Spróchniałe Kły

„Spragnionemu krwi wampirowi w samo południe pozostaje zadowolić się oranżadą” – mawiał mój przyjaciel Renfield. Przypomniały mi się jego słowa, gdy naszła mnie rzadka myśl, aby rozruszać stare kości i wyskoczyć na nocne polowanie.

Jednak słońce, za grubymi i ciemnymi kotarami, było w zenicie. Nie minęła godzina, po której myśl o młodzieńczej eskapadzie przestała mnie rajcować.

Zresztą trzeba było pozbyć się owadów z łazienki. Jakiś czas temu ferajna dzieciaków, zwabiona miejską legendą o nawiedzonym domu, wybiła mi w niej szybę. Chciały sprawdzić, czy wyskoczy na nie morderca z tych ich głupich filmów, gdzie biegają z maczetami. Zamierzałem dać im w odwecie popalić. Ale gdy zerwałem się z kanapy, usłyszałem trzask w plecach. Skończyło się na przekleństwach pod nosem.

Gdyby tylko mój Renfield był przy mnie, rozprawiłby się z nimi. Rodzice smarkaczy odwiedzaliby ich w zakładzie dla czubków. On potrafił sprawić, że brodaci macho z płaczem wołali na pomoc mamusię.

Potem odkryłem, że przez dziurę w oknie wpraszały się do mnie skrzydlate robaczki. Łazienka zaczęła przypominać terrarium.

Zmęczony pozbywaniem się nieproszonych gości, oddałem się mojej ulubionej ostatnimi czasy rozrywce, czyli oglądaniu reality show. Czy może być coś piękniejszego od bandy ludzi o sprężystych ciałach, umieszczonych na gorącej wyspie, gdzie promienie ładnie przysmażają ich skórki na brązowo?

Myślę, że nie.

Przecież widać, że krew w nich aż buzuje. Musi smakować dobrze, niczym grzane wino w śnieżny wieczór. Wampir, podobnie jak człowiek, uwielbia wpatrywać się w to, co nigdy nie będzie mu dane.

Po obejrzeniu sześciu odcinków ciągiem zgłodniałem.

Udałem się do piwnicy, żeby złapać moją kolację. Odkąd mieszkam samotnie, żywię się szczurami. Są mniej pożywne od ludzi – nie będę kłamał – lecz nie trzeba za nimi ganiać. Wręcz same przychodzą, wystarczy stworzyć im warunki: umieszczać w kątach podziemi smakowity ser pleśniowy, trzymać zapas pszenicy pod ścianą i dbać o ciepło.

Nie lubię się chwalić, ale miałem smykałkę do hodowania szczurów w moim skromnym lochu. W górce ze zboża grasowała cała kolonia gryzoni. Mogę rzec, że były oswojone, bo gdy się do nich zbliżałem, nie reagowały. Podchodziłem i chwytałem największego, który rzucił się w oczy. Wypijałem go na raz, niczym szklaneczkę coca-coli z lodem.

Nie cierpiałem, gdy ktoś mi przeszkadzał w jedzeniu. Właśnie dlatego stary diabeł zawsze zjawiał się u mnie w porze posiłku.

– Wyglądasz gorzej od młodej wdowy w żałobie – wykrzyczał na powitanie.

Był w swojej oryginalnej postaci. Wyobraźcie sobie skrzyżowanie kozy z atletą o śródziemnomorskim pochodzeniu. Teleportował się niezdarnie – łapiąc równowagę, kopytem rozbił butelkę XVIII-wiecznego wina.

– Kopyta przy sobie – upomniałem diabła po otarciu ust ze szczurzej posoki.

– Od picia szczurów nabawisz się próchnicy kłów i niestrawności – rzekł, zobaczywszy gryzonia w mojej dłoni. Po czym polizał wilgotne od wina kopyto i mlasnął z uznaniem.

Antychryst wpadał czasami do mnie w odwiedziny. Był sprawcą mojego zezowatego szczęścia, nazywanego życiem wiecznym. Wątpliwej jakości zaszczyt jego wizyt, ku chwale losowi, rzadko na mnie padał. Najczęściej w okresie, gdy ludzkość sama siebie sadzała na minę. Ludzie odwalali czarną robotę za niego. Wtedy stary cap nie musiał mącić – do radości wystarczył mu widok płonącego świata.

– Czym zawdzięczam audiencję? – zapytałem, bo nigdy nie przybywał bezinteresownie.

– Pomyślałem, że dotrzymam ci towarzystwa – skłamał najszczerzej, jak tylko on potrafił. – Mieszkasz sam od półwiecza, zmartwiłem się, że palma ci odbije.

– Mam się całkiem dobrze – oznajmiłem.

– Widzę, że pozostał z ciebie cień dawnego postrachu Karpat – odrzekł, udając zmartwionego.

Zauważyłem dopiero po chwili, że diabeł miał przy sobie foliową torebkę. W środku trzymał nieco zużytą już szczoteczkę do zębów. Zdał sobie sprawę, co mnie zaciekawiło, i wyjaśnił, że szczoteczka należy do jednego z prominientnych polityków, szczególnie rozpoznawalnego za sprawą wypowiedzi nawołujących do przywrócenia kar cielesnych w szkołach. Gwizdnął mu ją i przeteleportował się do dżungli, gdzie potarł szczoteczką o futro małpy, która była zainfekowana nieznaną dotąd odmianą grypy.

– Czego ty właściwie chcesz ode mnie? – zapytałem bez ogródek.

– Dobić targu, ale niepewności mnie nawiedziły. Od śmierci swojego sługusa sprawiasz wrażenie wykastrowanego pitbulla. – Diabeł podszedł i robił mi bałagan na stoliku, gdzie posegregowane stały konserwy. Otworzył słoik z papryką w miodowej zalewie.

– Wypraszam sobie – obruszyłem się, następnie usiadłem na taborecie, bo rozbolały mnie kolana. Siedząc, gniewnie dodałem: – I nie nazywaj mojego przyjaciela sługusem.

– Kmiotek na posyłki czy przyjaciel – mała różnica – mówił z pełnym pyskiem czerwonej papryki.

W przypływie furii rzuciłem w niego tym, co miałem pod ręką. Akurat wciąż ściskałem w ręce szczurze truchło. Sztywne ciało gryzonia nadziało się na jego rogi, niczym pieczeń na rożno.

Rogatego mój atak wyłącznie rozbawił.

– Żadnych targów z tobą do końca wieczności robić nie będę. Po drugie, bez ustanku jestem mrożącym krew w żyłach postrachem śmiertelników w promieniu stu kilometrów. Więc zmykaj, bo muszę się dowiedzieć, który uczestnik programu wyleci z willi cnoty za rozpustę. – Wstałem z taboretu i zmierzałem ku schodom.

– Mam pewne wieści, które mogłyby wstrząsnąć twoim wygodnym stylem życia ociemniałego emeryta.

Powietrze w piwnicy zgęstniało. Ucichło skrobanie i piski szczurów. Przysiągłbym, że moje martwe serce zabiło z siłą dzwonu.

– Mów – zażądałem, odwrócony doń plecami.

– Wpierw przysługa za przysługę – odpowiedział po minucie milczenia.

 

C.D.N

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Bettina 5 miesięcy temu
    Jesteśmy z tobą.
  • Vincent Vega 5 miesięcy temu
    W grupie siła.
  • Bogdanietz 4 miesiące temu
    Od początku złapało moją uwagę i utrzymało ją do końca. Bardzo przyjemna lektura i ciekawy pomysł. Jestem ciekaw kontynuacji

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania