Srebrne Łzy - Prolog

Hrabina zakryła oczy szlachetną dłonią, gdy strażnik szturchnął butem głowę trupa.

– I co stwierdzasz, Rodrick? – zapytał Davnar, stojący przy dębowym stoliczku. Mebel dzielnie podtrzymywał skomplikowany świecznik. Wosk kapał na koronkową serwetkę, która nie pasowała do szlacheckiego wystroju wnętrza. Ze ścian biły wymyślne motywy roślinne i zwierzęce, poprzeplatane ciężkimi zasłonami w kolorze granatu. W powietrzu unosił się zapach wody różanej.

– Szanowny Pan Hrabia Egilbal nie żyje, kapitanie – odpowiedział młodzieniec.

Dowódca prychnął i odruchowo przesunął dłonią po głowicy skórzanej rękojeści.

– Dziękuję za błyskotliwy raport. Oniemiałem z wrażenia. Konkrety! Że szczeznął to i głupi by się domyślił. Ot, wystarczy spojrzeć.

Hrabina zaniosła się szlochem. Rozczochrane od snu loki opadły na zmęczoną twarz, oznaczoną drobnymi zmarszczkami. Bardzo wcześnie została wdową – mogła urodzić jeszcze gromadkę dzieci, co zapewne uczyni, gdy ponownie wyjdzie za mąż.

Rodrick westchnął z irytacją, lecz nie ośmielił się na nic więcej.

– Głęboka rana od ostrza, prawdopodobnie sztylet – wyjaśnił rzeczowo. – Cios w plecy, ewidentne morderstwo. Powiedziałbym, że stało się to może godzinę, dwie temu. Zapewne długo umierał.

– Dziękuję. Przestępca na pewno nie wyjechał z miasta. – Kapitan postukał palcami o poręcz sofy. – Rano rozpoczniemy poszukiwania. A wtedy…

Hrabina Egilbal uniosła załzawione, szmaragdowe oczy, skryte pod kurtyną rzęs.

– Zabijecie mordercę?

– Sprawiedliwie osądzimy – zapewnił.

Davnar przyjrzał się zwiotczałemu ciału zmarłego. Upadł na brzuch, ręce i nogi leżały szeroko rozrzucone na posadzce. Trupioblada twarz, kontrastująca z sinymi ustami, opierała się na lewym policzku. Zagłębienia desek podłogi zdobiły czerwone strumyczki, która wyciekały zza koszuli nocnej.

– Zastanawia mnie co hrabia robił w środku nocy, w salonie? Czy nie powinien spać o tej porze? – kapitan zwrócił wzrok ku wdowie. Kobieta wzruszyła ramionami.

– Mąż nie wyjaśniał mi dlaczego wychodził, spałam. Może poszedł do kuchni po szklankę wody, często uskarża … uskarżał się na suchość gardła. Właśnie wtedy włamywacz musiał… – odwróciła wzrok.

– Jestem pewien, że nikt tu się nie włamał. Moi chłopcy sprawdzili wszystkie zamki i okna, stanowczo wykluczamy tę możliwość. A jeśli morderca był w środku?

– W-w środku? – zająknęła się i zadrgała podejrzanie. – Służba zajmuje osobny budynek, klucze do piętra mieszkalnego ma tylko nasz najbardziej zaufany sługa. Niestety, ale myli się pan.

– Mylę? – kapitan straży zmrużył oczy. – A może, jeśli już tak podejmujemy przypuszczenia godne filozofów, zabójca miał powody? Chciał się zemścić za wszystkie upokorzenia, których doświadczył przez swoją ofiarę. Uciąć plotki i krzywe spojrzenia szlachty? Oh, hrabino , przecież wszyscy wiedzą, że mąż pani nie był najwierniejszym małżonkiem.

– Jak pan śmie! – krzyknęła kobieta, gdy nagle złapała się za głowę, czując falę napływającej migreny. – Jak śmiesz mnie osądzać za tak niegodziwy…

– Oczywiście, że niegodziwy – przerwał jej. – Ale szlachetny Nicolas Egilbal był równie niegodziwy, prawda?

– Jestem niewinna! Jak mogłabym zabić własnego męża?

– A więc kto go zabił? Kto inny mógł go zabić?

Hrabina skrzywiła się, gdy Davnar zbliżył się na odległość kilku cali i wlepił w nią triumfalny wzrok. Czuła nieznośny zapach potu, bijący od mężczyzny. Jego szybki oddech zgrywał się z szaleńczym biciem serca wdowy, która kuliła się coraz bardziej. Zerkała ukradkiem na miecz strażnika. Wyobraziła sobie zebrany na placu zamkowym tłum oraz milczącego kata ze śmiercionośnym ostrzem na barkach.

– Kapitanie.

Dowódca odwrócił się. Rodrick odsunął nieco szczękę ciała i uporczywie wpatrywał się w jego szyję. Wolną ręką przywoływał szefa.

– Nie widzisz, że rozmawiam z hrabiną?

– Ale… musi pan to zobaczyć.

Davnar mruknął coś pod nosem i zbliżył się do ciała. Kucnął. Jego towarzysz wskazał na miejsce, które właśnie odsłonił, zagłębienie tuż obok ucha.

– Psiakrew – zaklął kapitan, wstając zamaszyście. Złapał się za rude włosy, wykrzywił z bezsilnej wściekłości.

– Co się stało? – zapytała cicho hrabina.

Nie odpowiadał, zajęty rzucaniem przekleństw pod nosem. Przechadzał się szybko po komnacie w tę i z powrotem, deski podłogi skrzypiały, oburzone. Rodrick przywołał kobietę do siebie. Kiedy się zbliżyła, wstał, skłonił się uniżenie i rzekł:

– Jesteśmy wielce strapieni nagłym zgonem pana Egilbal. Składamy najszczersze kondolencje w imieniu króla i całego dworu, zapewniając wsparcie w ciężkich chwilach żałoby. Przepraszamy także za niesprawiedliwe posądzenia.

– Zaraz… a co z dochodzeniem? Z poszukiwaniami? Oczekuję, iż ukarzecie przestępcę w imię prawa!

Strażnik uśmiechnął się. Spojrzał raz jeszcze na szyję zmarłego. Półprzezroczystą skórę zdobił czarny, misterny znak: lis, otoczony tarczą Księżyca.

– I właśnie w tym problem – mruknął kapitan, odzyskawszy panowanie nad sobą. – Ponieważ te dranie działają w imię prawa.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania