Stay with me | Rozdział 13
WILLIAM
Zeszły wieczór pamiętam trochę jak przez mgłę. Praktycznie nie tykałem alkoholu, a mimo to czuję, jakby jakaś niechciana siła odebrała mi parę kluczowych wspomnień. Obudziłem się we własnym domu przed południem. Mama już czekała w kuchni ze śniadaniem i troską. Chwilę ponarzekała, że niedługo rozpoczęcie roku, a ja znowu siedzę do późna o znajomych. Skoro nic nie wspomniała o imprezie czy alkoholu — bez wątpienia przyszedłem w pełnym stanie trzeźwości.
A mimo to nie pamiętam, jak przebiegła ta impreza. Efekt zmęczenia? Może. Nie wymyślę nic innego, choćbym bardzo chciał. Kojarzę, że przyszedłem chwilę po czasie. Od razu znalazłem Clay’a, który wprawdzie był jedynym powodem mojego udziału w przyjęciu. Siedział z Newtonem do czasu, aż mnie nie zobaczył. Wtedy bodajże podszedł i…
No tak. Już pamiętam. Rozmawialiśmy o tym chłopaku — Timoteo czy jakoś tak. Rzeczywiście był tam jakiś starszy koleś otoczony wianuszkiem dziewczyn, ale kompletnie nie pasował mi do skrajnego opisu sporządzonego przez Lucy, z którą swoją drogą nie zamieniłem ani słowa w trakcie zabawy. Ale wracając do wątku Timoteo — odnoszę wrażenie, że Clay nie czuje do niego tylko i wyłącznie podziwu. To wygląda mi na coś więcej, choć nie wydaje mi się, aby ci dwaj się znali. Zgaduję, że jest wiele rzeczy, o których nie mam pojęcia. Jakby nie spojrzeć dopiero wczoraj dowiedziałem się, że mój kolega jest gejem. Bardzo chcę mu pomóc z tą trudną sytuacją, lecz póki co nie mam żadnego planu. Może poradzę się Glenna? Nah, przed tym muszę zdobyć więcej informacji. Albo po prostu poczekam, aż informacje same do mnie przyjdą. Tak. To najlepsza opcja.
***
Przed piętnastą wychodzę z domu, by następnie wsiąść do samochodu ojca, który wcześniej zaproponował mi podwózkę do kliniki, w której leży Glenn. Zdziwiłem się troszkę tą nagłą inicjatywą, ale mimo to przyjąłem jego pomoc, dzięki czemu dotarłem do celu w kilka minut. Wysiadając z samochodu, złapałem za niewielki plecak, w którym trzymałem wszystkie swoje dokumenty, w tym telefon. Nie lubię trzymać aparatu w kieszeni spodni. Strasznie krępuje ruchy.
Wchodzę do środka i standardowo wpisuję się na listę oczekujących. Pani z recepcji już dobrze zna moje imię, więc z grzeczności wypytuje mnie o samopoczucie i przebieg wczorajszego dnia. Odpowiadam dość zwięźle — nie chcę się rozgadywać na jakikolwiek temat w chwili, kiedy tam wyżej czeka na mnie Glenn. To on jest najważniejszy.
Whoa, moment. To zabrzmiało dość dziwnie. Glenn jest dla mnie ważny, to fakt, ale jako przyjaciel.
Powoli oddalam się od pierwszego punktu zaczepienia, kierując się w kierunku windy, którą następnie dobijam na drugie piętro. Kilkanaście kroków później stoję przed właściwymi drzwiami, tuż za którymi znajduje się mój kolega. Wchodzę do środka.
— Cześć — mówię od razu.
Glenn znów stoi przed oknem i wygląda przez nie z tym niepokojącym wyrazem twarzy. Chciałbym wiedzieć, co sobie myśli. Glenn nie dzieli się wszystkimi emocjami ze mną czy rodzicami. Dobrze wiem, że te skrywane najgłębiej w sercu zachowuje tylko i wyłącznie dla siebie, aby nikogo nie martwić. Może i zaczął wyrażać nieco więcej zadowolenia, może zaczął wierzyć, że ma szansę na wyjście z choroby, ale… widzę po jego oczach, że coś nie gra.
Jak długo zamierzasz milczeć, Glenn?
— Cześć, Willy — odpowiada chłopak, po czym spuszcza wzrok i wzdycha. — Jak poszedł obiad z rodziną?
Przed imprezą miałem okazję zasiąść do stołu z całą swoją familią, co — wierzcie mi — jest wyjątkowo rzadkim eventem. Początkowo było cicho i niezręcznie. Do uszu docierał jedynie dźwięk ocierających się o siebie sztućców, a także tykającej gdzieś w tle wskazówki dużego zegara, który jest jakimś zabytkiem wykupionym przez ojca poprzez charytatywną licytację. Nie, nie wziął w niej udziału ze względu na „niesienie dobroci innym”. On po prostu uparł się na ten zegar. Mniejsza.
— Dziwnie. Jak zawsze zresztą — mówię. Przelotnie spoglądam na cały pokój, szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Glenn wciąż patrzy w jakiś niewidoczny dla mnie punkt, co naprawdę mnie niepokoi. Jestem tutaj dobre dwie minuty, a on wciąż na mnie nie spojrzał. — A jak z tobą? — pytam, podchodząc bliżej niego. — Musisz być zmęczony po wczoraj.
— Jestem wyczerpany, to prawda — zgadza się ze mną. Mam wrażenie, że jego słowa mają jakieś drugie dno. A może przesadzam…? — Działo się wczoraj jeszcze coś ciekawego?
— Tak jakby — śmieję się cicho. — Byłem na imprezie.
Dopiero teraz Glenn patrzy na mnie, ale nie z tym samym uczuciem spokoju, co zazwyczaj. Teraz jego oczy skrywają drugie dno. Dokładnie to samo wnętrze, które tkwiło na pierwszym planie w chwili, jak znalazłem się w tym pomieszczeniu parę minut temu. Znowu to samo. Głęboki ból, przez który czuję nieprzyjemny ścisk w żołądku. Co ty ze mną robisz, Glenn?
— Poszedłem tam dla kolegi. Ma pewien problem, a dobrze wiesz jaki jestem. Lubię pomagać tym, na których mi zależy — opowiadam. — Niestety ten kolega w pewnej chwili zniknął. W domu zrobiło się tłoczno, więc wróciłem do siebie i poszedłem spać. Tyle. Koniec opowieści.
— Oh.
Tylko tyle dane jest mi usłyszeć, zanim chłopak nie dostaje napadu kaszlu, który szybko przeradza się w problematyczne nabieranie powietrza. Przez chwilę spoglądam na Glenna jakby w transie, nie rozumiejąc nic a nic. Szybko jednak odzyskuję zmysły i wybiegam z pomieszczenia, automatycznie zaczynając wołać o pomoc. Lekarz zjawia się w mgnieniu oka. Wyprasza mnie z pokoju, po czym zamyka się w środku z paroma pielęgniarkami.
A ja po prostu tkwię w miejscu i myślę.
Zastanawiam się, czy to mógł być ostatni raz, kiedy miałem szansę spojrzeć na jego barwną twarz.
***
Ten wypadek bardzo ogarniczył moją możliwość widywania się z Glennem. Ze względu na bezpieczeństwo i samo zdrowie chłopaka lekarze nałożyli pewne limity wiążące się z wizytami osób z zewnątrz. Prawdopodobnie podlegają im nawet rodzice. Szczerze nie wiem, co mogę o tym powiedzieć. W tamtej chwili bałem się, że to już koniec. Sposób, w jaki Glenn zaczął się dusić… a także sama panika w jego oczach… to naprawdę było ciężkie przeżycie. Nie tylko dla niego, ale również dla mnie. Czułem się taki malutki i bezsilny. Nie mogłem nic zrobić. Nic a nic. Tylko stałem i patrzyłem na to co się dzieje, mając w głowie kompletną pustkę. A gdy zostałem od niego odciągnięty — uderzyło we mnie to, co przez cały ten czas do mnie nie mogło dotrzeć.
Mogę stracić Glenna.
Nawet nie zauważę, jak nadejdzie ta koszmarna chwila i mi go odbierze.
Nie chcę tego. Nie mogę na to pozwolić. Ale co mogę zrobić? Jestem tylko człowiekiem. Bezsilnym, beznadziejnym i nieporadnym człowiekiem. Nie mam nawet szansy w bezpośrednim starciu z losem, o śmierci nie wspominając.
I to mnie dobija.
Fakt, że tym razem nie mogę zrobić kompletnie nic, aby mu pomóc.
***
Kolejna noc mija mi na bezowocnym przerzucaniu się z boku na bok. Nie mogę zasnąć. Za dużo myślę, za bardzo się zadręczam. Wciąż nie wiem nic. Lekarze milczą. Rodzice Glenna również mają związane ręce. W tym wszystkim coś mi nie pasuje, ale… co? Dlaczego mam wrażenie, że coś mi ucieka sprzed nosa? Staram się zrozumieć, próbuję tego dokonać i — przede wszystkim — chcę tego. A i tak wszystko polega na starcie i zostawia mnie z tą paskudną bezsilnością.
Co ze mnie za przyjaciel, skoro nawet nie potrafię zrobić tak prostej rzeczy, jak ofiarowanie pomocy potrzebującej osobie?
Wiem, że to nie moja wina. Lecz to nie zmienia faktu, że odczuwam coraz większą potrzebę odnajdowania w sobie winy. To nie ma sensu i jedynie mnie rani, ale nie mogę przestać. Nie potrafię. Wmawiam sobie jakieś głupoty i myślę sam nie wiem o czym.
Wkopuję się w coraz większe bagno.
A Glenn? Co z Glennem?
Nie wiem. Nie widziałem się z nim od czterech dni.
Do tego wszystkigo dochodzi rozpoczęcie roku.
Już nie będziemy chodzić razem do szkoły. Nie będziemy mogli wspólnie zjeść śniadania na stołówce czy zmyć się z którejś lekcji, by zaszyć się w jakimś cichym miejscu i porozmawiać o różnych pierdołach. Koniec z szukaniem pomocy u Glenna na kartkówkach. Koniec z denerwowaniem go poprzez klikanie końcówką długopisu. Koniec ze śpiewaniem mu do ucha tekstu jego ulubionej piosenki. Stay with me. Tak, Glenn. Zostań ze mną. Chcę, abyś ze mną został. Chcę, abyś wyszedł z tej kliniki i wrócił do domu. Wrócił do szkoły, do życia. Chcę znów widzieć twój szczery uśmiech. Chcę znów widzieć u ciebie radość. Ale przede wszystkim chcę widzieć ciebie — w pełni zdrowego i żywego.
Czy ktoś może spełnić moje życzenie?
Proszę… To naprawdę niewiele, więc…
Błagam, oddajcie mi go.
***
Staję przed nowoczesnym budynkiem, który jeszcze niedawno wywoływał uśmiech na mojej twarzy. Teraz ta sceneria jedynie przyprawia mnie o zawroty głowy. Spuszczam wzrok. Zaciskam zęby. Ruszam naprzód. Zapach czytości już dłużej nie przywodzi mi na myśl niezawodnej opieki. Teraz kojarzy mi się z sądem ostatecznym. Winda. Dawniej — idealny transport. Teraz? Narastający pokój i cholernie nieprzyjemne napięcie. Widok rodziców Glenna. Ostateczny gwóźdź do wyimaginowanej trumny, w której tkwi mój stan psychiczny. Przechodzę obok nich bez słowa i zatrzymuję się przed drzwiami, których obecność działa na mnie najgorzej. Są jak bariera powstrzymująca przed spotkaniem z ostatecznym poziomem obawy.
Zrywam tę barierę.
Wchodzę do środka.
Widzę go. Leży pod kołdrą. Zmęczony patrzy gdzieś przed siebie. Jego skóra jest sino-blada, a usta nieporadnie ułożone na kształt kreski. Wywijają się lekko na mój widok, lecz nie zmienia to faktu, iż w połączeniu ze smutnymi oczami dają absurdalny efekt.
Przełykam twardą gulę. Czuję się, jakbym śnił.
— Glenn.
— Cześć, Willy — mówi chłopak. — Usiądziesz? — Wskazuje na niski stołek znajdujący się tuż przy łóżku.
W ciszy podchodzę do mebla. Siadam na nim z powagą na twarzy.
— Jak minął ci dzień? — pyta. — Jak wyszło rozpoczęcie? Któraś z pierwszorocznych dziewczyn wpadła ci w oko? Żałuję, że mnie z tobą nie było. Mimo wszystko mam nadzieję, że nie było aż tak źle.
Po co o tym wszystkim mówisz? Chwytasz się każdej rzeczy, każdego tematu, ale po co? Co tak naprawdę chcesz mi powiedzieć? Do czego się przygotowywujesz?
Ale przede wszystkim… dlaczego nie mogę zapytać cię o każdą z tych rzeczy na głos?
Coś mnie blokuje. Mocno trzyma za gardło i nie chce puścić.
— Jeszcze z tego wszystkiego nie mogę jeść pianek Marshmello… A ponoć wyszedł jakiś nowy smak! Słyszałeś? — pyta. — Zielona herbata! Nigdy nie jadłem takich pianek. Gdybym tylko…
Nie wytrzymam ani chwili dłużej.
— Glenn — mówię cicho, niemalże szepczę. Dopiero po tym przenoszę wzrok na twarz chłopaka, który zamilkł i zamarł. Chcę ponownie wypowiedzieć jego imię, ale nagła zmiana w jego mimice ponownie odbiera mi zdolność mowy.
Uśmiecha się szeroko, pozornie radośnie, a ja już dzięki temu wiem, co usłyszę.
— Wybacz, Willy — mówi drżącym głosem. — Jednak nie dam rady.
Pękam. Glenn patrzy na mnie w ciszy i spokoju. Nie mówi nic — jedynie czeka, aż uspokoję się na tyle, aby choćby móc złapać normalny wdech. Już rozumiem, co mi nie pasowało w jego oczach. Te czerwone ślady — pojawiły się dlatego, że chłopak sporo przepłakał. To pewnie dlatego teraz siedzi spokojnie i stara się wyjść na opanowanego.
Ale ja wiem, Glenn. Wiem, że to cię boli równie mocno co mnie, a pewnie nawet bardziej.
Jednak to ja jestem jedynym, który reaguje. Czy to możliwe, że też jestem jedyny, który… cokolwiek czuje?
Nic nie mówię. Nie mogę i nie chcę. To zbyt ciężkie.
Wychodzę. Do samego końca czuję na sobie to samo spojrzenie — pełne bólu i desperacji. A mimo to mam pewność, że uśmiech na jego twarzy wciąż jest tak diabelnie szeroki.
Jednak nie dam rady. Nie wygram.
Tak. Ja też nie.
***
Odwiedzam go kiedy tylko mogę. Mimo iż przez większość czasu siedzę cicho i patrzę w przestrzeń, wiem, że on się uśmiecha. Zdaję sobie sprawę, że tym sposobem marnuję czas, który mógłbym poświęcić choćby na zwykłą rozmowę.
Co z tego…?
Tracę swojego najlepszego przyjaciela.
Jak mam się cieszyć czy chociaż myśleć o czymś tak prostym, jak zwyczajna rozmowa? Nie mogę… Nie umiem…
To się przeciąga przez tydzień. Rodzice widzą, że coś nie gra. Nawet przestają mnie męczyć, że jutro szkoła, że nauka czeka. Odpuszczają. Ale mnie to nie cieszy. Wcale nie czuję ulgi. To mnie dobija jeszcze bardziej.
Znowu dochodzi do tego, że zostaję wyproszony z sali. Glenn znowu dostaje tego napadu kaszlu. Dusi się. To ostatnio dzieje się coraz częściej. Kiedy do tego dochodzi, widzę po jego oczach, że coś jest na rzeczy. Jakby miał wrażenie, że to już ta chwila.
A ja?
A ja za każdym razem siedzę i nie wiem, co poradzić.
Bo nie mogę nic poradzić.
Kompletnie zapominam o swojej chęci niesienia pomocy innym. Nie wiem, co z Clay’em i Timoteo. Nie wiem, co z Lucy i tym miliardem wiadomości, których jeszcze nie odczytałem. Teraz mam w głowie tylko jedną rzecz, jedną osobę.
Jedną twarz.
Jeden uśmiech.
Jedno spojrzenie.
I jeden dźwięk, który za każdym razem przyprawia mnie o mdłości.
Ten dźwięk, który towarzyszy każdej chwili, w której Glenn wypowiada moje imię. Coś wówczas pęka. I szczerze nie mam pojęcia, czy to nie jest jedynie wytwór mojej wyobraźni, czy może zbieg okoliczności.
Mimo wszystko to mnie męczy.
I… cóż…
Ten dzień w końcu nadchodzi.
Dzień, w którym kaszel nie ustępuje.
Dzień, w którym próba nabrania wdechu nie kończy się sukcesem.
Dzień… dzień, w którym mój mały świat kruszy się na drobne kawałeczki.
Dnia piątego października, w trakcie najdłuższej w moim życiu przerwy na lunch, już na zawsze tracę swojego najlepszego przyjaciela.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania