozumienia, że już nie będzie potrzebna. Musiała to zrobić, ryzyko

musi się opłacić. Teraz, w tym momencie, gdy gwałciciel jest rozluźniony, nie ma możliwości, żeby

się nie powiodło. Znalazła siły, żeby odepchnąć się od łóżka i stanąć na nogach. Miała przewagę.

Zdezorientowany Corvo wpadł na stolik, stojący naprzeciwko łóżka. Coś w nim pękło. Choć

ta dziewczyna nie stanowiła dla niego zagrożenia, choć nic mu nie zrobiła, chciał ją zabić. Chciał

zadać jej jak najwięcej bólu. Pragnął, żeby błagała go o litość, żeby wyglądała, jak zbity pies.

Jednak ktoś go uprzedził. Wszystko to, którego opisanie zajęło tych kilka linijek, pojawiło się w

Corvie momentalnie i w prawie tym samym momencie wiedział, że się nie spełni. Przez otwarte

okno do pokoju wpadł bełt, prawdopodobnie skierowany w niego. Jednak na linii lotu stanęła

karczmarka. Pocisk przeleciał dziewczynę na wylot. Wszedł od strony pleców z obrzydliwym

pluskiem, a wyszedł piersią, zabierając ze sobą serce. Jednak nie było czasu fascynować się

srebrnym bełtem, którego cena ma światowych rynkach wynosiła 3 denary za sztukę, ani celnością

strzelca, ani finezyjnym lotem dziewczyny. Należało uciekać, jak najszybciej, żeby nie skończyć

jak karczmarka...

*

Kurwa, dlaczego byłem takim idiotą? Szlag by trafił tego karczmarza i całą jego chędożoną

rodzinę... Ahhh, diabli by to wszystko wzięli... Dlaczego, zamiast spieprzać jak najszybciej w las,

zachciało mi się iść po konia? Moja głupota mnie tu sprowadziła. Obiektywnie rzecz ujmując,

pułapka była zastawiona perfekcyjnie. Co ja pieprzę?!- zadziwił się Corvo swoją elokwencją.

Przecież to była normalna zasadzka, jak na pospolitego złodzieja. Obstawić wyjścia, ptaszek sam

wpadnie w sidła... I przez to, gniję w tym lochu, z tymi poprańcami... Eric Cambelhorf, szlachcic

zafajdany, kurwi jego ród. On Cambelhorfów pewnie na oczy nie widział. Na pewno nie widział.

Zwykły gołodupiec O, kolejny... Zdanek Ghuj, tępawy osiłek, który chwali się, że pobił

dwunastolatkę... No i nasz brylancik, profesor- heretyk Lev Milaner, Ten, co chciał udowodnić, że

Ziemia krąży wokół Słońca. Jak ja ich wszystkich kurwa nienawidzę...I ja, Corvo, idiota, debil i...

no właśnie, kto?

*

Cela, jak ocenił Corvo, nie jest najgorsza. Znośna ilość szczurów, słomy, choć zgniłej, pod

dostatkiem, a pchły ledwo widoczne. Jest gdzie się położyć, od murów nie ciągnie. Bywałem w

gorszych, skonstatował. Omiatając wzrokiem loch, na chwilę zatrzymał się na osiłku, który stękając

i wydając nieartykułowany bełkot, załatwiał się do wiadra stojącego w rogu. To był błąd. Nie dość,

że widok przyprawiał o mdłości, sprawił, że ich oczy się skrzyżowały. Tyle wystarczyło.

- Wstawaj huncwocie, zatańczymy sobie- powiedział Zdanek Ghuj, podciągając spodnie i trącając

Corva czubkiem ciężkiego, wojskowego buta.

- Nie umiem tańczyć, do tego śmierdzisz, co od razu dyskwalifikuje cię, jako dobrego tancerzazdawkowo

odpowiedział.

- Posłuchaj mnie, czarny hultaju. Gówno mnie obchodzi, czy umiesz tańczyć, czy lepiej sprawdzasz

się, jako chłopiec do zabawy. Ale ryj obić ci muszę, bo widać, że za politykę tu siedzisz, a takich ja

nie lubię. No wstawaj obkurwieńcu, podnoś łapska. Będziemy się bić, rozumiesz?

- Pięknie, kurwa, pięknie. Patrz na to- Corvo ruchem przypominającym rysia wstał, kopnął Zdanka

w kolano. Upadającego zdzielił pięścią w nos, aż trysnęła krew i coś porządnie chrupnęło. Kopnięty

jeszcze w twarz, zaczął śmiesznie buczeć i robić bańki z krwi nosem. Ale nikt się nie śmiał.

Wszyscy zamarli.

Corvo wzrokiem pełnym nienawiści rozejrzał się wokoło. Reszta lokatorów celi zamarła w

nerwowym oczekiwaniu. Ku ich zbawieniu, otwarły się drzwi i stanęła w nich dwójka osób w

kapturach i kobieta w młodym wieku. Dziewczyna została brutalnie wepchnięta do lochu, wprost w

ramiona stojącego Corva. Jedna z osób w kapturach, podniosła głowę, ukazując swe oblicze. Był to

jeden z tych szarych typków z karczmy, ten ze złamanym nosem. W głuchej ciszy, jaka nastała,

oboje spojrzeli sobie w oczy.

- Nasze drogi znów się krzyżują... Co za ironia losu... Tak blisko, a jednak tak daleko- przeciągając

ostatnie sylaby, mówił typ w kapturze- może jeszcze kiedyś się spotkamy.

- Oby nie- wtrącił Corvo.

- Ale ty nie rozumiesz podstawowych zasad rządzących światem. Jesteś błędem historii, dla

którego nie ma miejsca w tym nowoczesnym świecie. Po części to nie twoja wina, że twoja matka

była kurwą, a ojciec był niedorozwinięty. Pod tym płaszczykiem obojętności i wrogości, też pewnie

coś ukrywasz, którąś z tych cech. Ale tym zajmiemy się później, gwarantuję ci to. A teraz żegnam,

nie będę tracił czasu na kogoś tak mało ważnego jak ty- rzucił szary typ i wyszedł, zamykając okute

w żelazo drzwi.

Atmosfera w celi rozluźniła się. Zdenek powoli dochodził do siebie, heretyk oddał się

masturbacji, a szlachcic demonstracyjnie odwrócił się do wszystkich plecami. Dziewczyna bez

słowa wydarła się z ramion Corva i usiadła przy drzwiach. Skrzyżowała nogi, plecami oparła się o

ścianę, nieśmiało zerknęła w stronę Zdenka, po chwili spuściła wzrok, którego już nie podniosła.

Przez resztę dnia siedzieli w całkowitej ciszy. Corvo cały czas obserwował dziewczynę,

oceniał i porównywał. Najczęściej zerkał na oczy, wpatrzony w błękit tęczówek, szukał

porównania. Tylko raz w życiu widział ten kolor. Kolor toni górskiego jeziora. Kolor, w którym

każdy by się zatracił.

*

Gdy browar z kufelka mój pęcherz wypełni

Wtedy do kąta swój kieruję krok

Wolno się zbliżam, spodnie rozpinam

Małego wyjmuję, oddaję mocz

Leję, leję i głośno się śmieję

Śpiewam sobie, śpiewam i wszystko olewam

Leję, leję i głośno się śmieję

Śpiewam sobie, śpiewam, że wszystko olewam

Gdy nie przespałeś nocy, bo mózg z niewiadomych ci przyczyn nie chce odpocząć. Gdy

twoje plecy wyją z bólu przy nawet najmniejszym ruchu, a w nozdrza uderza wymieszany smród

gówna i szczyn. Gdy do twych uszu dochodzi dźwięk onanizującego się heretyka, ta piosenka ma

prawo wkurzać. I wkurza. Potwornie. Dodatkowo śpiewana przez Cambelhorfa, szlachcica, kurwi

jego ród. Patrzysz na niego, jak sika w kącie, a w twojej głowie pojawiają się setki scenariuszy, jak

go zabić. Jak sprawić, żeby cierpiał... za swoją głupotę, za piosenkę, za wszystkie niepowodzenia...

Dlatego robisz wszystko, żeby się od tego oderwać. Próbujesz liczyć wszy na rękach, układać w

głowie plan ucieczki, zerkać na dziewczynę... No właśnie... Patrzysz na obiekt, który krąży w

twoich myślach odkąd wyrwała się z twych ramion.

Co jest w niej, że Cię tak zaintrygowała? Długie nogi? Szczupła talia? A może duże piersi?

Czy oczy koloru toni górskiego jeziora? Jest w niej coś fascynującego, pociągającego, a

jednocześnie nie pozwalającego na zbliżenie, na jakikolwiek kontakt. Coś, co się śni po nocach...

*

- Andron, jak tam ta twoja? Sprawdza się w łóżku?- przerwał trwającą już dłuższą chwilę

ciszę klawisz.

- A daj spokój... Mówiłem ci, że z tego nic nie będzie... Niby wiesz, wszystko fajnie. Ciasna,

młoda, że tak powiem, jeszcze nieprzechodzona. No ale wiesz... Gdyby nie to, że ma dziesięć lat...-

zawiesił na chwilę głos.

- No to czego ty chcesz? Staaary... przecież takie są najlepsze! No, może nie są tak doświadczone...

Ciasna, ale własna!- to powiedziawszy, klepnął Androna po ramieniu.

- Niby tak, no ale sam wiesz... Co ludzie powiedzą?

- Nic, po prostu powiesz, że to plotki, czy coś. Póki co, ruchaj ile możesz, bo potem dorośnie... I że

tak powiem, dupa!- zaśmiał się z własnego żartu- Czy rozumiesz moją subtelną grę słów? Chyba

nie zrozumiałeś...- spochmurniał nagle klawisz.

- Zrozumiałem, aż za dobrze. Jeśli wiesz, co mam na myśli. Dobra, mniejsza... Idę spać, a ty idź

sprawdź, czy sobie więźniowie krzywdy nie robią- powiedział Andron głosem nieuznającym

sprzeciwu.

Klawisz klnąc, na czym świat stoi, wziął klucze i niechętnym krokiem ruszył w stronę celi.

Zrobił kilka kroków i zawrócił. Podszedł do ściany i ściągnął pochodnię, która natychmiast zgasła.

Po więzieniu rozległo się głośne i przeciągłe „kurwa”. Dopiero po trzech minutach pochodnia

zapłonęła intensywnym ogniem. Tym razem ruszył już raźniejszym krokiem. Przed drzwiami

poprawił kroczę, a potem wsunął klucz do zamka i przekręcił. Z trudem otworzył masywne drzwi.

Nikłe światło ukazało śpiących więźniów. Klawisz już miał wychodzić, gdy po lewej stronie

dostrzegł ruch. Przełamał strach oraz niechęć i podszedł bliżej. Dopiero teraz zauważył, że kobieta,

którą przywleczono tutaj trzy dni temu, powoli rozpina koszulę. Zaciekawiony podszedł jeszcze

bliżej, praktycznie stał nad nią. Coś szeptała. Pochylił się nad nią. To, co usłyszał, przeraziło go.

Sparaliżowało, lecz jednocześnie podnieciło. Wyprostował się i kalkulował. Myślał, jak i gdzie.

Przede wszystkim, gdzie? Już wiedział. Pochylił się i coś szepnął. Nie usłyszawszy odpowiedzi,

rozejrzał się po celi. Szepnął raz jeszcze, tym razem troszkę głośniej. Odpowiedź. Szybko do drzwi.

Czas się dłużył. Po kilku chwilach, które dla klawisza były wiecznością, drzwi lekko

skrzypnęły, ale był pewny, że całe więzienie musiało to słyszeć. Wyglądała zjawiskowo. Z rozpięta

koszulą, która odsłaniała więcej niż powinna, z rozpuszczonymi, niczym magnatka, włosami.

Ruszyła za nim, co chwilę się oglądając. W końcu weszła za nim do jednej z cel, dla kogoś

ważnego zapewne. Na podłodze leżała świeża słoma, a w rogu stało łóżko. Wyglądało na solidne.

Usiadła na nim. Faktycznie było solidne. Spojrzała na niego, na jego usta, które teraz wykrzywiły

się w grymasie zniesmaczenia.

- Dlaczego?- zapytał.

- Bo jestem napalona...- chwila ciszy- a tam, nie ma żadnego prawdziwego mężczyzny. No i nawet

nie można samej, bo wszyscy...

Nie dał jej dokończyć. Robiąc jeden krok, pokonał dystans dzielący go od dziewczyny.

Brutalnie powalił na łóżko i zaczął rozrywać jej koszulę. Jego ręce błądziły po całym ciele,

schodząc coraz niżej. Lekko uniosła biodra, żeby ułatwić mu zadanie. Obcisłe spodnie zatrzymały

się na krągłych pośladkach. Po dłuższej chwili leżały już na słomie. Leżała przed nim naga. Piękna

i cholernie atrakcyjna, tak jak ją Bóg stworzył. Ściągnął spodnie. A potem była namiętność, błogość

i rozkosz...

*

Czas się dłużył. Minuty ciągnęły się jak smród za pospolitym ruszeniem. Pewność, która z

emanowała niczym słońce w bezchmurne popołudnie, która dawała nadzieję, powoli ustępowała

niepewności. I złości. Chociaż zapewnienia wydawały się wiarygodne, Corvo przestał wierzyć.

Zrezygnowany zamknął oczy. Nie chciał dłużej czekać. Nie chciał dłużej się denerwować. Nie

chciał czuć się oszukany. Powoli zatapiał się we śnie, gdy usłyszał lekkie skrzypnięcie drzwi.

Pojawiła się iskierka nadziei, która zaraz przerodziła się w wielki, nieogarnięty pożar.

- Na co czekasz? Rusz dupsko... zaraz się połapią- syknęła dziewczyna.

Nie trzeba mu więcej powtarzać. Podniósł się najciszej jak umiał i przecisnął się przez

lekko uchylone drzwi. Serce galopowało z podniecenia, a w brzuchu czuł przyjemny ucisk na myśl

o tym, że za kilka chwil będzie wolny.

- Znasz drogę?- padło pytanie, które było jak kubeł zimnej wody.

- Yyy...

- Pięknie, kurwa, pięknie. A umiesz chociaż być cicho?

Corvo skinieniem głowy potwierdził. Szli wąskim korytarzem, dość słabo oświetlonym. Na końcu

znajdowały się schody na górę, które zapewne prowadziły do wyjścia, a co za tym idzie, do

głównego pomieszczenia strażników. Szedł za nią, uważnie patrząc pod nogi. Pod ścianami mknęły

niezliczone rzesze szczurów. Nadepnięcie na któregoś z nich groziłoby piskiem i jednocześnie

alarmem dla strażników. Ale to, czego nie zrobiły gryzonie, zrobiła jego noga. Kopnięta skrzynka

potoczyła się z hukiem, przewracając metalowe wiadro.

Na schodach pojawiło się trzech strażników. Jeden z nich trzymał wysoko podniesioną

pochodnię w taki sposób, że oświetlała cały korytarz. Dwóch pozostałych wyciągnęło miecze.

Ustawili się jeden za drugim i powoli ruszyli w ich stronę. Dziewczyna zacisnęła zęby i wyciągnęła

z cholewy kord, ale Corvo powstrzymał ją ruchem ręki. W jego oczach malowała się dzika złość i

chęć zadania bólu. Zwinnym piruetem wpadł pomiędzy dwóch pierwszych strażników. Pierwszego

kopnął w kolano. Szybki unik uratował jego szyję przed bolesnym spotkaniem z klinga miecza.

Jednak plecy napotkały zimno ściany. Odbił się od niej i ponownie zanurkował między dwóch

pierwszych strażników. Zaledwie kilka centymetrów nad jego głową zderzyły się miecze, co szybko

wykorzystał. Mocnym uderzeniem w łokieć, wybił strażnikowi miecz. Trzymającego się za obolały

staw, kopnął w krocze, a następnie kolanem poprawił w skroń. Szybko schylił się po miecz. W

ostatniej chwili odbił zdradliwe uderzenie z góry. Miecz był trochę za ciężki i źle wyważony, ale to

nie przeszkodziło mu uniknąć pchnięcia celowanego w udo. Dzięki półpiruetowi, który wykonał,

nabrał impetu i siły, który włożył w uderzenie w szyję. Głowa strażnika z głuchym pluskiem

potoczyła się po korytarzu. Trzeci strażnik, widząc to, co się właśnie stało, rzucił się do panicznej

ucieczki. Zrobił zaledwie trzy kroki, gdy jego serce przebił miecz. Nie umierał długo. Zanim jego

kolana dotknęły zimnej jak lód podłogi, jego dusza krążyła w niebycie.

Corvo popatrzył na zdumioną twarz dziewczyny. I paskudnie się uśmiechnął. Ruchem

głowy zachęcił, żeby poszła za nim. Szedł pewnym krokiem, nie oglądając się za siebie. Przed

drzwiami wyjściowymi zatrzymał się i odwrócił. Jego wzrok na chwile zatrzymał się na dużym

kufrze. Ruszył w jego stronę i otworzył go. Podniósł swój miecz, a potem ceremonialnie go

ucałował, jakby to był jego największy skarb. W jego głowie pojawiło się setki wspomnień.

Wszystkie dotyczyły miecza. Jego kupna za pierwsze zrabowane pieniądze. Pierwsza walka i

zabójstwo. Zniknięcie i poszukiwania. Zamordowanie złodzieja. To były piękne czasy, pomyślał,

teraz nie mam nic i muszę zaczynać wszystko od nowa. Zamknął kufer i udał się w stronę wyjścia.

Miasto spało. Wszechogarniająca ciemność zdawała się skrywać wiele niespodzianek.

Corvo rozejrzał się, szukając jakiś wskazówek, gdzie mógłby przenocować. Nie widział nic. Licząc

na własną intuicję, ruszył w prawo. Szedł powoli, bacznie się rozglądając. Miał dziwne wrażenie,

jakby był obserwowany. Chociaż rzadko się bał, teraz czuł, że to nie wróży dobrze. Jego dłoń

automatycznie powędrowała w stronę miecza i lekko wysunęła go z pochwy. Od razu poczuł się

pewniej. Zatrzymał się. Zamknął powieki i wytężył słuch. Nie usłyszał niczego. Otworzył oczy i

zamarł.

Przed nim stała niewysoka postać w szarym kapturze. Pod obcisłymi spodniami skrywały

się długie, umięśnione nogi. Wszystko zwieńczone modnymi ciżemkami w jasnoczerwonym

kolorze. Postać odsłoniła twarz. Cholernie znajomą twarz.

- Dokąd idziesz?- zapytała niskim altem.

- Na kurwy. Zresztą, co cię to obchodzi? Pomogłaś mi uciec, nie wiem dlaczego, ale dziękuję.

Należy ci się. Ale to koniec naszej znajomości, rozumiesz? Nie chcę być z tobą kojarzony.

Wystarczy mi nieprzyjemności w tej dziurze. Spędziłem kilka dni z szalonym onanistą, pieprzonym

heretykiem i szlachcicem, kurwi jego ród. Dlatego idę jak najdalej od tego gówna. Nie wiem gdzie,

naprawdę. Ale coś się znajdzie.

- Tutaj za rogiem mam dom, chodź do mnie. Zjesz coś, prześpisz się. A jutro coś sobie znajdziesz.

Nie patrz tak na mnie, chcę ci tylko pomóc- zapewniała kobieta.

- Nawet nie wiem, jak masz na imię...

- Mów mi Diaskia...

*

Mieszkanie, choć znajdowało się nad jednym z wielu sklepów na tej ulicy, było dość duże i

przyjemne. Nikłe światło świecy oświetlało gustowną zastawę z porcelany. Wzornictwo

wskazywało na Chiny, jednak Corvo nie był pewny. Meble wykonane z mocno połyskującego

drewna prezentowały się wręcz idealnie. Wszystko było tu dopasowane i nieskazitelnie czyste, tak

przynajmniej wyglądało. Ranek to zweryfikuje, przeszło mu przez myśl.

- Sama tu mieszkasz?- zapytał.

- Obecnie tak. Rodzice wyjechali, ponoć negocjują jakiś kontrakt, ale cholera ich tam wie, co robią.

Mam zimną polewkę cebulową, zjesz?- zapytała już z drugiego pomieszczenia.

Nie zdążył odpowiedzieć, bo już na tacy wniosła dwa talerze i łyżki. Srebro, ocenił Corvo. Ściągnął

nabijaną ćwiekami, skórzaną kurtkę, zrobioną na specjalne zamówienie, i położył na łóżku, wbrew

wszelkim zasadom dobrego wychowania. Usiadł do stołu i od razu zabrał się za jedzenie. Delikatnie

mówiąc, był bardzo głodny. Jadł łapczywie, jakby to miał być jego ostatni posiłek, cały czas

obserwując Diaskie. Gdy skończył, odłożył łyżkę i przeciągle bęknął. Po chwili zapytał:

- Co zrobiłaś z tym strażnikiem?

- Zarżnęłam go- odpowiedziała zdawkowo.

- Tak normalnie?- Corvo nie ukrywał zdziwienia.

- Nie, z efektami specjalnymi- fuknęła.- No normalnie, a jakże niby inaczej? Był na tyle naiwny, że

pozwolił mi ściągnąć spodnie. A to, że miał tam nóż, to już jego problem- znowu zdawkowy ton.

- Tego się nie spodziewałem- powiedział z nieukrywanym uznaniem.

- Jak zjadłeś, to chodź za mną. Pokażę Ci, gdzie będziesz spał- to powiedziawszy złapała go za rękę

i pociągnęła za sobą.

Weszli na strome schody. Corvo z trudem pokonywał kolejne stopnie. Był zaledwie w

połowie, kiedy Diaskia otwierała wąskie drzwi. Weszła, nie czekając na niego, po czym zamknęła

drzwi. Na schodach zapanowała kompletna ciemność. Reszta drogi była istną męczarnią. Nogi

ześlizgiwały się ze schodków, a końca nie było widać. To, że doszedł do drzwi, w mniemaniu Corva

było cudem. Czuł się jak Herkules po wykonaniu dwunastu prac. A gdyby jego zmaterializować

jego dumę, osiągnęłaby wymiary dużego miasta. Zmęczony oparł się o drzwi, które otworzyły się z

hukiem. Wpadł do pokoju. Upadając, uderzył głową w szafkę. Świat zawirował. Żeby uniknąć utraty

dopiero co zjedzonej polewki cebulowej, zamknął oczy. Usłyszał cichy chichot. Może mnie nie

zarżnie, pomyślał. Niepewnie uchylił powieki. Wszystko dookoła dalej wirowało. Po chwili

zawroty ustąpiły. Wciąż nie otwierając oczu, podniósł się powoli. Wtedy go pocałowała. Ich usta

złączyły się w namiętnym tańcu. Znowu odżyły w nim myśli z więzienia. Popchnął ją na łóżko,

stojące naprzeciwko okna.

Całując jej szyję, zerwał z niej koszulę. Schodził coraz niżej, na chwile zatrzymując się przy

dwóch krągłościach. Jego język, niczym wytrawny tancerz, wyczyniał cuda. To wystarczyło. Przez

ciało Diaskii, przeszedł dreszcz. Gwałtowny, jak fala tsunami. Czuł, jak każdy mięsień jej ciała jest

napięty do granic możliwości. Nie kryła swojego podniecenia. Jęki, z początku ciche, przerodziły

się w krzyk rozkoszy. Bardzo powoli przychodziła chwila uspokojenia. Ale nie na długo. Corvo był

już niżej. Sprawnym ruchem pozbył się koronkowej bielizny. Językiem zatoczył szerokie koło

wokół jej skarbu. Zaraz po tym wrócił do całowania jej warg, tak podniecających. Namiętnym

pocałunkiem zagłuszył jęki. I znowu wrócił do tego, co potrafił najlepiej. Do tego, czego nauczył

się w jednym z francuskich zamtuzów. Pozornie chaotycznymi ruchami języka przyczynił się do

kolejnej fali rozkoszy. Tym razem spokojniejszej, ale o wiele dłuższej. Ciało Diaskii wygięte w

szeroki łuk, prezentowało się niczym rzeźba Afrodyty w najbardziej wyuzdanej pozycji. Dla Corva

jednak to ona była boginią miłości i namiętności. W tym momencie była jego całym światem. Nie

liczyło się nic innego, tylko ona, jej ciało, ich bliskość...

*

Nastał świt, a wraz z nim obudziły się ptaki. Swym donośnym śpiewem oznajmiały wszem i

wobec, że najwyższy czas wstać. Ale im się nie spieszyło, mieli siebie. To było najważniejsze...

*

Wstała. Nie spojrzała na niego. Powoli, cicho ruszyła w stronę okna, które otworzyła po

dłuższej chwili. Fale wschodzącego słońca zalały poddasze domu przy głównej ulicy Cliffendorfu.

Promienie słońca zdawały się tworzyć anielską poświatę. Odwrócona plecami, wpatrywała się w

tylko jej wiadomy punkt, gdzieś daleko na horyzoncie. A myślała tylko o jednym...

*

Corvo kochał ją długo i zapamiętale. Kochał ją tak, jakby już nigdy więcej mieli się nie

spotkać. Kochał ją tak, jak zawsze, jakby to był pierwszy raz. Kochał ją w końcu tak, jakby była tą

jedyną. Kochał, upajając się szczęściem, jakie go spotkało. Krzyczała. Krzyczała głośno, zaplatając

nogi na jego plecach. Cieszył się jej szczęściem, bo wiedział, że powróci do niego ze zdwojoną

siłą...

*

Gdy obudził się po raz kolejny, jej już nie było. Zapewne poszła po zakupy, pomyślał.

Pozbierał ubrania, porozrzucane po całym pokoju. Koszulkę znalazł za łóżkiem. Sam nie wierzył,

jak to było możliwe. Kompletnie ubrany zszedł na dół. Liczył, że będzie na niego czekało ciepłe

jedzenie, jednak przeliczył się. Żadnej wiadomości, żadnego śladu jej obecności. Zaklął. Był

głodny, a nigdzie nie mógł znaleźć niczego, co choć na chwilę zapełniłoby pusty żołądek. Usiadł na

krześle i złapał się za głowę. Myśl, rozkazał sobie. Nic szczególnego nie przychodziło mu do

głowy. Nie miał pieniędzy, nie znał miasta. Pozostawało mu tylko czekać. Więc czekał.

Czas dłużył się niemiłosiernie. Intuicja podpowiadała mu, że stało się coś niedobrego. Nie

zdążył poważniej się nad tym zastanowić, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Powoli podszedł i

otworzył. Przed nim stało dwóch typów w szarych kapturach.

- Dzień dobry, mamy wiadomość od profesora- powiedział jeden z nich.

- Ki diabeł?- zdziwił się Corvo.- Od kogo?!

- Od profesora. Wiernie cytując: słuchaj się mnie, a jeśli nie, to twoje kurewka sukcesywnie będzie

pozbawiana wszystkiego, co czyni ją atrakcyjną. Wiedz, że zacznę od rzeczy najważniejszej. Chcę,

byś dzisiaj o zachodzie słońca pojawił się przed karczmą „U spracowanego chłopa”. Jeśli nie...- nie

dokończył.

Siła z jaką uderzył go Corvo, wyrwała go z butów. Wiotkie ciało potoczyło się po schodach.

Drugiego typka, w swój ulubiony sposób, kopnął pod kolano, potem z góry uderzył w nos.

Porządnie chrupnęło. Oboje się nie ruszali. To dobrze wróżyło. Zszedł na dół w poszukiwaniu

czegoś ostrego. Na zapleczu sklepu znalazł coś, co pasowało idealnie. Wyglądało na cholernie ostre.

Dotknął palcem. Pociekła stróżka krwi. Perfekcyjnie. Idąc na górę, złapał za nogę szarego typka i

wciągnął na górę. Głowa rytmicznie stukała o schody, ale nie przejmował się tym. Już mu nie

będzie potrzebna. Z trudem docucił tego ze złamanym nosem. Gdy w pełni oprzytomniał, na jego

oczach Corvo odciął głowę posłańcowi. Szary typ nie wytrzymał. Zwymiotował obficie i zemdlał.

*

Ocknęła się. Próbowała rozmasować obolałą głowę, jednak nie mogła się poruszyć.

Wiedziała, że jest źle. Z trudem otworzyła oczy. Myliła się. Jest bardzo źle. Była unieruchomiona...

Związana, w żaden sposób nie mogła się poruszyć. Szarpnęła się, ale bezskutecznie. Postanowiła

się rozejrzeć i ułożyć jakikolwiek plan ucieczki.

Pomieszczenie było nie większe, niż jej sypialnia na poddaszu. Skąpy wystrój sugerował, że

gospodarz raczej mało czasu w nim spędza. Na nielicznie ustawionych szafkach zebrała się

niewielka warstwa kurzu. Na stole obok łóżka, do którego była przywiązana, leżała grubo

oprawiona księga. Diaskia wygięła się na tyle, ile pozwalały mocno spięte sznury, aby poznać

zainteresowania gospodarza. „Zabiegi operacyjne” głosił napis na grzbiecie. Nie jest dobrze,

pomyślała. Powoli ogarniała ją panika, która sięgnęła zenitu, gdy usłyszała kroki i dźwięk

otwieranych drzwi.

- Witam naszą kurewkę- przemówił dobrze jej znany, gardłowy głos.- Jakbyś była grzeczna, nie

byłoby tyle przykrości, czyż nie? Narozrabiałaś, więc zostałaś wysłana do celi, żeby tam w spokoju

pomyśleć o swoim zachowaniu. Po kilku dniach byśmy cię wypuścili- zapewniał głos- ale znowu

narozrabiałaś. Tym razem poniesiesz karę. Ale nie teraz. Wieczorem. Wiesz, dałem ultimatum

twojemu kochankowi. Jeśli wieczorem przyjdzie pod karczmę, to mam ciebie wypuścić, ale i tak

tego nie zrobię. Nie mogę odmówić sobie tej przyjemności, gdy będę cię oszpecał. Nawet sobie nie

zdajesz sprawy, ile radości daje człowiekowi torturowanie innych. Powinnaś tego spróbować. Ajć!

Zapomniałem! Nie będziesz w stanie- zakończył swój monolog Profesor, po czym uśmiechnął się

paskudnie.

Diaskii głos utknął w krtani. Nie mogła wykrztusić słowa. Wizja śmierci po torturach, nie bardzo jej

odpowiadała. Chciała żyć! Dla siebie. I dla Corva. W głowie szukała jakiejś odpowiedzi, układała

prośby i błagania. Z rozmyślań wyrwało ją ciche pukanie do drzwi.

- Wejść!- rozkazał Profesor.

Drzwi otworzyły się, a w nich stanął człowiek w szarym kapturze i z przepasaną szarą torbą przez

ramię. Razem z nim do pomieszczenia wdarł się ciężki do zniesienia zapach zgnilizny.

- Panie- zaczął- byliśmy i przekazaliśmy wiadomość jegomościowi. I...- zawahał się na chwilękazał

nam... to znaczy mi, przekazać informację zwrotną. Wiernie cytując: wiem gdzie jesteś i już

po ciebie idę. Wypuść ją, a gwarantuję ci, że nie będę cię szukał i że cię nie zabiję. Mam nadzieję,

że wiesz, na co mnie stać. A jeśli nie wiesz, to oto dowód- to powiedziawszy, otworzył torbę i

wyrzucił z niej głowę swojego towarzysza w poselstwie.

- A to skurwiel. Powiedziałeś mu, gdzie jestem?- zapytał z wyraźną paniką w głosie.

Szary potwierdził skinieniem głowy i wybiegł, zostawiając na podłodze głowę kolegi. Jego

zleceniodawca potrafił być bardzo porywczy w gniewie. Latające ostre przedmioty nie były czymś

niezwykłym, także ucieczka była w tym momencie najlepszym rozwiązaniem. Zanim całkowicie

przestał słyszeć Profesora, nasłuchał się trochę epitetów o swojej osobie, o zawodzie swojej matki,

babki, prababki, siostry i o dziwo teścia.

Diaskia z coraz większym niepokojem obserwowała poczynania oprawcy. Jego zły humor

oznaczał więcej cierpienia. Ale nie dała tego po sobie poznać. Choć drżała na samą myśl o tym, co

się stanie, gdy będą sami, musiała udawać twardą. Nie mogła dać po sobie poznać, że nie wierzy w

umiejętności Corva. Bo wierzy. To jedyne, co jej pozostało. Jednak kompletnie się załamała, gdy

Profesor zbliżył się do niej. Gdy dotknął jej szyi, a potem skierował rękę na jej pierś. I ścisnął.

Mocno, powodując odruch wymiotny. Serce tłukło jak oszalałe, a w głowie krążyła jedna myśl.

Zgwałci mnie i zabije. Zgwałci mnie i zabije. A może nie? Może najpierw zabije, a potem zgwałci?

Jego ręka powędrowała niżej. Z niemałymi problemami ściągnął jej spodnie. Więc jednak pierwsza

opcja, pomyślała. Ale nie opuścił własnych spodni, czego się spodziewała. Podszedł do jedej z

szafek i wyciągnął z niej mały kuferek. Otworzył go i wyspał zawartość na stół. Wypadł tylko

skalpel, który sprawił, że twarz Profesora rozszerzyła się w jeszcze paskudniejszym uśmiechu.

- Jak widzisz, to jest skalpel. Bardzo ostry skalpel. Tak bardzo ostry, że wystarczy go lekko dotknąć,

żeby rozciąć skórę. Czy już się domyślasz co nim zrobię?- zawiesił na chwile głos- Jednak

doszedłem do wniosku, że na gwałt zabraknie mi czasu, a obcinanie uszu, palców czy kończyn nie

jest już zbyt oryginalne. Dlatego pozbawię cię czegoś, co daje ci największą przyjemność. Tobie i

twojemu Corvu, jak mniemam. A potem cię wypuszczę. Bez łechtaczki przecież można żyć, czyż

nie?- zakończył, jak zwykle przeciągając ostatnie sylaby, a jego oczy rozszerzyły się nagłym

przypływie podniecenia.

Drzwi otworzyły się z hukiem! Potężnie kopnięte wypadły wraz z zawiasami, wzbijając tumany

kurzu. W wejściu stał Corvo. Na jego twarzy, nienaturalnie groźnej, malowała się dzika wściekłość.

- Nie, nie można żyć. Przynajmniej ona nie będzie. Ale czy ty będziesz żył bez jaj?- wysapał

głosem ostrym, jak skalpel leżący na stole.

I skoczył w stronę Profesora. Zwinnie unikając cięcia nie wiadomo kiedy podniesionym skalpelem.

Zablokował uderzenie lewą ręką, skontrował prawą, celnie celując w wątrobę. Uderzony, zgiął się.

Jakby od niechcenia, po lekkim obrocie, łokciem trafił w szyję. Leżącego, kopnął w skroń, tak dla

zasady. Sprawdził puls. Żył. Perfekcyjnie.

Dopiero po chwili spojrzał na Diaskię. W jego oczach nie było już żądzy śmierci, nie było

nienawiści. Była troska, litość. I miłość.

*

Ocknął się. Wokół panowały ciemności. Od jego lewej strony niosło rześkie, morskie

powietrze. Ręce miał skrępowane. Więc teraz role się odwróciły. Postanowił nie zwracać na siebie

uwagi przez jak najdłuższy czas, jednak się przeliczył. Już po chwili ktoś przed nim kucnął. Widział

tylko białka oczu. Tęczówki miały kolor mroku. Już po mnie, przeszło mu przez myśl.

- Pamiętasz jakie było moje ostatnie pytanie do ciebie?- zapytał Corvo, teraz już łagodniejszym,

jakby spokojnym głosem.

Pamiętał. Aż za dobrze.

- Więc teraz się przekonamy, co jest dla ciebie ważniejsze. Wolność, czy jaja?- zapytał, po czym

swoim ulubionym prawym sierpowym zdzielił go w twarz.

Zamroczony, nie stawiał oporu, gdy ciągnięto go na most. Powoli odzyskiwał świadomość,

gdy mocno związano mu nogi. Na widok piętnastocentymetrowego gwoździa i młotka, świadomość

powróciła całkowicie. Wiedział, co się stanie. Czytał kiedyś o tym. Nie życzył tego nawet

największemu wrogowi, a spotkało to jego. Przeświadczenie o nadchodzącym czynie,

sparaliżowało go kompletnie. A potem oślepił ból. Z każdym centymetrem jeszcze gorszy. Każde

uderzenie młotka wybijało powietrze z płuc. W końcu przestał cokolwiek czuć. Zemdlał.

Gdy się ocknął, ciągle byli przy nim. Tym razem Corvo w ręku trzymał nóż. I z szyderczym

uśmiechem powiedział:

- Jeśli ci wolność miła, to możesz go sobie zatrzymać i odciąć swoje klejnoty. Jednak jeśli one są

dla ciebie ważniejsze, to życzę powodzenia i wytrwałości. A bogowie, jeśli istnieją, niech zgotują ci

tu piekło. Obyśmy się więcej nie spotkali- powiedział już, odwracając się.

***

Statek odbił od brzegu. Sunął powoli w stronę Delisii. O burtę stała oparta Diaskia. Po

chwili podszedł do niej Corvo i objął od tyłu.

- O czym myślisz, kochanie?- szepnął jej do ucha.

- Zaczynam nowe życie z facetem, którego znam zaledwie kilkanaście dni- westchnęła.

- Który uratował ci życie, choć to wszystko jego wina, chciałaś powiedzieć.

- Nie winię cię za to- powiedziała zmartwionym głosem.

Nie wiedział co odpowiedzieć, więc pocałował ją w szyję. Rękami błądził po jej ciele, coraz

częściej zbliżając się do dwóch wzgórz, które działały na niego tak podniecająco. Po chwili

przestał. Bez słowa odwrócił się i udał do swojej kajuty. Nie czekał długo, wiedział, że zaraz do

niego przyjdzie. I nie mylił się. Weszła, a właściwie wbiegła, zatrzaskując za sobą drzwi. Tak, jak

podczas ich pierwszego razu, rzuciła się na niego, ale tym razem, nie dała przejąć mu kontroli. Tym

razem to ona całowała go, jego szyję, jego umięśniony tors. Tym razem to ona ściągnęła mu

spodnie, odwdzięczając się za te wszystkie chwile rozkoszy. Tym razem to jej język, niczym

wytrawna tancerka w pozornie chaotycznym tańcu, wyczyniał cuda. W końcu oderwała się od

źródła rozkoszy, kładąc się obok niego i oddając inicjatywę. Nie pożałowała. Zszedł do jej skarbu,

idąc najdłuższą możliwą drogą. Błądząc w jego okolicach, jakby nie mogąc znaleźć drogi,

zaznaczył swoją obecność w każdym możliwym zaułku. A potem kochał ją. Kochał ją długo i

zapamiętale. Kochał ją tak, jak Romeo Julię, jak Tristan Izoldę, jak Artur Ginewrę. Chciał, żeby

była tylko jego, a on tylko jej. W końcu odnaleźli siebie, swoje szczęście. Swoją rozkosz. Ich myśli,

były jednością. Byli pewni, że najgorsze, zostawili za sobą, że będą wiedli spokojne życie, wyzbyte

z niebezpiecznych przygód. Nie wiedzieli, jak bardzo się mylili...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania