Spacer
###Spacer###
Młody Charlie Stanford wybrał się na spacer po pobliskim parku. Wyszedł z domu pospiesznym krokiem, przekroczył kilka ulic i znalazł się na drodze przy jego, jak to nazywał, "Zielonym Królestwie"
Skręcił w uliczkę prowadzącą do samego serca parku.
Było lato, więc słońce, przebijające się przez tysiące różnorakich liści, rzucało niesamowite cienie na skąpane zielenią uliczki i dróżki. Wzdłuż każdej z takich małych dróg stały ławki. Zwykle po cztery czy pięć po każdej stronie. Alejka doprowadziła go do centrum "Zielonego Królestwa"
Było niewielkie. Jedno wielkie koło wylane asfaltem, w którego środku stał pomnik. Charlie nie wiedział komu był poświęcony. Był młody. Nie musiał wiedzieć.
Oprócz tego wzdłuż krawędzi tego koła stały ławki. Drewniane, stare ławki. Zwykle puste. W tych czasach mało kto odwiedza parki. No chyba, że zakochane pary, którym rodzice nie dali pieniędzy na kino, albo starcy, którzy poczuli chęć powspominania starych czasów. Tym razem jednak, ktoś zajął ulubioną ławkę młodzieńca. Był to jakiś starszy pan.
Leżał. Charlie pomyślał, że jeden z tych, przed którymi mama go przestrzegała. Nie pamiętał jak się nazywali. Pijacy, coś takiego.
Chłopak podszedł do nieznajomego i obudził go jednym energicznym szturchnięciem.
Starzec otworzył oczy.
-Siedzi pan na mojej ławce. - rzekł młody.
Mylisz się, szkrabie. Ta ławka należy to tego parku. - odpowiedział stary, podnosząc się.
- Tak, to prawda. Ale park należy do mnie, a to moja ulubiona ławka.
- Należy do ciebie, hm?
- Tak, nazwałem go "Zielonym Królestwem". - Charlie gotów był kłócić się o swoje miejsce, lecz jak na ośmiolatka maniery miał dobre. Lepsze niż większość chłopców w jego wieku.
- Jeżeli pan chce, mogę iść gdzieś dalej. Poczekam, aż sobie pan pójdzie.
- Nie, nie. Tak właściwie, to może się przysiądziesz? Miejsca starczy dla nas obu. - powiedział serdecznie dziadek.
Charlie, po chwili zawachania, usiadł obok starca.
- Jak się nazywasz, młodzieńcze?
- Charlie. Charlie Stanford, proszę pana.
- Witaj Charlie. Ja jestem Robert. Robert Johnson. Możesz mi mówić po prostu "Robert". Nie lubię, gdy ktoś zwraca się do mnie per "pan".
- Nie ma problemu, panie Robert.
Starzec zaśmiał się.
- Więc co cię tu sprowadza Charlie Stanfordzie?
- Jestem tutaj właścicielem, a dobry właściciel zawsze podgląda swojej własności. Tak mówi mama. - powiedział.
Mianował się "Królem Zielonego Królestwa" jakiś miesiąc temu, ale nie chciał się przyznawać. "Dobry kamuflaż to podstawowa cecha Ninja", tak mówił jego tata. Charlie chciał być "Królem Zielonego Królestwa", ale też chciał być Ninja. Lubił Ninja.
- Twoja mama to mądra kobieta. Słuchaj się jej kiedy możesz. I pamiętaj, mamy zawsze mają rację! - zaśmiał się, a Młody razem z nim.
- Zawsze się jej słucham. Kocham ją z całego serca! - powiedział Charles Stanford. I nie kłamał.
- To bardzo dobrze, Charlie. Kochaj ludzi. Nawet tych złych.
- Tych złych też? Dlaczego?
- "Źli ludzie też potrzebują miłości, żeby mogli się nawrócić.". To mówiła moja mama. - powiedział pan Johnson. Nagle spytał.
- Masz jakieś marzenia, Charlie?
- Oczywiście! Bardzo chciałbym mieć tą nową zabawkę. Mógłbym wtedy lepiej pilnować swojego "Zielonego Królestwa"! - miał na myśli zabawkowy łuk indiański. Widział go ostatnio na bazarze.
- Pewnie bardzo jej pragniesz? - spytał Robert.
- Jeszcze jak!
- Widzisz, Charlie. Nie wątpię, że ciąglę śnisz o tej zabawce. I że bardzo jej pragniesz. Pozwól jednak, że coś ci opowiem.
Kiedyś, kiedy byłem w twoim wieku, również marzyłem o pewnej rzeczy. Za moich czasów nie było jeszcze tylu świetnych rzeczy, które są dzisiaj, więc największym moim pragnieniem była karta z graczem baseballowym. Nie pamiętam już kogo przedstawiała. Wiem jednak, że była wtedy trudno dostępna. Za każdym razem, gdy leżałem w łóżku pogrążając się w myślach, wyobrażałem sobie, że trzymam ją między swoimi palcami. Myślałem o niej dniami i nocami. Zrobiłbym wtedy wszystko, dosłownie wszystko, by ją posiąść. I nadszedł nareszcie ten dzień. Poszedłem do sklepu i wydałem swoje ciężko zarobione pieniądze. I wiesz co potem?
- Skakał pan ze szczęścia? - spytał Charlie.
- Istotnie, lecz nie trwało to długo.
Gdy już ją dostałem, postawiłem ją w specjalnej, przygotowanej wcześniej gabloctce. Patrzyłem się na nią co dzień. Wstając o świcie, wracając ze szkoły i kładąc się spać. Podziwiałem ją i nadal nie mogłem uwierzyć, że mi się udało. Czułem radość i dumę jednocześnie. Ale potem stało się coś strasznego.
Starzec urwał, na moment uciekając we wspomnienia.
W parku zrobiło się niezwykle cicho. Jakby wszystkie drzewa, krzewy, kwiaty i trawy z zainteresowaniem słuchały Pana Johnsona.
- Co takiego? - spytał młodzieniec z zaciekawieniem.
- Jakiś miesiąc po kupnie przeze mnie mojej wymarzonej karty, w naszym domu rozpętał się pożar. Spłonęło wszystko. Włącznie z moją kartą. I wtedy coś zrozumiałem, Charlie. Zrozumiałem coś niezwykle ważnego.
Charlie patrzył się mu głęboko w oczy. Czekał na dalszą część opowieści dziadka.
- `Zrozumiałem wtedy, że cała moja praca, całe moje zaangażowanie, moje chęci, moje starania i trudy poszły na marne. Straciłem tą kartę. Oczywiście, rozpłakałem się. Nie były to jednak łzy smutku, lecz szczęścia. Tak, Charlie, szczęścia. Za każdym razem, gdy w twoim życiu zdarzy się coś wielkiego, płaczemy. Nie zdajemy sobie tylko sprawy, że często nie są to łzy wywołane smutkiem. Ronimy łzy, bo coś odkrywamy. Coś rozumiemy. Coś, co zmieni nasze postrzeganie na wszystko to, co nas otacza.
Staruszek popatrzył w górę. Charlie zobaczył, jak jego policzek przecina pojedynczy, mokry pasek.
- Co takiego pan zrozumiał? - spytał. Starzec popatrzył się na niego i rzekł:
- Zrozumiałem, że w życiu warto mieć marzenia. Lecz nie takie jak miałem ja i jakie ty masz teraz, Charlie. Oczywiście, możesz chcieć coś posiadać. Nie powinno to jednak nosić miana marzenia. To tylko chwilowa chęć, złudne pragnienie. Te sztuczne pragnienia sprawiają, że czujemy się szczęśliwi, ale tylko przez chwilę, dopóki danej rzeczy lub osoby nie stracimy. Prawdziwe marzenia dotyczą spraw, których zepsuć łatwo nie można, a nawet kiedy to się zdarzy, to nasza radość nas nie opuszcza. Ba, trud i zaangażowanie włożone w spełnianie Prawdziwych Marzeń same w sobie dostarczają tego szczęścia. A kiedy już spełnisz to, czego pragnąłeś, no cóż, jakby to powiedzieć…
…wygrywasz.
Charlie spuścił głowę i patrzył się teraz w głęboką zieleń drzew. Pomyślał przez chwilę.
- A pan miał swoje Prawdziwe Marzenie? - spytał, lecz nie usłyszał odpowiedzi.
Starca już nie było.
12.02.2015
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania