Stalówka II
Na stole leżał kontrakt dekady, który uczyniłby naszą firmę poważnym graczem w całej Europie. Kontenery fioletowych jak limo banknotów kryły się w kilkunastu gęsto zapisanych kartkach. Powinnam być skupiona, profesjonalna, zakotwiczona w tym momencie.
Zamiast tego zastanawiałam się, co dzieje się z moją córką. Była już nastolatką, w jej wieku dorabiałam na zmywaku i cerowałam znoszone jeansy. Dzięki Bogu ona nie musiała tego robić. Nie musiała wstydzić się za dużych ubrań ani zazdrościć koleżanką wakacji. Wymagałam od niej tylko odrobiny samodzielności. Powtarzałam, że nie pozwolę sobie, czy mężowi rozpuścić Kamili. Pomimo zarzekań, spełnialiśmy prawie każdą zachciankę.
Świat to speluna pełen kojotów, których uczysz się naśladować lub kończysz w ich żołądkach. Próbowałam wyrobić w córce grubą skórę, bo odkąd przyszła na świat, martwię się, że nas z mężem zabraknie. Co wtedy pocznie, nasza biedna kózka? Pozbawiona pancerza, kłów, pazurów niczym bezdomny żółw.
Przedstawiciel kontrahenta wyglądał, jakby wyszedł z klubu wprost na salę konferencyjną. Poprosił o przerwę. Chciałam skorzystać z okazji, poszłam do toalety, by zadzwonić do córki. Nie odebrała. Pomyślałam, że może śpi, ogląda seriale albo pieprzy przez telefon z koleżanką.
Mogła też zemdleć, rozbić głowę lub przedawkować leki przeciwbólowe. Czasami myślałam, że gdybym mogła, poprosiłabym złotą rybkę o urlop od macierzyństwa.
Siedziałam w kabinie na desce, zaciągając się z elektronicznego papierosa. Wystukiwałam setki wiadomości do Kamili, począwszy od próśb do gróźb.
Upuściłam papierosa. Smród mnie sparaliżował, było to dziwaczne, bo raptem sekundę wcześniej pachniało wyłącznie ciasteczkowym liquidem. Fajek potoczył się przed drzwi kabiny, gdy wyszłam po niego, okazało się, że wciąż byłam sama. Sprawdziłam pozostałe kabiny, które lśniły czystością. Natomiast odór rósł w siłę.
Przypominał palenisko kości polanych ropą z ran umarłych. Zwymiotowałam do umywalki kawą i bajglem. Czułam czyjąś obecność, podobną do przechodzenia samotnie ciemnym korytarzem we własnym domu.
Rozbolała mnie głowa, odkręciłam kran. Zamiast przemyć twarz, wsłuchiwałam się w szum strumienia, który brzmiał melodyjnie. Nie było to melodia miła uszom. Raczej przypominała koncert kapeli, która szarpie piłą zardzewiałe łańcuchy.
Doszedł śpiew, nawet nie wiem kiedy. Nie rozumiałam początkowo słów, nie mogłam rozpoznać języka, w którym były wyśpiewane. Szybko melodia i śpiew połączyły się w upiorną balladę. Słowa stały się jasne.
Wybiegłam z toalety. Złapałam za kołnierz marynarki mojego zastępcę. Powiedziałam, że nagły wypadek zmusza mnie, do opuszczenia fuzji. Miał pożar w oczach.
— Nie mam doświadczenia, chyba też kompetencji, żeby podpisać umowę — mówił przerażony.
— Kurwa, musisz dać sobie radę — krzyknęłam.
Wskoczyłam do auta, docisnęłam pedał do ziemi. Telefonowałam do męża, po setnej próbie odebrała nieznajoma.
— Halo, kto mówi? — zapytała obca kobieta.
— Kim pani jest, dlaczego odbiera telefon mojego męża.
— Klaudiusz Kuszel, jest pani mężem?
— Tak — wydarłam się.
— Pani mąż miał wypadek samochody…
— W jakim szpitalu wylądował? — Prawie rozjechałam pieszego na pasach.
— Mąż wypisał się na żądanie, po założeniu opatrunku na głowę. Zapomniał o telefonie, mówił, że musi jechać do państwa córki. Smartfon czeka w recepcji szpitala Uniwersytetu Medycznego.
Uniosłam się nad ziemią. Patrzyłam z góry, jak wydrążone ciało prowadzi auto. Widziałam, że blednę z każdym pokonanym kilometrem. Chciałam krzyczeć, ale cisza mnie połknęła.
Po odzyskaniu czucia w kończynach czułam ból. Gorszy od tortur. Cierpiało serce, na myśl, że coś złego spotkało moją córeczkę.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania