Spacer
Przyjechałem z Wiednia do Wałbrzycha pierwszy raz w 1979 roku z dziadkiem, miałem wtedy osiem lat. Dziadek urodził się w 1915roku w Wałbrzychu w rodzinie górniczej z wieloletnimi tradycjami, jednak sam nie chciał pracować w kopalni, jako górnik tylko pragnął zostać lekarzem. Swoje postanowienie ugruntował jeszcze w czasie wojny, widząc cierpienie i kalectwo ludzi pokrzywdzonych przez działania wojenne. Przez cały okres wojny kopalnie w Wałbrzychu wydobywały węgiel, a pod ziemią pracowała prawie cała jego rodzina i przez to nie brała udziału w działaniach wojennych. Stryj dziadka zginął pod Stalingradem, natomiast jego syn za sterami bombowca w nalocie na Londyn. Jako nielicznego ominęły dziadka młodzieżowe organizacje paramilitarne, ponieważ przeszedł przeszkolenie medyczne i pomagał wtedy w nowo powstałym ośrodku rehabilitacyjnym dla żołnierzy w Kamiennej Górze. Dalej kształcił się, aż został lekarzem na kopalni i tam zastał go koniec wojny. Nowo przybyła władza niechętnie patrzyła na autochtonów i zaczęli wysiedlać wszystkich na zachód do późniejszej Niemieckiej Republiki Federalnej, Niemieckiej Republiki Demokratycznej i Austrii. Dziadek mógł zostać może, dlatego, że zawsze udzielał potrzebującym pomocy medycznej bez względu na narodowość, wtedy dużą część górników stanowili byli przymusowi pracownicy, poznał ich wszystkich już pierwszego dnia robót. Kiedy zgłosił chęć wyjazdu, jako zmiennika na stanowisku lekarza zakładowego, dostał młodego felczera z Wilna, przez kilka miesięcy pracowali razem i się zaprzyjaźnili.
Wyjechał do Wiednia i tam założył rodzinę ze Świdniczanką, która została wysiedlona z rodzinnego miasta. Ukończył specjalizację i podjął pracę, jako lekarz w szpitalu. Jego syn, a mój ojciec też został lekarzem i zgodził się na mój przyjazd do Wałbrzycha razem z dziadkiem. Przyjechaliśmy na zaproszenie jego dawnego kolegi, teraz on był lekarzem i pełnił funkcję ordynatora w szpitalu górniczym. Miasto było jak dla mnie bardzo egzotyczne, gdzie popatrzeć wszędzie pełno młodych ludzi oraz małych dzieci, panował wszędobylski gwar i ruch. Autobusy pełne ponad stan pasażerów, stacje kolejowe zapchane pociągami towarowymi. Mogliśmy podczas zwiedzania zobaczyć powstające nowe osiedla, tak dużo się tam budowało tych kwadratowych bloków i remontowało zniszczone kamienice. Mieszkańcy tego miasta byli dumni i pewni siebie, widać było tłumy pracowników wychodzących z kopalń i fabryk. Kominy zakładowe i lokomotywy dymiły, aż ciężko było oddychać. Gdzie byliśmy zaproszeni, to tam czekały stoły zastawione jedzeniem, gościli nas jak mówił dziadek po staropolsku, choć nic z tego nie zrozumiałem. Podczas jednego przyjęcia narzekał dziadek z kolegą na zamkniętą piękną linię kolejową przez Szczawno Zdrój, i jak duże zanieczyszczenie przemysłowe źle wpływa na zdrowie mieszkających tu ludzi. Tak, jako chłopiec zapamiętałem Wałbrzych.
Znowu po latach miałem odwiedzić to miasto, kiedy dziadek ukończył dziewięćdziesiąt pięć lat i jego dni były policzone, poprosił mnie o zawiezienie go ostatni po raz do Wałbrzycha. Jechaliśmy przez Czechy i wjechaliśmy do Wałbrzycha od strony dzielnicy Podgórze, natychmiast zauważyłem wielkie zmiany, jakie tam powstały. Budynki odrapane gdzie okiem sięgnąć, ulice dziurawe, chodniki pozapadane, a po nich chodzą zestresowani ludzie, bez radości i dumy. Mało było widać młodych ludzi i tak niewiele dzieci, zniknął gwar, zapanował wszechobecny pośpiech. Kopalnie, fabryki zamknięte, zniknęła nadzieja i świetlana przyszłość. Wszystko, co nie zostało rozebrane, to zostało nietknięte i szpeciło. Przyglądałem się pracy robotników, wyglądało to nawet ładne, lecz zrobione bardzo nietrwale. Dziadek na to spogląda i mówi.
- Tutaj wygląda gorzej jak zaraz po wojnie.
Jego słowa utkwiły mi w pamięci i wielokrotnie wracały, gdy odwiedzałem go na cmentarzu. Jednak, na co dzień ich i Wałbrzycha nie pamiętałem, lecz pewnego dnia pod koniec lata ubiegłego roku, przypadkowo przypomniano mi o rodzinnym mieście babci.
Mieszkam w Wiedniu przy ulicy, którą turyści jadą zwiedzać Kahlenberg, w wilii odziedziczonej po dziadkach. Zaraz za brama wjazdową są posadzone winorośle, natomiast większa winnica zaczyna się za domem i pnie się w górę. Podczas sezonu winobrania odwiedzają mnie osoby w poszukiwaniu pracy. Kiedy dzwonią do furtki, wyglądam z okien mojego gabinetu i widzę osobę czekającą na odebranie domofonu. Niejednokrotnie nawet nie muszą przyciskać dzwonka, od razu dostrzegam, kto jest przy furce, ponieważ często o ile czas mi pozwala rozkoszuję się jedynym w swoim rodzaju widokiem. Tramwaj jadący długo wzdłuż ulicy, nagle skręca i wjeżdża w budynek mieszkalny. Przypuszczam, że kto pierwszy raz jedzie tą linią i zauważy ostry skręt w budynek, ma wrażeń na cały dzień pod dostatkiem. Przed samą porą zbioru winorośli patrzyłem na przejazd tramwaju i zobaczyłem podchodzącego mężczyznę do bramki. Z wielką wprawą przycisnął dzwonek, odebrałem i tak jak przypuszczałem przyszedł w poszukiwaniu pracy. Dość dobrze mówił po niemiecku i posiadał referencje od poprzednich pracodawców, niektórych z nich znałem. Zapewniał własny zespół do zbierania winogron, dlatego dostał tą pracę. Podczas kilku dni poznałem go lepiej i na zakończenie udanej współpracy chcąc mu podziękować, zaprosiłem jego i pozostałych pracowników na degustację mojego wina. W czasie rozmowy powiedział mi, że mieszka w Świdnicy, akurat to mnie specjalnie nie interesowało. Jednak, gdy pokazał zdjęcie swojej rodziny, a zwłaszcza budynek za ich plecami to wzbudził tym moje wspomnienia. Szybko poszedłem do albumu rodzinnego i przyniosłem zdjęcie babci jak była mała dziewczynką. Budynek był ten sam, tylko na nowej fotografii nie wyglądał tak pięknie.
Musiałem zobaczyć to na własne oczy i jak tylko mogłem wybrałem się do Świdnicy. Przejazd teraz jest ułatwiony, bez granic i odpraw celnych, jednak tylko po austriackiej stronie jest autostrada. Dalej drogi kręte i wąskie, częściowo pozamykane na czas remontów. Zacząłem zwiedzanie od miejsca gdzie zostałem wysadzony, czyli od centrum przesiadkowego. Właśnie z stamtąd miałem mieć busa do wioski gdzie zarezerwowałem pokój w agroturystyce. Tablice świetlne informowały o godzinie odjazdu, czas oczekiwania wynosił dziesięć minut, jak tylko minęła pora odjazdu. Nagle informacja mnie interesująca znikła i na jej miejsce pojawiła się nowa odmienna. Przyczyny tego nikt nie wyświetlił, udałem się w poszukiwaniu informacji. Czegoś takiego tam nie ma i jakiegokolwiek pracownika też nie znalazłem. Centrum przesiadkowe nowo wybudowane, przylegający dworzec kolejowy świeżo wyremontowany. Nawet posiada dwa okienka kasowe też wyremontowane i zamknięte. Kręcąc się w poszukiwaniu informacji choćby elektronicznej trafiłem na dom rodzinny babci. Od początku mi się nie zgadzał z tym, co babcia o nim opowiadała.
- Kiedy stałam przed domem, widziałam wieżę ratusza, nawet mogłam zobaczyć która jest godzina.
Teraz ja stoję w tym miejscu, jestem wyższy, lecz nic nie widzę. Przypadkowego przechodnia pytam gdzie jest wieża ratusza, idę w skazanym kierunku i ją dostrzegam. Tylko nie wiem, dlaczego babcia ją widziała, stojąc przed domem. Trafiłem w rynku do informacji turystycznej i tam dowiedziałem się o jej odbudowie. Jednak po rekonstrukcji jest dużo niższa od tej wcześniejszej. Natomiast rozkład jazdy jest wyświetlany przez komputer i nie uwzględnia się w nim opóźnień i odwołań.
Musiałem sobie wszystko usłyszane przemyśleć, wyszedłem na rynek i spojrzałem na zegar wieży. Wtedy po cyferblacie zrozumiałem, że tutaj tylko pozornie jest podobnie jak gdzie indziej na świecie, a w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Robi się coś, co nie przynosi korzyści tylko generuje koszty, gdy tak pomyślałem, wszystko wtedy zrozumiałem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania