Stay with me | Rozdział 10
Wczorajszy dzień jest dla mnie ogromną zagadką. Pamiętam, że rodzice pojechali na konsultację z lekarzem, przez co na moment zostałem sam. Na moment, ponieważ chwilę po ich wyjściu w mieszkaniu pojawił się niezapowiedziany gość — William. Spanikowałem i uciekłem do swojego pokoju, a po krótkiej rozmowie przeprowadzonej przez drzwi wpuściłem przyjaciela do środka. Ta chwila wstrząsnęła mną niesamowicie — w końcu nie bez powodu tak bardzo bałem się konfrontacji z Willem. Sam nie wiem, co wtedy czułem najmocniej. Strach? Ból? A może szczęście?
Bo mimo wszelkich obaw związanych ze spotkaniem z Williamem, nie mogę zaprzeczyć, iż sam widok jego twarzy zadziałał na mnie wyjątkowo kojąco, a spotkanie, które odkładałem od miesiąca — pozbawiło mnie tej cholernej tęsknoty.
Odzyskałem Williama.
Chociaż nie wiem, czy wyraz „odzyskałem” jest adekwatny. W końcu nigdy nie straciłem Willa. Jedynie go odepchnąłem, a to już...
Wystarczająca głupota z mojej strony.
Jednak... co stało się po tym? W jaki sposób zakończył się ten dzień? Zostałem z Williamem do późna? Przenocowałem go? Graliśmy całą noc w Mortal Kombat i opychaliśmy się piankami? Może podziwiałem też jego wstydliwy pieprzyk i to idealne połączenie czarnych włosów z niebieskimi oczami?
Cholera, nie pamiętam. Moje wspomnienia urywają się na chwili, jak po rozmowie spojrzałem na Williama i... chyba zasłabłem. Chyba, ponieważ nie jestem pewien. Czuję jednak, że to jedyne sensowne wyjaśnienie, bo ta nagła luka w mojej pamięci oraz niekomfortowe pulsowanie w okolicach potylicy poniekąd wyjaśnia tę teorię.
Stękam cicho, nie mogąc poruszyć żadną częścią ciała, a następnie niepewnie otwieram ślepia. Zamykam oczy w tempie natychmiastowym, nie mogąc znieść bieli panującej w pomieszczeniu. Mrugam parę razy, w międzyczasie mocno marszcząc brwi, aż wreszcie udaje mi się znieść minimalną ilość światła. Moje oczy automatycznie zachodzą łzami, lecz nie zwracam na to uwagi i jedynie nieporadnie rozglądam się po pokoju.
Białe ściany zlewające się z sufitem. Okna zasłonięte staroświeckimi żaluzjami. Pojedyncza doniczka z ogromnym kaktusem zdobiąca drewniany parapet. Niewielka szafka obok łóżka, tuż obok której stoi... stojak z kroplówką.
Cholera. Jestem w szpitalu.
Ale dlaczego? Jak długo? Czyżbym rzeczywiście zemdlał? Co w takim razie z Williamem? A rodzice? Są gdzieś tutaj?
Niekontrolowanie rozglądam się po pomieszczeniu, lecz moje oczy nie wyłapują żadnej znajomej twarzy. Chcę podnieść się z łóżka i wyjść na korytarz, aby zawołać jakiegoś lekarza, jednakże nie mam siły na zmuszenie nóg do ruchu. To najpewniej wynik jakichś leków.
Cudem podnoszę się do siadu i dzięki rękom trochę odpycham się do tyłu, aby oprzeć plecy o ubitą poduszkę. Tak jest wygodniej. Kiedy osiągam pełną satysfakcję, nawykowo przeczesuję dłonią włosy i chwilę po tym... nieruchomieję. Wybałuszam oczy na kępkę brązowych włosów, które porzuciły ich należyte miejsce.
Łysieję. Ja naprawdę łysieję.
Nawet nie spostrzegam, jak zaczynam się śmiać, a moje ciało wraz z głosem ulega nienaturalnemu drżeniu. Mimochodem zaciskam dłoń w pięść, którą następnie kieruję na własne czoło. Spuszczam głowę, a plecy garbię, po czym mocno gryzę wargę i po prostu pękam.
Nie chcę w to wierzyć.
Nagle wzdrygam się i podskakuję na materacu, gdyż drzwi do pokoju otwierają się z cichym skrzypnięciem, a w ich progu staje moja mama. Kobieta nie mówi ani słowa, jedynie zrywa się do biegu i chwilę później obejmuje mnie swoimi chudymi ramionami. Mimowolnie zerkam jej przez ramię, a wtedy wyłapuję smutną twarz ojca, tuż obok którego stoi lekarz, którego bardzo dobrze znam.
— Glenn, tak się cieszę — mówi mama, zaczynając głaskać mnie po plecach.
Nie odpowiadam. Jestem zbyt zamroczony, aby cokolwiek wydukać. Jedynie znoszę pogrążające towarzystwo matki i własny żal, a następnie zwracam uwagę na lekarza. Dowiaduję się, że spałem przez trzy dni, a jeszcze przed tym zemdlałem i uderzyłem głową o podłogę. Tomografia nie wykazała niczego złego, lecz mimo to lekarz zaleca, abym od tej pory przeniósł się do szpitala.
Automatycznie zerkam na twarze rodziców, a gdy nie wyłapuję na nich nawet cienia niezgody, przełykam ślinę.
— Twoi rodzice gotowi są opłacić pobyt w prywatnej klinice, lecz do tego wszystkiego wymagamy twojej zgody. Nadal będę zajmować się przebiegiem twojego leczenia, które swoje drogą powinniśmy rozpocząć jak najszybciej. — Drapie się po potylicy, dodatkowo spuszczając wzrok. — Uważam, że to najlepsze wyjście. W klinice będziesz pod stałym nadzorem lekarzy i pielęgniarek, a w razie wypadku ci ludzie będą mogli zareagować.
— Ja... — zaczynam, lecz ucinam po wypowiedzeniu jednego słowa.
Zamykam buzię i nieruchomieję. Bez problemu wyczuwam wyczekujące spojrzenia rodziców i lekarza, lecz mimo to nie mogę wydusić z siebie odpowiedzi. Zdaję sobie sprawę, że to już ten moment, kiedy muszę pożegnać się z własnym łóżkiem i przenieść do szpitala. To boli i rozrywa mnie od środka — ta świadomość, że przegrywam.
Cudem wyłapuję szept mamy, która podpowiada mi, abym wybrał klinikę; że tak będzie dla mnie najlepiej.
I... cóż.
Niekontrolowanie podejmuję decyzję.
Z chwilą, jak kiwam głową na znak zgody, czuję, że kolejna ważna część mnie gdzieś tam umiera.
Staję się jeszcze większym naczyniem.
***
Na poczekaniu dowiedziałem się, że po tym, jak zemdlałem, William zabrał mój telefon i błyskawicznie zadzwonił po kartkę, a następnie jeszcze powiadomił o wszystkim moich rodziców. Zniósł mnie na dół i niemalże czekał przy drzwiach na przyjazd pomocy medycznej. Spędził całą noc na korytarzu, czekając, aż otworzę oczy. Rankiem mama odesłała go do domu i zapewniła, że poinformuje go, kiedy tylko się obudzę.
Dotrzymała obietnicy.
Ledwo wsiadłem do samochodu, jak wyczułem wibracje. Odebrałem bez większego zawahania, po czym przystawiłem aparat do ucha.
— Jak się czujesz? — pyta Willy od razu.
— Żałośnie — odpowiadam z krzywym uśmiechem, a następnie spuszczam wzrok, gdyż wyłapuję kątem oka zmartwione spojrzenie mamy. Nie chcę, aby kobieta widziała moją twarz w tej chwili. Nie chcę, aby ktokolwiek mnie widział, kiedy zmierzam się ze swoją największą słabością.
— Słyszałem od twojej mamy, że przenosisz się do kliniki — mówi Willy, a ja mimochodem kiwam głową, za co chwilę później wyzywam się w myślach. Przecież on tego nie widzi, rany.
— To prawda. — Zagryzam wargę. — Mam nadzieję, że mnie jutro odwiedzisz.
— Przyszedłbym nawet dzisiaj. — Willy śmieje się, co automatycznie wywołuje gorącą falę w mojej piersi. — Ale raczej to nie wchodzi w grę. Potrzebujesz odpoczynku i ja to doskonale rozumiem.
Wiesz, czego jeszcze potrzebuję, Willy?
Nadziei i cudu. I ciebie pomiędzy tym wszystkim.
Ale nie ma mowy, że powiem to na głos. To nadal o milion lat za wcześnie, aby przyznać się przed samym sobą do wiary w coś tak absurdalnego, jak cuda czy inny siły wyższe.
— Dobrze. — Zabieram wreszcie głos, cudem powstrzymując drżenie własnych dłoni. — Przynieś mi paczkę pianek Marshmello. Chcę mieć coś dobrego obok siebie podczas tego pobytu. Szpitalne jedzenie nigdy mi nie smakowało.
— Pewnie — odpowiada Willy z radością w głosie. — Wykupię wszystkie opakowania, jakie tylko znajdę na półce sklepowej.
I jak go tu nie kochać, co?
— Dziękuję, Willy — mówę cicho, przez co chłopak milknie i bierze duży wdech. Słyszę to. — A teraz wybacz, ale muszę się spakować — dodaję po chwili, co skutkuje zerwaniem połączenia z mojej strony.
Wzdycham, odchylając głowę do tyłu, a następnie zamykam oczy i czekam do momentu, aż nie pojawię się pod kliniką.
Pakować się nie muszę. I tak nie będę ruszać się ze swojego pokoju, więc... po co?
***
Klinika, w której przyjdzie mi mieszkać jest nowoczesna i wyposażona we wszystkie ważne sprzęty medyczne, a także leki, potrzebne środki i wszelkie niezbędniki dla osób przebywających wewnątrz.
Niechętnie wysiadam z samochodu, a następnie obserwuję, jak mój ojciec wita się z facetem, który niedawno zostawił wizytówkę w naszym domu. Arthur Blake, o ile mnie pamięć nie myli. Powoli podchodzę do tej dwójki z mamą u boku, a następnie zerkam na nieznajomego mężczyznę.
— Cześć, Glenn — wita się Arthur.
Odpowiadam mu krótkim skinięciem głowy. Mężczyzna szybko wraca do rozmowy z ojcem, a wtedy ruszamy z mamą do środka. Wnętrze budynku również zadowala — jest czysto i minimalistycznie, a to już mi wystarczy do szczęścia. Przez chwilę czekamy na przybycie pielęgiarki, która prowadzi nas do pokoju mieszczącego się na drugim piętrze.
— Jak ci się podoba? — pyta mama, kiedy oboje stajemy wewnątrz mojej nowej sypialni.
Mrużę oczy na widok łóżka przyozdobionego ciemnoszarą płachtą, obok którego stoi niska szafka z białą lampką nocną. Przy ścianie naprzeciw widzę szafę, ale wątpię, że będę jej używać. Raczej przez cały czas będę paradować w zielonym skafandrze. Chociaż... kto to wie. Pewnie wsadzę tam bieliznę.
Idę dalej i siadam na łóżku, które jest zaskakująco wygodne, dlatego mimochodem oddycham z ulgą i zaraz po tym opadam plecami na miłą narzutkę. Kątem oka dostrzegam, że mama podchodzi do mebla i posyła mi niewielki uśmiech. Chcę go odwzajemnić, ale nie potrafię. Zamykam oczy.
— Jutro rano przywiozę ci ubrania i inne pierdoły. No i komputer — mówi. — Wezmę też jakieś książki, bo przecież lubisz czytać.
— Lubię — zgadzam się. — Dziękuję, mamo.
— Nie masz za co. — Ponownie się uśmiecha, lecz tym razem na jej twarz wkrada się smutek. — Zgodnie z twoją prośbą nie zmienialiśmy lekarza. Nie chcemy z tatą działać wbrew twojej woli. Arthur jest właścicielem kliniki i zaproponował nam, że cię przyjmie, mimo iż nie skorzystamy z pomocy medycznej lekarzy pracujących tutaj. Oczywiście możesz liczyć na wsparcie pielęgniarek, ale za cały tryb leczenia będzie odpowiadać twój prywatny lekarz.
— Rozumiem. — Kiwam głową na znak zrozumienia. Doceniam decyzję rodziców i cieszę się, że oboje postanowili wziąć pod uwagę moje stanowisko.
— Będziemy odwiedzać cię codziennie i ten temat nie podlega nawet dyskusji — mówi mama z nieco weselszym wyrazem twarzy, a ja mimochodem parskam i zaczynam kręcić głową. — I jeszcze w kwestii pianek Marshmello...
— Wiem, mamo — przerywam kobiecie, nim ta nadąża z zakończeniem. — To będzie ostatni raz. Zaraz po tym w pełni zastosuję się do diety i... jakoś przez to przebrnę.
Mama uśmiecha się jeszcze szerzej, a w jej oczach pojawiają się łzy.
— Tak. Przebrniesz. — Kiwa głową. — Wiem, że dasz radę. Wszyscy w ciebie wierzymy.
Nawet nie wiem, jak to robię, ale bez chwili namysłu odpowiadam jej tym samym.
I — poważnie — mimo iż od początku jestem cholernie źle nastawiony do swojej sytuacji, w tej jednej chwili czuję się, jakbym naprawdę miał szansę na zwycięstwo.
Bo mam. Mam, ale wiecznie to wypieram.
A teraz...
Teraz najwyraźniej wybija idealna pora na to, aby wreszcie zmierzyć się z tym paskudnym nawykiem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania