Stalkerskie opowiadania 11: W imię zasad cz. 2

Stalkerzy przytaknęli. Zośka zwinął mapę i schował do kieszeni, Antares przekazał wszystko Baśce. Po chwili byli gotowi do wymarszu. Ruszyli dość szybko. Zamierzali pójść jak najdłużej z maksymalną prędkością dziewczynki. Kiedy Milka się zmęczy, będą ją na zmianę nieśli. W zależności od postępów w drodze, mogli rozważać chwilę czasu na odpoczynek.

Baśka prowadziła. Drugi szedł Antares, za nim Ollie z Milką za rękę. Nieco z tyłu kroczył Andrzej. Jeszcze dalej za nim, pochód zamykał Zośka. Rozstawili się na około dwadzieścia metrów z dość dużą przewagą Baśki na szpicy. Na samym początku tempo marszu nie było najgorsze. Mieli dwa aktywne dozymetry. Baśka swój, wytyczając ścieżkę z dala od mas wysokiego promieniowania, a drugi Andrzej u końca kawalkady. Niebo zaczęło się nieco przecierać, dlatego ku przeklętej ziemi Zony docierało nieco więcej promieni słońca. Ruszył się też wiatr. Podmuchy szarpały połami mundurów i gałęziami drzew, a nawet mniejszymi krzewami. Jak by to powiedział Andrzej, jesień pełną, kurwa, gębą.

Udali się wzdłuż torów. Po prawej mieli most prowadzący do centrum Zembów. Szli po ulicy, obok torowiska, mając po lewej ręce ścianę drzew. Po kilkudziesięciu metrach zaczęły ustępować niższym piętrom lasu i łące. Na pniu jednego z ostatnich drzew rozpoznali „spalony puch”. Nie był on w zasadzie anomalią, a zmutowaną roślinnością. Zazwyczaj występował w postaci zwisających z gałęzi, z konstrukcji, czy czegokolwiek w górze, setek delikatnych wiązek o mało charakterystycznej i niezwykle łatwej do przeoczenia brązowo – zielonej barwie. Trzymali się od tej rośliny z daleka, bowiem reaguje ona na szybko poruszające się obiekty w swoim pobliżu, lub pod nią, poprzez wystrzeliwanie wielu malutkich co prawda, ale bardzo dotkliwie raniących igieł. Ustępująca roślinność ukazała małe, opuszczone osiedle, złożone z odrapanych, pustych i sfatygowanych domków. Natura wokół nich już wzięła je w swoje posiadanie. Obecnie szarawe, dziurawe ściany pokrywały pnącza, między innymi „spalonego puchu”. W centrum wioseczki było widać też „winorośl”. Spore drzewo z długimi, rozciągniętymi gałęziami, które były przyczepione do przeciwległych chałup. Zazwyczaj po gałęziach „winorośli” przemieszczał się niewielki, zieloniutki obłok gazu. U stóp śmiercionośnego drzewa powstawał pełny anomalii chemicznych krater. Notuje się tam także bardzo wysoki poziom promieniowania. Anomalia ta generuje rzadkie i mało znane artefakty. Ta „winorośl”, rosła bardzo blisko granicy Zony, więc była mocno eksploatowana. Jeśli miało się szczęście, dało się zebrać Śluz, Muszlę, czy Świecidełko.

Grupa Zośki nie zbaczała ze szlaku. Szli wciąż na azymut, jakim było zalesione wzgórze. Kroczyli wzdłuż asfaltówki, po prawej rozciągał się widok na suchy zbiornik potencjalnego jeziora. Po chwili skręcili w pierwszą odnogę ulicy w lewo. Przebyli rzeczkę po skleconej naprędce, chwiejącej się kładce i znaleźli się wśród pierwszych drzew porastających podnóże pagórka. Z informacji zdobytych przez Puszka i z własnego doświadczenia stalkerów wynikało, że od Kordonu dzieliła ich jeszcze jedna anomalia. „Sosnodąb”.

„Winorośl” i „sosnodąb” były pierwszymi, jakie witały stalkerów, którzy przedarli się przez Kordon na zaporze. Kiedy przejdą bezpiecznie obok „sosnodębu”, jedynym niebezpieczeństwem pozostanie Kordon i jego zbrojna obsada. Zwłaszcza pola minowe i snajperzy. Oni byli pierwszymi obserwatorami przedpola i likwidatorami wszystkich, którzy nawinęli się pod celownik. To była relacja znana wszystkim podróżnikom Zony.

Wszedłeś do Zony, jesteś nielegalnie. Jesteś w Zonie. Krzyżyk. Nie ma cię. Nie żyjesz.

Nie wrócisz. Jesteś w Zonie, jesteś stalkerem. Jesteś martwy.

Tak wyglądało to w teorii. Na przedpolu Kordonu cała sytuacja przedstawiała się w sposób o wiele bardziej złożony. Siedział sobie gdzieś w krzoku chłop ze Snajperskają Wintowką Dragunowa, czy innym Sako i dokładnie wypełniał cały ten algorytm, szyjąc do wszystkiego, co się rusza.

Huk, świst. Nie żyjesz. Huk, świst. Nie ma cię. Huk, świst. Jesteś martwy.

Do Kordonu mieli jednak wciąż jeszcze parę ładnych kilometrów. Emilka słabła wyraźnie, więc Antares z Andrzejem chwycili się za ręce i nieśli dziewczynkę przez las na ławeczce. Zośka zarządził przerwę na szczycie, w bezpiecznej odległości od „sosnodębu”. Dowódca pochodu nie pamiętał gdzie dokładnie znajdował się „sosnodąb”. Wiedział jedynie, że na północnym zboczu pagórka, na które się wspinali. Podejście nie było trudne. Teren za to mocno pofałdowany i wyboisty. Ziemia przysypana miejscami grubą warstwą suchych liści i gałązek skutecznie ukrywała niespodzianki w postaci nierówności, przez co łatwo było o potknięcie, poślizgnięcie, czy skręcenie kostki. Antares kilkukrotnie źle stanął, wpadając do dziury. Przed urazem stawu skokowego uchroniła go wyłącznie twarda cholewka haixów. Wskutek prowadzenia dziewczynki, tempo marszu nie było zbyt imponujące. Na szczyt dotarli grubo po południu. Pogoda nie zmieniła się ani trochę. Słońce nadal schowane było za chmurami, wiatr wciął huczał w koronach drzew. Tu roślinność wyglądała nieco inaczej niż głębiej w Zonie. Było jakby normalniej. Fakt. Stąd blisko do granicy. Ze szczytu do zapory dzieliło ich jeszcze około siedmiu kilometrów. Do Leśniówki około półtora, do dwóch.

Po zdobyciu wzgórza, Zośka zarządził dwadzieścia minut przerwy. Stalkerzy rozłożyli się na ziemi, wstawiając pod siebie brezent. Ollie nakarmiła dziewczynkę. Zośka oddelegował Baśkę i Antaresa do szybkiego rekonesansu szczytu wzgórza, a sam badał okolicę i powierzchnię zbiornika przez lornetkę. Poza stadkiem całkiem normalnych, niezmutowanych saren nie dostrzegał niczego ciekawego. Ciekawe landszafty zaczną się dopiero bliżej Kordonu. Wkrótce wróciła Baśka z Antaresem. Oni także posili się i odpoczęli nieco. Gdy na zegarku Antaresa wybiła godzina 14, pozbierali się. Ruszyli w dalszą drogę.

Emilka szła póki co sama. Układ i kolejność marszu pozostała taka sama, jak przy wyjściu ze stacji w Zembach. Zejście okazało się jeszcze łatwiejsze niż podejście. Według mapy, północne zbocze było dłuższe, co za tym idzie, mniej strome. Na stoku po drugiej stronie rósł gęstszy las. Niejednokrotnie musieli nadkładać kilka metrów drogi, by ominąć gęste i cierniste

krzewy ostrężyn ciągnące się nieraz po parę metrów szerokości. Raz natrafili na pokaźny lej, jak po pocisku artyleryjskim, tudzież moździerzowym. Zbliżając się do wypłaszczenia u dołu, wyszli spomiędzy drzew na płaską, porośniętą trawą łąkę. Baśka prowadziła slalomem, bowiem pośród jej źdźbeł dało się rozpoznać brzytwa–trawę. Im dalej szli, tym normalna trawa rosła rzadziej. Stopniowo ustępowała piaszczystej glebie. Na granicy ostatnich zielonych źdźbeł, powierzchnia ziemi była wyżłobiona. Rów etapami pogłębiał się i biegł dalej. Na jego początku stał spalony i zardzewiały szkielet samochodu – Nysy. Sam rów zaś, wyglądał na bardzo długi. Później zaczęły do niego dołączać inne, tak jak rzeka łącząca się ze swoimi dopływami tworzy dorzecze. Tak tutaj szramy w ziemi schodziły się w jednym miejscu. Pod „sosnodębem”.

Widzieli anomalię w całej jej okazałości, mijając w odpowiedniej, bezpiecznej odległości. Kolejna anomalia chemiczna, podoba ciut do „winorośli” wyglądała jak przerośnięte drzewo, rozpięte ponad siecią transzei. Według legendy, kiedyś pewien stalker, amator badań naukowych związanych z anomaliami, bądź członek frakcji Ekologów w zależności od wersji. Stalker ów wziął kawałek kory drzewiszcza i sklasyfikował ją jako zarówno korę sosny, jak i dębu, co nie miało prawa mieć miejsca w normalnych warunkach. W rzeczywistości, w centrum wszystkich rowów znajdowało się skupisko anomalii gazowych, które silnie oddziałują na równowagę. Pod „sosnodębem” można często znaleźć artefakty, które oddaliły się od macierzystych terenów. Marcisz twierdził, że raz pod „sosnodębem” znalazł Oko.

Przeszli bezpiecznie obok drzewa i udali się dalej na północ. Przez nieco rzadszy zagajnik, porastający północne zbocze dotarli do ulicy, drogi krajowej numer 28. Zanim doszli do szosy, ponownie trzeba było nieść dziewczynkę. Tym razem Antaresa zastąpił Zośka, a ten pierwszy zamykał. Niedługo później dostrzegli przed sobą ruinę restauracji o półokrągłej ścianie. Napis wciąż tkwił nad wejściem. Aktualnie dało się przeczytać: „SO…ATA”.

Kilkadziesiąt metrów przed knajpą skręcili w prawo i udali się ulicą w kierunku Mucha. Kiedy po prawej dostrzegli między drzewami staw rybny, odbili z ulicy w lewo na wskroś przez pole i warstwę młodnika. W polu brzytwa–trawa rosła bardzo gęsto. Ominęli też „wyżymaczkę”.

Za linią drzew znajdowało się kolejne pole. Ktoś już tam był. Znaleźli ubitą ścieżkę. Znaczy się, szlak był uczęszczany. Uczęszczany, w Zonie oznaczało – zazwyczaj bezpieczny. Dróżka wiodła w miarę prosto przeze gęstą trawę, nie urywała się nagle i niespodziewanie, więc musiała być pozbawiona anomalii. Zapobiegliwie jednak, idąca na przedzie Baśka od czasu do czasu rzucała wokół siebie nakrętki z przywiązanym doń kawałkami bandaża.

Z pola wyszli na kolejną ulicę. Gdzieniegdzie zachowały się jeszcze zszarzałe linie. Wzdłuż ulicy szli już po dnie planowanego jeziora. Po lewej mieli rozległy obszar, który miał być zalany przez wodę. Całość powierzchni porośnięta była jeszcze karłowatymi drzewami i poprzecinana gruntowymi drogami dojazdowymi dla pojazdów budowy. Po prawej teren piął się ostro w górę tworząc hałdę piachu przechodzącą w ścianę parowu. Lgnęli do tej ściany jak ćmy do lampy. Mieli już mały kawałek do Wodniakówki i do cypla. Do samej linii Kordonu mniej niż cztery kilometry. Zasięg skutecznego strzału karabinów wyborowych kończył się wprawdzie na około dwóch, ale lornety i wojskowy sprzęt obserwacyjny wyposażony był w znacznie większy zakres i pozwalał na znacznie więcej.

Uszli jeszcze kilometr i dotarli do Ptasiej Wyspy. Były to dwa, bardzo do siebie podobne pagórki, leżące bardzo niedaleko jeden od drugiego. Andrzej był zdania, że na mapie satelitarnej do złudzenia przypominają cycki.

Zespół Zośki postawił na nogach Emilkę i skręcił w prawo. Kolejno wspięli się na ścianę parowu i obeszli pierwszy z pagórków. Usadowili się cieniu zachodzącego słońca rzucanym przez karłowate drzewa rosnące na terenie tego drugiego, bliższego Kordonowi. Do cypla było stąd mniej niż kilometr. Widzieli dokładnie lesisty półwysep i podejście pod górę, do Leśniówki. Ukrytej głęboko w lesie chatki, z której zamierzali skorzystać i ukryć w niej broń i większość sprzętu, nieprzydatnego na Dużej Ziemi.

Do Kordonu było mniej niż dwa kilometry. Nikt nie ryzykował przyrządowej obserwacji zapory. Mimo, że słońce nie świeciło ostro i było już na zachodzie. Światło mogło odbić się w soczewkach zdradzając pozycję. Czekali w przedsionku piekła, spoglądając w ponurą konstrukcję ogromnej, usytuowanej na mniej więcej dwudziestym siódmym kilometrze biegu Awy zapory. I bez pomocy lornetki widzieli potężne fortyfikacje, gniazda karabinów maszynowych, rzędy worków z piachem i inne umocnienia. Gdzieś jechał jakiś ciężki transporter opancerzony. Często poustawiano platformy z wojskowymi reflektorami taktycznymi średnicy ponad metra. Na podwyższonym stanowisku czekała nawet haubica. Gdzieś w gęstwinie musieli mieć też swoje stanowiska snajperzy i obserwatorzy.

Przestrzeń poniżej, przed zaporą, przedstawiała się nie mniej ciekawie. W różnych odległościach od siebie stało kilka wraków zagrzebanych w błocie. Radziecki Kraz, zakopany właściwie po pakę. Nieco kawałek na zachód od niego, utopiono w młace pojazd gąsienicowy zbudowany na podwoziu czołgu T-34. A jeszcze dalej, najbliżej zapory, stało rdzewiejąc działo samobieżne Su-76 pozbawione wieży i armaty. W ich miejsce zamontowano płaską platformę z blachy ryflowanej, gdzie został zainstalowany wielkokalibrowy moździerz. Obecnie wehikuł tkwił nieruszany od lat. Brakowało mu wiele części. Widać było uszkodzenia. Dziury po pociskach i mniejsze lub większe zadrapania. Musiał stanowić ćwiczebny cel dla personelu zapory, bo ziemia wokół pojazdu podziurawiona była pociskami, patronami i ołowiem różnego kalibru. Nad przestrzenią wokół wraków rozpięto zasieki i rozmieszczono zapory przeciwpiechotne.

Stalkerzy siedzieli czekając na wprost celu, cypla, gdzie znajdowała się ukryta ścieżka prowadząca do tajnego przejścia przez zasieki na granicy Strefy i do Leśniówki. Na odległości kilometra, jaki ich dzielił od półwyspu także rozstawiono linie drutu kolczastego i zapewne miny. Jeszcze nie widzieli co prawda stalowych wąsów wyzierających spod gruntu, ale wiedzieli, że tam były. I czekały na nich, głodne krwi. Przechodzili przez to pole nie raz, ale ładunki często uzupełniano. Była jakaś względnie bezpieczna ścieżka, ale stanowiła zaledwie gruby szkic. Nie można było być go stuprocentowo pewnym.

Cienie wydłużały się stopniowo. Ukryci w listowiu stalkerzy musieli oczekiwać do zapadnięcia całkowitego zmroku. Czas nieprzyjemnego czekania nie dłużył się. Odpoczęli nieco. Emilka nawet się przespała. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, załoga Kordonu uruchomiła część potężnych reflektorów. Rozświetliły one noc, przeczesując przedpole. Światła nie wodziły po ziemi na drodze do cypla. Dowódcy uznali pewnie, że miny są dostateczną przeszkodą. Poza tym, funkcjonowały też jako system wczesnego ostrzegania. Eksplozja stanowiła wystarczający dowód na to, że coś, lub ktoś próbuje sforsować blokadę. Około godziny 18 nieopodal Ptasiej Wyspy po szutrowej drodze przejechał BTR-152W. Opancerzony transporter dysponujący systemem regulacji ciśnienia w ogumieniu, pozwalającym pokonywać trudny teren i minimalizować skutki przestrzelenia opon, oraz wyciągarkę. Wersja W posiadała koła nowszej konstrukcji z przewodami centralnego pompowania wewnątrz felg i szereg innych podzespołów przystosowanych do nowszej ciężarówki ZiŁ-157. Samochód za osłoną na dachu miał jeszcze stanowisko stacjonarnego KM-u SGMB, kalibru 7,62. BTR zatrzymał się na styku szutru i asfaltu. Wysadził drużynę składającą się z czterech żołnierzy wyglądających jak doborowa ekipa Specnazu i odjechał z powrotem w kierunku Kordonu. Żołnierze zbili się w grupkę i równym krokiem, parami pobiegli truchtem w stronę Świni przez Wodniakówkę. Wkrótce zapadła całkowita ciemność, wyjąwszy obszary przeszukiwane przez szperacze.

Zośka dał sygnał do wymarszu. Teraz czekała ich najtrudniejsza część wędrówki. Dziewczynka została odpowiednio poinstruowana o tym, czego jej kategorycznie robić nie wolno. W przypadku złamania tego zakazu, całą szóstkę czekało poszatkowanie przez ogień karabinów maszynowych sterowanych fotokomórką.

Obsada Kordonu mogła mieć na wyposażeniu malutkie, bezzałogowe samolociki, które namierzały wiązką lasera z dokładnością do pół metra, a co za tym idzie fundowały pewną śmierć w piachu dna zbiornika. Wyruszyli w następującym porządku: Baśka ponownie na czele, za nią Zośka. Po nich Ollie z Emilką, która brała za nią odpowiedzialność, Andrzej i Antares na końcu. Trzymali się nisko na nogach. Kroczyli powoli i ostrożnie, starając się robić jak najmniej hałasu. Żadne z nich nie korzystało z latarki. Musieli przejść przez asfalt, następnie przez pas ziemi pomieszanej z piachem i teren podmokły, który podczas deszczu zamieniał się w bagno. Szczęściem przez ostatnie dni było ciepło i sucho, więc po bagnie nie było śladu, a całość powierzchni prezentowała się mniej podmokle niż zazwyczaj. Dalej płynęła już Awa. Wystarczyło dojść do koryta rzeki, by być za cyplem. We w miarę bezpiecznym miejscu. Tam pole ostrzału sięgało jeszcze co prawda, ale kończyło się pole widzenia lornetek i lunet karabinów snajperskich.

Po dotarciu do ulicy, padli na ziemię i czołgając się zeszli razem, zatrzymując jedno za drugim.

- Po drugiej stronie są miny – zakomunikowała cicho Baśka do interkomu – Którędy? Kto prowadzi?

- Ja – powiedział Andrzej i przebił się delikatnie naprzód – Wiem gdzie. Idźcie dokładnie tam gdzie ja. Idealnie za mną. Poprowadzę już do cypla. Tam się przegrupujemy. Na mój sygnał przez drogę i dalej za mną, tylko cicho i nisko.

Andrzej popełzł po asfalcie na drugą stronę ulicy. Długą chwilę kluczył pod płotkiem z tabliczką przedstawiającą czaszkę ze skrzyżowanymi piszczelami i jakimś napisem w cyrylicy. Kiedy znalazł ścieżkę pośród min, wyjął nóż i dał znak ręką.

- Baśka na drugą stronę – rozkazał szeptem Zośka – Potem Ollie z dzieckiem. Antares za nimi. Naprzód!

Kolejno wykonali rozkaz. Szorując brzuchami i odpychając się podeszwami kolejno przebyli na drugą stronę ulicy. Światła reflektorów nie zapuszczały się w tą okolicę. Wszyscy znaleźli się w piachu zmieszanym z madą rzeczną. Poruszali się w żółwim tempie. Przeszli ostrożnie pod potrójnym, ostrym jak brzytwa ostrokołem. Andrzej na przodzie dźgał ziemię ostrzem noża, szukając min. Przesuwali się bardzo wolno, ale wciąż. Antares w końcu stwierdził, że to trwa wieki. Kolejne zasieki. Żadne z nich nie śmiało się podnieść. Rozgarniali przedramionami piach, pogłębiając transzeję. Przytulali się do gleby jakby kochali ją najbardziej w świecie. Była ich zbawieniem, ukryciem, ale też zagrożeniem. Z letargu wyrwał go dźwięk jaki wydaje metalowe ostrze, jakby stuknąć nim w coś metalowego.

- Stać – powiedział Andrzej – Mam skurwysyna. Czekajcie.

Chwila milczenia. Tuląc się do matki ziemi, czekali. Andrzej próbował znaleźć i rozbroić ładunek.

- Kurwa mać – zaklął – Przeciwpancerna… Cały jebany talerz…

Na twarze wszystkich leżących w rowie stalkerów wystąpił pot. Zrosił brwi, plecy i pachy. Serca podeszły do gardeł. Oddechy przyspieszyły. Adrenalina zaczęła sączyć się powolutku do krwiobiegu. Antares rozejrzał się ostrożnie wokół siebie. Wokół niego jak okiem sięgnąć, sterczały z piasku wąsy zapalników reagujących na nacisk, czy dotknięcie, połączone z tuleją kryjącą w sobie sprężynę iglicy.

- Dasz radę? – zapytał Zośka – Może lepiej ominąć?

- Nie – sprzeciwił się Andrzej - Wszędzie dookoła są powsadzane pierdolone jacki. Ni chuja, nie ominiesz. Poradzę sobie.

Skaczący Jack, nazwany tak z powodu zasady działania. Wyjątkowo parszywy wynalazek. Mina odłamkowa tego rodzaju uzbrojona była w ładunek miotający, który wyrzucał ją w powietrze na wysokość pasa, a następnie eksplodował ładunek właściwy, rozrzucając horyzontalnie metalowe odłamki. Nikt nie miał ochoty poczuć ich w swoich trzewiach. W takich momentach robiło się bardzo czerwono.

Tymczasem Andrzej wybadał nożem gdzie dokładnie znajduje się mina. Zrobił w tej okolicy okrąg w piasku i zaczął podkopywać delikatnie miejsce, w którym zakładał, że leży. Piach wkrótce odsłonił to, co skrywał. Tłoczony ze stalowej blachy, okrągły, zawierający siedem kilogramów trotylu korpus sowieckiej miny przeciwpancernej. Andrzej usunął warstwę ziemi z wierzchu miny.

- To TM-62 – zakomunikował, gdy rozpoznał typ – Stare, radzieckie gówno. Zaraz będzie po wszystkim.

Przystąpił do rozbrajania. Podważył nożem wieczko i odkręcił pokrywkę. Odczepił druciki, sięgnął do środka. Uważając na mechanizm naciskowy, namacał, po czym wyjął z centralnej części i dezaktywował zapalnik.

- Gotowe – powiedział, gdy był pewny, że mina nie stanowi już zagrożenia – Idziemy dalej, jesteśmy prawie w połowie drogi. Naprzód.

Czołgali się dalej rozpychając rękoma ziemię zmieszaną z piaskiem. Sunęli powolutku. Przeczołgali się też po rozbrojonej minie. Kiedy Andrzej dłubał w ziemi przed sobą, do Zośki coś dotarło. Zdało mu się, że słyszy pikanie. Regularne, dość długo oddalone od siebie w czasie, elektroniczne …pik… …pik… …pik… …pik… Sprawdził swój dozymetr, ale to nie on mógł być źródłem odgłosu. Licznik emitował raczej trzaśnięcia.

- Słyszycie coś? – zapytał towarzyszy – Jakby odgłosy pikania? Jak wasze dozymetry?

- Włączony ma tylko Andrzej i ja – przypomniała Baśka.

- Przyjąłem – Zośka uznał, że ze stresu słuch mu wariuje i słyszy sygnały licznika Andrzeja.

- Już prawie. Jeszcze parę metrów – podał Andrzej – Widzę rzekę. Spróbuję podbiec do tej dziury przed nami. Już ich tu niewiele. Powinno się udać.

Zośka podniósł delikatnie głowę i rzucił okiem przed siebie. Andrzej mówił o dość dużym leju po pocisku artyleryjskim. Faktycznie mógł on stanowić skuteczną osłonę dla nawet dwóch stalkerów. Zanim jednak dowódca zdążył przemyśleć pomysł i wydać rozkaz, Andrzej go uprzedził:

- Idę!

Następnie zdarzyło się bardzo dużo rzeczy jednocześnie. Andrzej poderwał się z transzei i zgarbiony rzucił naprzód. Zdążył zrobić dokładnie jeden krok.

Huk.

Świst.

Mokre chrupnięcie.

Coś opadło ciężko w błoto.

Nagle rozwyły się syreny alarmowe. Naraz światła kilku reflektorów skupiły się w miejscu, gdzie padł stalker. Momentalnie cała zapora rozbłysła dziesiątkami światełek. W grunt, gdzie w rowie leżał zespół Zośki i w piach w promieniu dziesięciu metrów od punktu, gdzie legł Andrzej, spadł grad pocisków. Nocne powietrze rozdarł odgłos naprawdę wielu wystrzałów. Reflektory szukały kolejnych celów. Kordon błyskał mnóstwem plującym ołowiem luf. Ognia nie prowadziła chyba tylko haubica.

- Kryć się! – krzyknął Zośka, drąc się do mikrofonu, by przekrzyczeć gradobicie jakie na nich spadło.

Żołnierze na zaporze strzelali długo. Długo i zapamiętale. Orali i kancerowali pociskami ziemię, dziurawili nabrzeże. Eksplodowało kilka min trafionych w zapalniki. Ollie przycisnęła sobą dziewczynkę do ziemi. Podobnie jak Zośka, Antares i Baśka wbiła twarz w błotniste podłoże. Setki pocisków pruły powietrze i świstały nad głowami. Po paru sekundach ktoś stłumił krzyk.

- Dostałam! – zawołała Baśka.

- Nie ruszać się! – ryknął Zośka.

Ollie przysięgłaby, że jedna z kul przeczesała jej włosy. Antares poczuł, że coś szarpie go za rękaw. Nagle zrobiło mu się chłodniej w okolicach barku. Po bicepsie popłynęło coś ciepłego. Zośka próbował wedrzeć się głębiej w rów, jaki rozgarniali podczas czołgania. Wtem to zobaczył. Źródło pikania. Oblepiona błotem, kompozytowa kulka wielkości pięści leżała sobie obok nich, migając diodką.

- Skurwysyny! Lokalizowali nas! – wrzasnął, nawet nie przyciskając przełącznika mikrofonu. Chwycił kulkę, wyprężył ramię, aż strzyknęło mu w stawie i cisnął kulkę jak najmocniej i jak najdalej od nich. Obsada Kordonu na zaporze waliła jeszcze dobre kilkanaście sekund.

Kanonada ucichła tak samo szybko jak rozgorzała. Światło reflektora tkwiło nadal w tym samym miejscu, oświetlając rów, gdzie musiało leżeć stygnące ciało Andrzeja. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że padł akurat w zagłębienie, co w większości osłoniło go przed ogniem zaporowym Kordonu. Trwało to jeszcze chwilę, zanim operator odpuścił i skierował słup światła w inne miejsce. Transzeja znowu pogrążyła się w ciszy i mroku.

- Gdzie dostał? Przepuście mnie! – dopytywał się Antares i dysząc zaczął przepychać rowem naprzód - Reszta cała? Baś, co z tobą? – zapytał Antares.

- Nic. Łydka. Przeszło przez miękkie, chyba na wylot. Ja wytrzymam, ale Andrzej…

Antares wyprzedził Zośkę, który próbował nawiązać z Andrzejem kontakt za pomocą radia. Bezskutecznie. Antares przeczołgał się obok Ollie. Ta dała znać, że u niej w porządku. Stalker dotarł do Baśki. Zdjął plecak i popełzł dalej pogłębiając rów. Do Andrzeja miał zaledwie dwa metry. Stalker leżał na boku, przodem do Kordonu. Antares mknął dalej.

Pofałdowana powierzchnia w tym akurat miejscu dobrze go osłoniła. Dotarł do kumpla, chwycił go za mundur na piersi i obrócił w swoją stronę. Krew chlusnęła spod bluzy. Poczuł, że ziemia była tu wilgotna. Jasna i czysta krew wylewająca się z rany postrzałowej w klatce piersiowej zdążyła wsiąknąć w piarg. Stalker wyjął i rozerwał opatrunek osobisty, a następnie przycisnął do rany rytmicznie buchającej krwią.

- Postrzał… w klatkę – przekazał reszcie Antares, mówiąc urywanie, bo ze stresu i wysiłku dostał zadyszki. Wepchnął dłoń pod grzbiet, żeby sprawdzić plecy i zabezpieczyć drugą ranę – Rana… wylotowa… pod łopatką - nachylił się nad twarzą, odczekał 10 sekund, następnie przyłożył trzy palce do szyi stalkera – Brak przytomności… brak oddechu, potrzebuję pomocy!

- Idę do ciebie – odpowiedziała Ollie.

Antares sprawdził dokładniej ranę wlotową, w lewej części klatki piersiowej.

- Silny krwotok… chyba tętniczy… Przebite płuco… Odma… Złamane żebra… co najmniej dwa… Kurwa! Przebity mięsień sercowy!

Stalker jedną ręką docisnął przeciekający opatrunek do rany i leżąc w błocie drugą zaczął uciskać klatkę piersiową Andrzeja. Było mu bardzo niewygodnie. Po trzydziestu uciśnięciach nachylił się i wdmuchnął dwa razy powietrze do ust stalkera. Przy wdechach na przeciekającej ranie powstawały krwawe bąble, pękając zaraz. Ollie dotarła do niego po dwóch cyklach. Antares ponownie sprawdził czynności. Krew popłynęła z ust.

- Krwotok wewnętrzny, wciąż brak oddechu – zameldował Antares i wznowił uciśnięcia.

Zaniechał wdechów i skupił się na uciśnięciach. Czuł pod dłońmi wiotką klatkę i ruszające się fragmenty kości. Ollie docisnęła opatrunek. Antares wznowił uciśnięcia obiema rękami. Stalkerka dołożyła świeżą warstwę opatrunków. Krew płynęła już wolniej. Wytracała na ciśnieniu. Aż w końcu przestała się lać niemal całkowicie. Pocisk musiał naruszyć aortę.

Andrzej wykrwawił się w piachu, w błotnej transzei, u stóp zapory. Przed linią Kordonu. Ollie szturchnęła Antaresa i pokazała mu ranę i zmiany w wylewie krwi. Antares przestał uciskać. Na usta Andrzeja wypłynęły jeszcze dwa krwawe bąble i pękły. Stalker miał wciąż otwarte, blado-zielone oczy. Zapadła cisza, przerywana tylko płytkim oddechem Antaresa i Ollie.

- Co jest? – zapytał Zośka – Dlaczego przestaliście? Co z nim?

- Nie żyje – odpowiedziała Ollie, widząc, że Antares nie byłby w stanie wykrztusić słowa.

Patrzył wciąż w splamioną czerwienią twarz Andrzeja, niedowierzając. Kumpel zszedł mu pod rękami na reanimacji. Coś podobnego nie zdarzało się codziennie. Ollie sięgnęła pod okulary i zamknęła Andrzejowi oczy.

- Nie możemy tu siedzieć, musimy iść dalej! – powiedział Zośka – Basiu, jak u ciebie?

- Obwiązałam nogę, rana nie przecieka. Możemy iść – odparła Baśka.

Antares wciąż tkwił w miejscu, niezdolny do żadnego ruchu. Ollie położyła mu dłoń na ramieniu.

- Już mu nie pomożesz – powiedziała mu łagodnie do ucha – Musimy iść.

- Idźcie, zrobię wam miejsce – odparł po dłuższej chwili grobowym tonem – Idźcie, ja go zabiorę pod cypel. Nie zostawię go tutaj.

Reszta zespołu przyjęła to do wiadomości i zaczęli kolejno przepełzywać obok Antaresa, który zbierał swój ekwipunek. Kiedy Zośka go minął i popełzł dalej, stalker poczołgał się za towarzyszami, ciągnąc za sobą ciało Andrzeja. Czołgał się przez to sporo wolniej niż oni. Nie przeszkadzało mu to. Sunął przez błoto swoim tempem. Andrzej prawdopodobnie zginął na miejscu, zaraz po trafieniu. Nieszczęśliwie oberwał w serce. To przypieczętowało jego los. Nie zdążyli mu pomóc. Naruszona aorta błyskawicznie wypompowała krew poza jego ciało. Nie miał żadnych szans. Reflektor z Kordonu jeszcze parę razy badał miejsce, gdzie skończyły się dni Andrzeja, ale Antares był coraz dalej od tego obszaru. Reszta dotarła już do bezpiecznego miejsca u brzegu Awy. Kiedy Antares zbliżył się, pomogli mu z ciałem. Zośka podniósł nieboszczyka i przerzucił go sobie przez ramię.

- Trzeba zabrać go do Leśniówki… - zaczął Antares.

- Krwawisz – stwierdziła Ollie, kiedy spostrzegła jego ramię – Chodź tu.

- Ja go wezmę – zaofiarował się Zośka.

Stalkerka wyjęła swój medyczny pakiet. Podwinęła rękaw Antaresa, na szybko oczyściła i obwiązała ranę, która już zaczęła przysychać.

- Idziemy – rozkazał Zośka – Ollie weź dziewczynkę, prowadzisz. Antares drugi, Baśka za nim i ja zamykam. W drogę, już niedaleko.

Ruszyli. Daleko po prawej migały światła dalszej linii Kordonu. Przeszli przez bród i weszli w głąb lasu. Nie rozmawiali. Nastrój był ciężki. Pięli się po cyplu w górę. Starali się iść możliwie szybko, na tyle, na ile pozwalały siły dziewczynki. Ona też czuła to, co się wydarzyło i nie zadawała żadnych pytań. Na najbardziej stromym podejściu, zaraz przed wypłaszczeniem Baśka straciła równowagę i przewróciła się, sycząc z bólu. Antares i Ollie pomogli jej wstać. Brnęli przez las. Wiatr ucichł zupełnie. Słyszeli szelest deptanych liści, łamane gałązki i szum rzeki w dole. Po przejściu jeszcze kawałka po względnie płaskim terenie, wyszli z lasu na zieloną łąkę. Na jej środku stała stara, rozsypująca się chatynka, nad którą sterczał pionowy, murowany komin. Byli u celu. Na polanie Leśniówka. Baśka i Antares zaprowadzili dziewczynkę do chatki, a Ollie i Zośka zajęli się Andrzejem. Zdjęli z niego większość sprzętu. Otarli z krwi. Jak tylko Antares opatrzył nogę Baśki, wrócił do nich z łopatą która stała, oparta o stosik drewna, ułożonego równo pod ścianą. Zośka wziął od niego szpadel i zaczął kopać. Blisko, w trawie na terenie domku, otoczonym rozwalającym się drewnianym płotkiem. Dotarli do Leśniówki wszyscy. W szóstkę. Ale opuszczą ją tylko w pięcioro. W tym czasie Antares z Ollie przesegregowali rzeczy Andrzeja. Zdecydowali co zostanie z nim, a co może im się jeszcze przydać i co zabiorą ze sobą.

Godzinę później złożyli ciało towarzysza w prowizorycznie wykopanym grobie. Zośka zasypał go i udeptał glebę. Antares wbił w zrytą ziemię Vintoreza lufą do dołu w miejscu, gdzie sześć przysłowiowych stóp pod powierzchnią znajdowała się głowa Andrzeja. Zośka zawiesił na kolbie jego nieśmiertelnik i maskę. Niedługo potem dołączyła do nich Baśka, informując, że Emilka została nakarmiona, napojona i uspokojona zasnęła w domku. Całą czwórką stanęli w milczeniu nad grobem. Stali długo. Każdy na własny sposób oddawał hołd towarzyszowi. Nikt nic nie mówił. Nie wygłaszał durnych przemów, nie recytował tyrad.

Wszyscy uważali, że to idiotyczny i kretyński zwyczaj. Dobrze go znali, nie było sensu mówić o tym, jaki był. Wiedzieli. Pamiętali i milczeli. Bo człowiek jest najszczerszy wtedy, kiedy milczy. Kiedy pozwala przemawiać swojej duszy, co znajduje odzwierciedlenie w jego twarzy i oczach. To właśnie poprzez twarz i to, co się z nią dzieje, śledczy są w stanie zweryfikować czy ktoś mówi prawdę, czy łże. Twarze Zośki, Basi, Antaresa i Ollie skryte były w mroku.

W chatce nie paliła się żadna lampa. Niczym nie rozświetlili sobie ciemności na zewnątrz. Światła reflektorów znad Kordonu skutecznie zatrzymywały drzewa. Świeciły tylko gwiazdy. Akurat ponad nimi niebo przetarło się nieco, pozwalając gwiazdom udzielić swego światła. Spoglądał smutno także pocięty kraterami księżyc w pierwszej kwadrze. Każdy ze stalkerów pochłonięty był własnymi myślami. Tkwili w milczeniu i bezruchu. Żadne z nich nie przerywało tego stanu. Żegnali się z towarzyszem i przyjacielem. Chcieli wykorzystać jak najpełniej ostatnie spotkanie. Oni wrócą. Pójdą dalej, wciąż mieli misję do spełnienia. Ale on tu zostanie. Zostanie na zawsze. Muszą go tutaj zostawić, pozostawiając w sercach i wspomnieniach. Brakowało tylko salwy honorowej, ale na to nie mogli sobie pozwolić.

Ollie podeszła do wbitej w ziemię snajperki i odpięła magazynek. Odwróciła się. Cisnęła go daleko za siebie w kierunku lasu. Już miała się odwrócić do trójki towarzyszy, gdy jej uwagę przyciągnęło coś innego. Na skraju zagajnika od północy kołysał się na gałęzi wisielec. Stalkerka pokazała go reszcie.

- Chodź ze mną, Ollie. Sprawdzimy to - Zośka ruchem głowy wskazał jej trupa – Wy idźcie do chatki. Odpocznijcie. Należy wam się.

Antares udał się z Baśką do domku. Ten, generalnie pozbawiony był mebli. Emilka spała w trocinach, na rozłożonym śpiworze Baśki. Sprawdzili sobie nawzajem opatrunki i zaczęli przeglądać sprzęt. Mniej więcej oczyścili swój ekwipunek.

Tymczasem Ollie i Zocha podeszli do wiszącego na gałęzi kasztana trupa. Przesuszonego i gnijącego już. Śmierdział z daleka. Wyglądał na kobietę o jasnych, prawie białych włosach. Kiedy się zbliżyli, zbadali teren dookoła. Było bezpiecznie. Pod drzewem stał przewrócony taboret. Kobieta mogła popełnić samobójstwo. Zośka ocenił, że kilka, kilkanaście dni temu. Trup capił obrzydliwie. Stalkerzy założyli na twarze maski, by w miarę swobodnie się mu przyjrzeć. Maski w większości chroniły przed odorem rozkładającego się, żartego przez muchy ciała. Zośka postawił taboret i stanął na nim z zamiarem odcięcia kobiety. Kiedy trup spadł na ziemię rozsypał się. Zośka wyciągnął z zasobnika przy pasie worek i zabezpieczywszy dłonie rękawiczkami, zebrał największe szczątki do wora, by pochować je chociaż tak o, symbolicznie. Podczas tej pracy Ollie dostrzegła kopertę przybitą nożem do kory kasztanowca. Odczepiła go i zdjęła kopertę, którą schowała do kieszeni. Zabrali worek i wrócili do Leśniówki. Zośka wziął ponownie do ręki szpadel i wykopał mniejszą dziurę obok grobu Andrzeja, w którym złożyli szczątki kobiety razem z jej nożykiem. Po skończeniu tej pracy i oni wrócili do chatki.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania