Stay with me | Rozdział 9

Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem spoglądałem w lustro. Unikam swojego odbicia jak ognia. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Najpewniej przeraża mnie to, co zobaczę. Czy będzie to blada twarz bez uśmiechu i życia w oczach? A może głowa zasłonięta maską bez wyrazu? Czaszka? Duch? A może... nicość?

Dość. Nie myśl o tym, Glenn. Dobrze wiesz, jak to się skończy. Zawsze dostajesz ataku paniki i szarpiesz się za włosy, które i tak już śmiało można wyciągać garściami.

Słabnę. A póki co jestem na etapie początkowym — jeszcze nie biorę chemii. Rodzice protestują i chcą zapewnić mi nieco bardziej obecującą metodę, lecz doskonale zdaję sobie sprawę, że to nie takie proste. Na takie leczenie nie potrzeba tylko i wyłącznie dobrego lekarza, ale też ogromnej sumy pieniędzy. Nie pozwolę, aby rodzice zapożyczali się w bankach na kolosalne sumy na rzecz leczenia, które i tak nie daje pełnej gwarancji powodzenia.

Za każdym razem, kiedy im o tym mówię, upominają mnie. Twierdzą, że zdrowie jest ważniejsze niż pieniądze. Zgodzę się — zdrowie jest ważne, ale w tym przypadku nie mogę pozwolić na tak spore obciążenie barków rodziców. Nie i koniec.

Wciąż nie radzę sobie z myślą, że mam cztery miesiące życia — tak, cztery. Nie przesłyszeliście się. Od dnia, w którym podsłuchałem rodziców i uciekłem do parku minął miesiąc. W ciągu tych trzydziestu dni nie tylko popadłem w kompletną rozpacz, ale też odciąłem się od Williama. Nie potrafię spojrzeć mu w twarz i nie pomyśleć, że już niedługo się z nim pożegnam. Nie mogę znieść myśli, że wkrótce... tak naprawdę pożegnam się ze wszystkim. Nie z Williamem. Nie z rodziną. Nie ze swoim nieodwzajemnionym uczuciem czy choćby lękiem przed samotnością.

Ja... pożegnam się ze swoim życiem.

Spytacie, skąd u mnie te pesymistyczne myśli. Przecież powinienem mieć nadzieję na lepsze jutro i bezczelnie wmawiać sobie, że będzie lepiej.

Ale nie będzie. Widzę to po sobie. Wraz z biegiem czasu czuję się coraz gorzej. Upadam nie tylko na tle psychicznym, ale też fizycznym. Lekarze twierdzą, że to normalne u osób, które biorą tak ciężkie leki. A gdy rozpocznę chemię, na którą rodzice będą musieli się zgodzić, z całą pewnością dowiem się, co to prawdziwa tragedia.

Dlatego moi drodzy, wierzcie mi, chciałbym wierzyć w lepsze jutro. Chciałbym móc snuć plany na przyszłe wakacje czy ferie zimowe. Naprawdę chciałbym. Ale niestety nie mogę. Nie mogę, bo wiem... że żaden z tych planów nie ujrzy światła dziennego.

Jestem urodzonym pesymistą i nie zmienię tego z dnia na dzień, choćbym bardzo chciał.

William nieraz próbował ze mną poromawiać. Przez pierwszy tydzień przychodził codziennie i dzwonił do drzwi, a ja błagałem rodziców, aby nie otwierali. Widziałem, że nie popierali mojej decyzji. Ja sam nie potrafię jej poprzeć. Brakuje mi Williama. Brakuje mi jego uśmiechu, zapachu, ciepła. Tęsknię za jego głosem i gładkimi dłońmi. Tęsknię za jego narzekaniem, kiedy zmiotę go w Mortal Kombat lub jakiejś strzelance. Tęsknię za tym uroczym pieprzykiem, który mieści się zaraz za jego prawym uchem. Tęsknię za jego czarnymi włosami i niebieskimi oczami. Idealne połączenie, prawda? Tęsknie za tym wszystkim; za jego towarzystwem i wsparciem. Tęsknię za... nim całym.

Ale mimo to nie potrafię się przełamać. Nie mogę się zmusić do konfrontacji z osobą, której straty boję się chyba najbardziej. Chciałbym do niego zadzwonić i powiedzieć, jak koszmarnie się czuję, jak bardzo się boję i stresuję. Raz nawet spróbowałem — wybrałem numer i przyłożyłem telefon do ucha, ale jak Willy odebrał, zamurowało mnie. Chłopak wrzeszczał do telefonu, niemal blagał mnie, abym się odezwał lub chociaż dał jakiś znak, że go słyszę. Nie odpowiedziałem. A kiedy przyszedł po piętnastu minutach, nie otworzyłem drzwi.

Jestem cholernym tchórzem i nienawidzę się za to.

Gdyby tylko ta nienawiść mogła dać mi mocnego kopa motywacji...

Wychodzę z pokoju powoli, nie robiąc przy tym zbędnego hałasu, a następnie powoli schodzę na dół i kieruję się do kuchni. Nie mam apetytu, dlatego przechodzę obok lodówki obojętnie i jedynie wstawiam wodę. Z szafki wyjmuję duży kubek, do którego następnie wrzucam plaster cytryny i tabletkę słodziku. Nim zalewam kubek wrzątkiem, dodaję jeszcze torebkę herbaty. Z parującym naczyniem zasiadam przy stole, a następnie wlepiam ślepia w jeden punkt. Przełykam gulę, kiedy wylapuję w tle skrzyp drzwi.

Chwilę później do kuchni wchodzi mama. Kobieta ziewa krótko, po czym spogląda na mnie z troską.

— Cześć, Glenn — wita się z uśmiechem, lecz mimo wszystko nie udaje jej się ukryć przejęcia. Dobrze wiem, że przeraża ją mój wygląd. I pewnie nie tylko ją. — Jadłeś już coś?

W odpowiedzi kręcę głową, a następnie wlepiam spojrzenie w kubek z gorącą herbatą.

— Nie mam apetytu.

Mimochodem spinam barki, kiedy dociera do mnie ciche westchnienie matki. Kobieta łapie się za skronie, a zaraz po tym zaczyna kręcić głową.

— Nie mogę pozwolić na to, abyś się głodził — mówi, po czym nawiązuje ze mną kontakt wzrokowy. Zamieram w miejscu. Jej spojrzenie jest zacięte i wyraźnie mówi, że nie zaakceptuje żadnego sprzeciwu. — Musisz jeść, Glenn. To bardzo ważne dla twojego organizmu.

— Wiem, mamo — odpowiadam, dodatkowo spuszczajac głowę.

— Zrobię tosty. Tata pewnie też pokusi się na kilka opieczonych trójkącików. — Kończy i klaszcze dłońmi z uśmiechem.

Uważnie śledzę wzrokiem jej sylwetkę. Chcę jej pomóc przy robieniu kanapek, ale jakaś niewidzialna siła trzyma mnie na krześle i nie chce puścić. Zostaję w miejscu do momentu, aż cała rodzina nie zasiada przy stole.

Tata pyta mnie o samopoczucie z wyraźnym stresem w głosie, co z kolei szybko przechodzi na mamę. Oboje siedzą jak na szpilkach i obchodzą się ze mną jak z jajkiem. Wiem, że nie powinienem się przez to złościć — i nie złoszczę — ale to ich podejście naprawdę mi nie pomaga.

Zjadam jednego tosta z serem i popijam go resztą ciepłej herbaty. Mój żołądek wypełnia się automatycznie, przez co mimochodem łapię się za brzuch i spuszczam głowę. Wiem, że jedna kanapka to niewiele, ale od pewnego czasu nie jem praktycznie nic. Nie chcę się głodzić. To jedynie przysporzy jeszcze więcej problemów, wiem. Jednakże w chwili obecnej moja siła woli jest niczym w porównaniu do niechęci i rozpaczy, jakie mną targają.

Wstaję od stołu, kiedy mama zabiera talerze. Zerkam na ojca, który również podnosi się z miejsca i spogląda na wyświetlacz telefonu. Zaraz po tym podchodzi do ciemnowłosej i mówi, że lekarz prosi o spotkanie. Automatycznie reaguję i przerywam rodzicom rozmowę.

— Jaki lekarz? — pytam dociekle, chcąc za wszelką cenę upewnić się, co ta dwójka planuje.

Mama odwraca się w moim kierunku i patrzy na mnie przepraszająco. Ojciec wciąż spogląda gdzieś w dal — najpewniej nie jest w stanie pójść w ślady kobiety.

— Glenn — zaczyna łagodnie, lecz ja nie zamierzam dać się na to złapać. — Rozmawialiśmy już o tym...

— Wiem — mówię od razu, dodatkowo marszcząc brwi. — I przecież wiecie, że nie godzę się na zmianę lekarza. — Zaciskam usta, kiedy mama wzdycha i przenosi spojrzenie na ojca, oczekując jakiejkolwiek pomocy. Tata jednak nic nie mówi. — Co to za spojrzenia? — pytam, opuszczając ramiona wzdłuż ciała.

Mama niepewnie zerka w moim kierunku, lekko rozchylając wargi. Waha się przed czymś. Widzę to.

— Bierzemy pod uwagę twoje zdanie, dlatego... teraz chcemy tylko porozmawiać i poradzić się. Zrozum, Glenn, że dla nas to naprawdę ważne. Nie pozwolę, żeby moje dziecko się męczyło.

— A ja nie pozwolę, żebyś później ty męczyła się ze spłatami pożyczek. — Nie ustępuję. Naprawdę tego nie chcę. — W przypadku chemii nie będziesz musiała bawić się w kredyty, a i skuteczność będzie niemalże identyczna.

— Ale lekarz...

— Bardzo go lubię! — Nieświadomie podnoszę głos, za co wyzywam się w duchu. Rodzice zamierają, lecz szybko wymieniają między sobą nerwowe spojrzenia. — Naprawdę. Obecny lekarz jest bardzo dobry. Widać po nim, że bierze tę sprawę na poważnie. Wierzę w niego.

Mama przez chwilę nic nie mówi. Obserwuje mnie w ciszy i zastanawia się nad czymś. Czy to możliwe, że naprawdę bierze pod uwagę moje zdanie?

— Mimo to chcę tam pojechać — mówi wreszcie, czym wyrywa mnie z rozmyślań. — Nie dla lekarza, kredytu czy jakiejś głupiej pobudki, a dla pewności, że jeszcze jest jakaś nadzieja! — Teraz to ona podnosi głos, po czym szybko milknie i zasłania dłonią usta. Spuszcza głowę, załamana, a ja już dzięki temu wiem, że jest na granicy załamania nerwowego. Ojciec obejmuje ją lekko, jednocześnie szepcząc coś pod nosem, na co mama kiwa głową.

— Glenn — mówi wreszcie ojciec, czym wywołuje ciarki na moich ramionach. — Pojedziemy tam.

Chcę powiedzieć, żeby zostali. Chcę powiedzieć, że to naprawdę nie jest konieczne i nadzieja nie załatwi sprawy, ale... co mi to da? Jedynie sprawię jeszcze większą przykrość rodzicom. Czasami trzeba odpuścić, a to jest idealna pora na okazanie dojrzałości.

— Dobrze.

Nie protestuję. Pozwalam rodzicom na sięgnięcie w stronę nadziei. Zanim jednak zostaję sam, jestem instruowany, co zrobić w krytycznej sytuacji. Na wszystkie informacje odpowiadam zrozumieniem i wreszcie oddycham z ulgą, kiedy drzwi do domu wydają trzask świadczący o zamknięciu. Zaraz po tym słyszę przekręcający się zamek w drzwiach.

Powoli cofam się do salonu, gdzie zasiadam na sofie i włączam telewizję. Standardowo przełączam na kanał z muzyką i wsłuchuję się w piosenkę I hate you I love you, którą mimochodem zaczynam nucić pod nosem. Szybko zostaję fanem głosu piosenkarki i pięknej scenerii, jaka przewija się w teledysku.

— I hate you — mówię na głos, nim spostrzegam. — I love you. — Odchylam się do tyłu i zaczynam machać nogami. Machinalnie zamykam oczy i nabieram powietrze nosem. — I to by było tyle z mojej znajomości tekstu.

Wzdycham cicho, lecz szybko prostuję plecy, gdyż słyszę szczęk zamku w drzwiach. Zaraz po tym drzwi stają otworem i chwilę później zamykają się na nowo. Szybko chwytam pilot i wyciszam muzykę, aby dokładnie wyłapać dźwięki w tle. Zgaduję, że mama zapomniała jakichś dokumentów i posłała ojca do domu. On zawsze chodzi tak cicho. Chyba mam to po nim.

Nim spostrzegam, podnoszę się z miejsca i idę w kierunku korytarza.

— Tato? To ty? — pytam z nutą ciekawości w głosie.

Nie dostaję odpowiedzi. Ze zmieszaniem na twarzy wychylam się na korytarz i momentalnie zamieram. Wypuszczam pilota z dłoni, który chwilę po tym uderza o panele i gubi jedną baterię. Machinalnie wytrzeszczam oczy, a oddech wstrzymuję — wszystko za sprawą spotkania, którego tak bardzo się bałem.

— Willy...?

Mój głos drży, podobnie jak ręce i usta. Tracę kontrolę szybciej, niż przypuszczałem. Chłopak nawet nie nadąża z odpowiedzią, jak panikuję i obracam się na pięcie w przeciwnym kierunku. Zaczynam biec. Słyszę za sobą krzyk przyjaciela, lecz nie reaguję na to. Szybko pokonuję schody i wbiegam do własnego pokoju, który następnie zamykam. Opieram się plecami o drzwi i wstrzymuję oddech, kiedy słyszę kroki po drugiej stronie.

Błagam, Willy, nie rób mi tego.

— Glenn — mówi cicho.

Czuję, że stoi wprost przed drzwiami. Niemal mogę sobie wyobrazić, jak przykłada dłonie oraz czoło do drewnianej powierzchni wrót. Mimochodem robię to samo — odklejam plecy od drzwi i odwracam się do nich przodem, następnie opierajac na nich ręce.

— Dobrze wiem, że tu jesteś. Dlaczego uciekłeś? — pyta.

Ja też chcę o coś spytać.

— Skąd wziąłeś klucze? — O dziwo udaje mi się wypowiedzieć to zdanie bez zająknięcia czy załamania w głosie. Normalnie zrobię zaraz piruet.

— Spotkałem twoich rodziców — odpowiada. — Ale to nie jest ważne, Glenn. Dlaczego mnie ignorujesz? Dobrze wiesz, że się martwię. Nie wiem, co się z tobą dzieję i boję się, że to coś złego. Nie wiem, jak mam do ciebie dotrzeć.

Przestań, Willy. Wiesz jak działają na mnie twoje słowa. Znowu coś źle zinterpretuję i co wtedy?

— Martwię się. Dobrze słyszysz — powtarza, czym momentalnie wbija mnie w ziemię. — Nie żartuję. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo boli mnie twoje odtrącenie. Wiem, że jest ci ciężko. Wiem, że cierpisz i boisz się tego, co może nadejść, ale... błagam cię, Glenn — przerywa nagle, po czym łapie parę mocnych wdechów. Moje oczy automatycznie zachodzą łzami. — Nie odtrącaj mnie. Nie uciekaj przede mną. — Willy wypowiada każde słowo z coraz większą trudnością. Robi mi się ciężko na sercu. Spoglądam prosto na te białe drzwi i widzę, jak wszystkie moje palce zachodzą bielą od zbyt mocnego dociskania. Zagryzam wargę, nie mogąc znieść tego napięcia.

— Nie chcę — odpowiadam cicho, niemal niesłyszalnie. — Ale nie mogę nic na to poradzić. — Oddalam się od drzwi i siadam na łóżku, na którym kulę się w następnej kolejności i chwilę po tym pękam.

— Glenn? — Słyszę głos Willa, lecz nie mogę zareagować. Jestem zbyt załamany sobą i tym, co robię. — Glenn, wchodzę do środka.

Nie... Nie rób tego, proszę.

Moje myśli niestety nie przebijają się przez tę grubą barierę. Drzwi szybko stają otworem, a w ich progu pojawia się zmartwiony William. Cudem odsłaniam twarz i nawiązuję z nim kontakt wzrokowy. Ból tlący się w jego niebieskich ślepiach trafia mnie prosto w twarz. W wyniku krzywię się jeszcze bardziej, przez co klnę w duchu.

Willy jednak nie stoi obojętnie. Szybko skraca dzielącą nas odległość, a następnie kuca tuż przed łóżkiem i mocno mnie obejmuje. Wstrzymuję oddech, kompletnie zaskoczony inicjatywą przyjaciela, lecz zaraz po tym wypuszczam powietrze ze świstem, płacząc w międzyczasie, co brzmi okropnie i żałośnie, ale daję sobie spokój ze zwracaniem uwagi na takie głupoty i po prostu skupiam się na cieple bijącym z piersi bruneta.

Tak bardzo mi tego brakowało.

Brakowało mi ciebie, Willy...

— Mi ciebie też — mówi nagle, co sprowadza mnie na ziemię.

Czy ja naprawdę powiedziałem to na głos?

— Nawet nie wyobrażasz sobie jak bardzo — dodaje po chwili, a następnie zaczyna przeczesywać moje pokołtunione włosy. — Cudem namówiłem twoją mamę, aby dała mi klucze. Przepraszam, że jestem taki natrętny, ale po prostu nie mogłem już dłużej wytrzymać. Musiałem cię zobaczyć. Musiałem upewnić się, że wszystko jest w porządku.

— Nie jest — odpowiadam nagle, jednocześnie zaciskając dłonie na ubraniu chłopaka. — Ja umieram, Willy. Z każdym dniem jest coraz gorzej.

— Nawet tak nie mów. — Nagłym, acz delikatnym ruchem odsuwa się na niewielką odległość i wlepia pewne spojrzenie w moją spuchniętą twarz. — Takie podejście cię zniszczy. Musisz wierzyć, że będzie dobrze, Glenn. Ja wierzę. Twoi rodzice też. Ale najważniejsze, żebyś ty sam w to uwierzył, rozumiesz?

Kręcę głową.

— Nie potrafię.

— Nie szkodzi. Znajdziemy na to jakiś sposób. Razem — zaznacza dobitnie, co automatycznie wywołuje falę ciepła w moim ciele. Przestaję się trząść. Przestaję beczeć jak dziecko. Uspokajam się, a Willy, widząc to, uśmiecha się radośnie. — Damy radę. Naprawdę.

Chcę w to uwierzyć. Chcę zaufać nadziei i skończyć z tym snuciem czarnych scenariuszy, ale... jestem zbyt słaby, aby tak po prostu zmienić swoje podejście. Nie mogę. Nie... ja nie potrafię. Mimo iż Willy jest ze mną, to ja wciąż... boję się.

Jestem przerażony.

Nie. My wszyscy jesteśmy przerażeni. Dobrze wiem, że rodzice boją się każdego poranka, bo nie wiedzą, co zastaną w moim pokoju. Nie wiedzą, czy jak wejdą do środka, to będę spać i oddychać, czy może... to będzie już koniec. Wiem też, że Willy panikuje w dość podobny sposób.

Jednakże naszą czwórkę dzieli jedna rzecz.

Oni pokładają wiarę w lepsze jutro.

Ja nie.

I właśnie to mnie wykańcza.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania