Stracone złudzenia

Paryska wycieczka Lucjana Chardon de Rubempré, (bohatera powieści „Wielki człowiek z prowincji w Paryżu”), jest podróżą Balzaka. W odróżnieniu od Lucjana, Honoriusz nie należał do psychicznych ułomków; jest jego przeciwieństwem. Nie ma brzoskwiniowej urody, galaretowatego charakteru i minimalnego talentu, ale za to poszczycić się może niespotykaną pracowitością i uporem w przezwyciężaniu literackich szkopułów.

 

Tak Honoriusz, jak i Lucjan, nieświadomi czekających zagrożeń, przybywali do francuskiej stolicy (razem z tysiącami innych) myśląc, że są jedynymi, których spotka kariera. Unikalnymi wybranymi w tym ludzkim zlewisku dążeń, podczas gdy już wkrótce mieli przekonać się, że stworzyli sobie nieistniejący obraz świata, w którym nie ma miejsca na sławę i zaszczyty poparte umiejętnościami, a o człowieku nie świadczy zawartość mózgu, tylko pozerstwo, emblemat, nazwisko. O tym, kim się jest i co się sobą przedstawia, decyduje zawartość sakiewki: można być pokazowym bałwanem, byleby się miało odpowiednie apanaże, koneksje i lada jakie szlachectwo.

 

Niestrudzony marzyciel, Honoriusz, koneksje miał bajecznie złe, a szlachectwo – od początku do końca wątpliwe, pozostawała mu więc tylko harówka. Tworzy powieść podszytą biografią, powieść o roztrwonionych umiejętnościach i wyśrubowanych nadziejach.

*

A Lucjan? Z łatwością mógł zaspokoić pretensje do seraficznego samopoczucia. Starczyło robić dobre wrażenie, mieć okolicznościowy, zamyślony wzrok polakierowany przenikliwością, odprasowany przyodziewek, głowę w zaświatach i mgle, bywać w salonie, w którym, na stanowisku Poetyckiej Wyroczni zasiadała czcigodna pani Maria Luiza Anais de Bargeton z domu de Negrepelisse. Starczyło trzymać ją za pulchne łapki, starannie wzdychać do jej podstarzałych wdzięków, mieć omdlałą minę podczas czytania wierszy o kwiatuszkowym życiu usłanym sonetami i być w niej zakochanym od stóp do głów.

 

W zapyziałej mieścinie Angoulěme, wystarczało. Natomiast w Paryżu – nie. Nie, ponieważ dla Lucjana, barda należącego do kategorii ludzi o miłym sercu, lecz wątłej osobowości, dla Lucjana, chciwego glorii synka pigularza i akuszerki, dla narcyza ponad miarę rozpieszczonego przez matkę i siostrę, dla poety daremnie pchającego się na pokoje z lokajami, wyprawa z prowincji do Paryża, była zapowiedzią zmian streszczających się w iluzorycznym słowie: nareszcie. Nareszcie zostanie zauważona jego wielkość, w końcu znajdzie się na dobrze urodzonym miejscu i jego zdolności zostaną docenione zgodnie z ich kolosalnym rozmiarem.

 

Lecz w mieście stołecznym, w skupisku poetów lepszych od niego, w metropolii wielokrotnie przewyższającej małomiasteczkowe śmiesznostki, wśród dywizjonów elokwentnych bawidamków, wpisowe za zadawanie szyku stawało się zbyt wysoką ceną dla ludzi pokroju Lucjana; ginęli zagryzieni przez tłum sobie podobnych, rozpaczliwie walczących o uznanie, a tęsknota za powodzeniem umniejszała ich niedawne skrupuły.

*

Lucjan wiódł życie finansowo skromne: prowadzone na cynowej zastawie zamiast na porcelanowych talerzach. Wymagało od niego poświęceń, kompromisów, ustępstw. Powolnego, lecz nieuchronnego wycofywania się z marzeń o szybkim bogactwie i wielkiej sławie. Rezygnacji z poprzednio wyznawanych ideałów.

 

Takie życie nie sprzyjało wątłym naturom: Lucjan, rzucony na głęboką wodę paryskiego bajora, nie był w stanie utrzymać się na jego powierzchni, a co dopiero płynąć pod prąd. Paryż, sierociniec szczęśliwości, podziemna oranżeria złudzeń, okazał się lęgowiskiem sceptycznych poglądów; zmienne nastroje społeczne, splecione z chłodnym rejestrowaniem ludzkich zachowań, uzależnione od smaku i obyczajów narzuconych przez egzystencję, wyznaczały ludziom dualistyczną rolę.

*

Zanim przybywający do Paryża geniusze poezji nauczyli się redukować swoje “przymusy” i zachcianki, nim zadowolili się lada kanciapą i skromnym jedzeniem za Bóg zapłać, przyszło im nieraz złorzeczyć na topniejące zapasy wiktuałów przywiezionych z prowincji i żałować nazbyt pochopnej decyzji o podboju stolicy.

*

Zasiedziali wyżeracze paryscy wykorzystywali naiwność owych natur, starając się wycisnąć z nich wszystkie pozostałe soki uczciwości i obrócić je na swój pożytek: wiedzieli, że głodny, obdarty, zaniedbany artysta, przybysz z dalekiego departamentu nadziei, szybciej zawrze pakt z szatanem, aniżeli – syty.

 

W ten sposób rozmnażały się kadry szubrawców o gołębim sercu; duchowi zdechlacy godzili się na paradowanie w kolczatce z mrzonek. Stawali się moralnymi brzuchomówcami: wtykali własne zapatrywania do kieszeni i tracili energię na rozsiewanie dwulicowych uśmiechów.

*

Lucjan, podobnie jak Balzak, jest człowiekiem o dyskusyjnym szlachectwie. Jak Balzak, ma nieprzyjemność zaznajomienia się z dziennikarskimi kurtyzanami. Samotny i nieznany, gnieździ się w obskurnym pokoiku i jada w niewystawnej knajpie u Flicoteaux’a. Odkrywa, że w salonach, buduarach i garsonierach, w miejscach zakłamanych intencji i fałszywych luster, rządzą te same, snobistyczne prawa, co tam, skąd uciekł. Konstatuje więc, że nie ma różnicy między umysłową nędzą zaścianka, a nędzą wielkomiejskich umysłów, gdyż miejsca te dzieli tylko skala, tylko proporcja.

 

Zapowiedź zwycięstwa

 

Rok 1831 był zaznaczony Jaszczurem, filozoficznym zamyśleniem nad rolą czasu w życiu człowieka i ulotnością jego pragnień. Początkowo traktuje swoje arcydzieło z lekceważeniem; za blisko siedzi w opowiadaniu, by mieć do niego dystans. Znajdzie jednak godnego kontynuatora: temat przemijania pragnień rozwinie i zmodyfikuje Marcel Proust.

*

Życie, dotąd szare i zatłoczone gwarem ulic, kiedyś dla niego niedostępne, odmieniło się z nagła i jest o nim głośno. Ludzie zaczynają wypowiadać się na temat jego pisania. Oczywiście, że ględzi się jeszcze o jego laskach i przywarach, ale coraz mniej. Co prawda pomniejsze pieski szarpią go nadal, ale czynią tak tylko z przyzwyczajenia do zawiści, a ich dyszkanty i uszczypliwe ataki już nie wyrządzają mu wielkiej krzywdy.

 

Sukces wywalczony Jaszczurem, choć bezsporny i choć rozpoczyna triumfalny bieg ku sławie, pęd trwający do teraz i sięgający poza granice dającego się przewidzieć jutra, nie przyniósł Honoriuszowi finansowego ukojenia; jak zwykle, nie ma grosza na racjonalne myślenie. Jak zwykle, dba o wydumane interesy; nie inwestuje w teraźniejszość, lecz w ułudną przyszłość.

*

Honoriusz poznaje w Paryżu mechanizmy preparowania wiadomości: tworzenia prawdy z fikcji; fabrykowania dowodów z przypuszczeń. Poznaje cyniczną sforę usługowych mędrców. Mędrców o spożywczym poglądzie na świat. Hordę recenzentów gnojących arcydzieła, a pod niebo wynoszących fabularny chłam. Frazesowych erudytów piszących dla chleba. Dla utrzymania się w dziennikarskim zaprzęgu. Donoszących, ze świętym oburzeniem, o wyczynach Króla po to tylko, by, obsmarowawszy go w jednym szmatławcu, pochwalić za te same postępki w innym, równie przekupnym, lecz należącym do przeciwnego stronnictwa.

*

Dyktatorzy giełdy w rodzaju barona de Nucingen, te malownicze Ponsy i Bietki z kolekcji niebogatych familiantów, to stworzone przez niego i żyjące wśród nas typy, typy przecież nie wolne od wad, słabostek, ciągotek. Są uzasadnieniem jego kompleksów i pechów. Jest mu wśród nich lepiej, niż w otoczeniu zwykłych śmiertelników.

 

Bohater jego utworów, oceniany po latach, nie jest pojedynczą figurką, ale – generalizacją: skupia w sobie wszystkie znane i antycypowane cechy, które charakteryzowały honoriuszowy czas. Powieściowy Finot jest nie tylko wizerunkiem jednego dziennikarza swawolnych obyczajów, zgorzkniałym mentorem od siedmiu boleści, lecz emblematem ówczesnego czasu. Sechard z „Cierpień wynalazcy”, to nie odkrywca przepisu na dostatnie życie („Dwaj poeci”), ale symbol epoki, jej rozpoznawczy znak. Ojciec Goriot nie uosabia indywidualnego tatusia wplątanego w miłosne afery swoich córeczek, tylko jest ojcem zbiorowym, jego kwintesencją: syntezą i analizą równocześnie.

 

Tak jak jest nią (kwintesencją) Felicjan Vernon, żurnalista o fagasowskich przekonaniach, który w domu jest abnegatem i żyje w denerwującym niechlujstwie. Natomiast w towarzystwie, na gościnnych występach, zrzuca z siebie maseczkę niedomytego łachmyty i zaczyna stroić grymasy zawodowego szczęściarza; zależnie od okoliczności jest w odświętnym nastroju i udaje bez reszty szczęśliwego, a dobry ton nakazuje mu sprawianie wrażenia człowieka odklejonego od roboty, figury bez przerwy zajętej wytchnieniem.

*

Świat, w którym tkwi, rządzony jest przez namiętności; przepuszcza je przez filtr swoich przeżyć i doświadczeń. Stworzeni przez niego bohaterowie ugarnirowani są zgodnie z przeznaczeniem, istnieją tam, gdzie ich zasieje. Albo mają cherlawą psychikę, jak gogusiowaty Lucjan Chardon („Stracone złudzenia”), albo, jak Vautrine, pozują na tytanicznych ludzi czynu („Po czemu miłość wypada starcom”). Lub są niczym d`Arthez, czy Ludwik Lambert, postaciami uosabiającymi pracowitość, sumienność i odpowiedzialność, postaciami pochodzącymi z balzakowskich snów o zawrotnej karierze i nieprzeciętnym bogactwie; jego życzeniowymi autoportretami.

 

Służą mu do przebywania w rzeczywistej iluzji. Alegorie, opisy najeżone metafizyką trudności, nadmierne i często nieuzasadnione odwoływanie się do anielskiej ingerencji, te jego narracyjne obsesje, ta nieprzerwana skłonność do egzaltacji i emfazy, charakteryzowały epokę, w której przyszło mu żyć. Naszą jednak, obfitą w pilnych i akuratnych strażników językowych, nawykłą do powściągliwego i dosłownego wyrażania uczuć (za pośrednictwem dowolnych reguł!), stosowane przez niego sposoby ekspresji – irytują. A choć rażą purystyczne, poprawnościowe ucho, pamiętajmy, jak wtedy wyglądał balzakowski świat.

 

To padół ziemski pełen dramatycznych wydarzeń przetransponowanych na prozę „Ludzkiej Komedii”. Swoiste panoptikum nieprzerwanych obsesji. Szelmowska kraina Pana Kabzy. Przestrzeń, w której „gardzi się człowiekiem, nie gardzi się jego pieniędzmi” [„Stracone złudzenia”]. To dżungla synekur i niezapłaconych długów: społeczny przekrój historii wyssanych z bytowania.

 

Balzak przedstawia panoramę rejentów, galerię szpiclów z „personelu” Corentina, wzorzysty dywan utkany z handlarzy cudzym losem. Szkicuje psychologiczne podobizny wiarusów Cesarstwa [„Pułkownik Chabert”]. Przedstawia machinacje wokół spadków [„Kuzyn Pons”]. Opisuje grabieżcze mechanizmy posiadania wysokich a niezasłużonych rent. Krótko mówiąc zastępuje chudych łajdaków grubymi finansistami [”Baron Nucingen”].

 

Maluje obrazy wymarzonych, lecz odrealnionych jaskiń „dudków” z Biesiady [„Blaski i nędze życia kurtyzany”]. Bierze na warsztat łatwowierną miłość Estery [„Stracone złudzenia”], ślicznej aktorki odizolowanej od autentycznego życia. Kreśli portrety pułkownika Chabert, spensjonowanego rębajły, opowiada o Stefanie Lousteau, dziennikarzynie z gatunku sprzedajnych z rozsądku. Kreśli postacie Magusa, Gobseca, Samamona, Grandeta. Są to przygnębiające kolekcje uczuciowych pokurczów, kreatur niezdolnych do wyjścia poza własne przeznaczenie; mówiąc słowami ojca Eugenii Grandet, „życie, to interes”.

 

Ewelina

 

Jego prywatny, domowy rynsztunek, to habit, strój przywdziewany do przymusowej, regularnej, rzemieślniczej pracy, codzienny ubiór służący skupieniu nad tworzonym tekstem. Kiedy pojawia się wśród innych pisarzy, w oczach ma iskierki rozbawienia. Rozluźniony i oswobodzony z nadmiaru wrażeń, odpoczywa od poważnych myśli: gada byle co i byle jak.

 

Nie musi udawać wielkiego człowieka. Ma świadomość swojej wartości, może więc, podobnie jak bohater jednego z dzieł „Komedii Ludzkiej”, Jakub Collin, powiedzieć: „…nie uważam się za wielkiego człowieka! JESTEM NIM!” Natomiast gdy pozostaje sam, odizolowany od paplaniny, w nocy i ciszy, zanurzony w rękopisach, z dala od rejwachu przyjaciół, okiem wytęsknionej wyobraźni dostrzega bezkresne, równinne połacie zbóż: kolorowe stepy zagadkowej Ukrainy. Widzi i wspomina, że był tam osobistością szanowaną i podziwianą, kimś ważnym, otoczonym miłością. Tu dopada go refleksja: ważnym, ale tylko dla siebie.

 

Dla ludzi, u których gościł, a więc dla hrabiego Hańskiego i jego żony, Eweliny, był ciekawostką. Rozrywką i urozmaiceniem ogórkowej egzystencji. Tak Hański jak Ewelina, odnoszą się do Honoriusza z dobrze zamaskowanym, dumnym lekceważeniem: mają go za ekstrawaganckie stworzonko o artystycznych nawykach.

Jest dla nich mglistym wyobrażeniem o pisarzu. Dziwadłem piszącym „zajmujące” powieści; ich opinie na temat twórczości Balzaka są naskórkowe, lecz zgodne z modą. Przyjmują go w swoich włościach, bo miło nosić popularny breloczek. Nie jest przecież dobrze urodzonym; wszak to tylko gryzipiórek z kałamarzem w herbie!

*

Odległy, lecz dobrze znany głos Eweliny Hańskiej, jest z nim blisko. On zaś, złakniony zakazanej, arystokratycznej miłości, wierzy mu lub nie. Ucieka w morderczą pracę nad swoimi tekstami. Szuka ukojenia i podniety zarazem – w kawie, gdyż czuje za dużo, by opisywać za mało; przeżycia, to zadry, trwałe rany uwidocznione postępowaniem.

 

W samotniczej scenerii biurka, gęsiego pióra, inkaustu i wymiany korespondencji z Eweliną, wspomina chwile spędzone razem. Kochał nie tyle ją, co naiwne wyobrażenie na temat afektów, swoją namiastkę tęsknoty za uczuciem. Bywał stały w swoim wiarołomstwie; jego świat okraszony jest niezmożoną ilością miłosnych pomyłek.

*

Dla Balzaka Miłość Prawdziwa istnieje tylko między bajkami; za, przed i po Rewolucji, miłość była towarem niepotrzebnie pięknym jak próchno udające kwiat. Często nie wzajemna, a częściej - jednostronna; zraniona, odepchnięta, wystawiona na pośmiewisko, staje się parodią upragnionej: przemieniona się w jej odwrotność.

Miłość w potocznym rozumieniu, to ślepa gra ślepych namiętności. Schodek do kariery: parostwa, czy perfumerii. Przesiadka z trotuaru do powozu. Z jaskółki do loży. Korzystna zamiana obywatelskiej pozycji. Żadne uczucie, tylko transakcja. A także wątpliwy interes; rzut w niepewne, skok w złudzenia, brawurowa galopada żarliwości połączona z człapiącą agonią uczuć.

 

Czysta, gorąca, obustronna, występuje incydentalnie. Tak rzadko, że poniekąd wcale. To wyścig do majątku; z kotem w worku. Miłość, to kochanka w powozie i Rotszyld w liberii na koźle. Albo bezpardonowa walka na podstępy i wzajemne poszturchiwania.

*

Utwory jego nadal są aktualne, jak usposobienia kobiet. Listownie go uwielbiają, utwierdzają w przekonaniu, że je zna, a on, podekscytowany i zadowolony, wodzi zmęczonym wzrokiem za byle suknią.

 

W odwet za ziemskie porażki, narzuca czytelnikom własne obrazy kobiet. Potworków wziętych z autopsji i awanturniczych dykteryjek. Przenosi je na papier, a pisząc o nich ze swadą, wtłacza w romanse. Są to zatem rozliczne ambasadorki mętnych spraw, jawnogrzesznice o gdaczącym rozumku, megiery paplające głodne kawałki, wyrzucające z siebie oficjalne biuletyny o swoich nastrojach.

 

Płodzi misterne, zniewalające, rozkoszne Drętwy [„Blaski i nędze kurtyzany”], które są poślubione śmierci; skazane na grzech, występek, zbrodnię, kochają za krótko, za żarliwie i za bezinteresownie, by być prawdziwymi. Tworzy pięknotki zdarzające się w snach. Wojownicze insekty przywleczone z najgorszych koszmarów. Chciwe na uwielbienie, cwane kręgosłupy swoich mężów, kochanków i absztyfikantów. Kobiety – anielice, kobiety – muszki, kobiety – gnidy i kobiety – klęczniki, które stroją przed audytorium kontrolowane fochy, mają niszczące kiesę wymagania, posługują się myślami pasującymi do koafiury.

 

Opisuje przechery, posępne matrony, żylaste szkapy, kute na cztery nogi, przeżarte cynizmem, obrotne w gadce, pyskate, gderliwe babsztyle udające ciotki Jakuba Collin, „Azje” i „Europy” [„Po czemu miłość wypada starcom”], których jedynym zajęciem jest sprawianie sobie przyjemności, które tolerują mężczyzn tak, jak znosi się cudze zwyrodnienia. Bawią się nimi, jak kot bawi się kłębkiem strachu z myszy; zawsze pod bronią, skoncentrowane na sobie, ostentacyjnie czułe i na pozór bezgrzeszne.

 

Mężczyzna nie ma u nich szans, jeżeli jest karmiony szpakami, ma niedochodowe przywary lub majątek w postaci ubogich krewnych. Staje się interesujący i powabny, kiedy można go zeszmacić, oskubać i wypchać, gdy za głośno nie narzeka na drański los jelenia.

*

Balzak, jako erotyczny turysta, amant od wielkiego dzwonu, cierpliwie dojeżdżający do chimerycznych wdzięków Eweliny, ma bezsporną zaletę: jest za daleko.

 

Otrzymywanie od niego listów bawi ją, zaspokaja próżność. Jej altruizm podszyty jest egoistycznymi względami; przestrzeń dzieląca ją od pisarza jest ratunkiem przed opinią krewniaków troszczących się o niedeptanie Carowi po imperialnych odciskach.

 

Obawia się w nim inteligentnego szaleńca, rozrzutnego twórcy, po uszy zanurzonego w długach, nieobliczalnego geniusza wstrząsanego iluzją; pruderyjna sensatka i zrzędliwa syrena, myśli o nim z ostrożną tkliwością rozkapryszonej „skąpicy” [listy Balzaka do Hańskiej].

 

Z wielkiego wszędzie i nigdzie, z domu wypełnionego dobrobytem, dokonuje mu strofujących ocen postępowania, zwodzi obietnicami rychłego małżeństwa. A zarazem trzyma go na smyczy z dobrych rad i piłuje bezustannymi apelami o zachowanie rozsądku.

 

Bez większego uszczerbku mogłaby zlikwidować jego finansowe zobowiązania, lecz wie, że metoda skrócenia mu trosk, obróciłaby się przeciwko niej. Przyspieszyłaby chwilę zawarcia legalnego związku z niepoprawnym utracjuszem, no i urealniła moment, gdyby, jako mąż, zaczął puszczać się na swoje korzystne bankructwa.

Do tego zadaje sobie retoryczne pytanie: czy pisałby bez bata finansowej niepewności? Zwleka więc z podjęciem decyzji o małżeństwie. Do chwili, gdy upragniony mariaż staje się dla niego spóźnioną rekompensatą twórczej niemocy [na kilka miesięcy przed zgonem, dochodzi do ślubu (1850, Berdyczów)

*

Kiedy Ewa nie odzywa się przez tygodnie, Honoriusz nie pisze. Wyfruwają z niego dobre pomysły. W mózgowej przechowalni nie ma odpowiednich słów, słów też zapomina co i rusz. Mało co mu się klei, a wszystko wydaje mu się nie takie: wydumane, dęte i pokraczne.

 

Cała ta sarabanda z oczekiwaniem niepokoi go, mąci mu resztki optymizmu, irytują te miłosne zgrzyty i korowody. Ale gdy na widnokręgu pojawia się lekarstwo, list, oficjalny znak pamięci, życie powraca do ustabilizowanych rytmów. Słońce świeci znowu, deszcz nie pada tak ciągle, a czarne oceny świata zabarwiają się na zielono; nieustanna adoracja, to silny narkotyk.

 

Kiedy słucha jej cierpkich pouczeń, gdy otrzymuje skwaszoną przesyłkę z Ukrainy, stwierdza, że kochanka jest nieznośną formalistką, ponieważ odpowiada na jego serenady stylem obrachunkowym, pełnym liczb, kwot i utyskiwań, stylem kaznodziejskim i odcedzonym z miłości. Dostrzega, że Ewelina przedstawia się na tle rodziny jako nieszczęśnica pogrążona w oceanie sprzeczek, napięć i animozji z pociotkami.

W takich mgnieniach wychodzi z niego literat – pocieszyciel i w jego odpowiedziach pobrzmiewają uspokajające tony: wie, że powinien ujrzeć w niej biedną, uciśnioną, słabą i przez nikogo nie rozumianą kobiecinę, prawie rezydentkę we własnym domu, wie, że powinien ją bezapelacyjnie zrozumieć, pisze więc do niej, roztacza przed nią upiększoną wizję wspólnej szczęśliwości. Buja, baja i wlewa jej do serca hektolitry otuchy mówiąc, że nie jest tak źle, bywało gorzej. Na razie nikt jej nie wypędza na tułaczkę w zamróz, więc jakoś wyjdą z tarapatów, bo mijają siebie, bo mogą na sobie polegać, bo drogę rozjaśnia im kochanie. No a czy perspektywa życia razem z nim, to dla niej nic?

 

Jako mistrz pióra święcie wierzy w kojącą moc swoich słów; jako podstarzały Adonis – nie za bardzo. Mimochodem nadmienia, że w imię tej umykającej, lecz niezmordowanej wizji, pracuje ponad ludzkie wyobrażenia. Już wkrótce przyjdą pieniężne efekty i sława stanie się podstawą jego bogactwa, a jej dumy. Tłumaczy, że zbrodnią wobec własnych nadziei, jest poprzestać na niej; nie robiąc nic, żyć w przeświadczeniu, że się je zaspokoiło. Uprawiać wegetację lalusia wiodącego niebiański żywot fircyka przytulonego do boku złotodajnej kochanki.

 

Przekonuje, że nie potrafi skazać się na taką rolę w jej życiu. I wierzy w to, co skrobie; rozpływa się w swoim rozbuchanym kłusowaniu po imaginacjach, po korespondencyjnych całuskach na dobranoc.

*

Chciał być jej wilkiem; uznanym przez świat i zalegalizowanym przez Kościół; wilkiem – przywódcą stada. Watahy jeszcze dwuosobowej, ale już powiększonej o spodziewanego potomka, o nowiutkie wcielenie rodu Balzaków, o Wiktora Honoriusza, kontynuatora nieistniejącej tradycji literackich infantów.

 

Lecz głównie chciał być uważany za wilka oszczędnego, przezornego, rozważnego. Za władcę haremu, kierownika magazynu uciech – wypłacalnego i niezawodnego, jakim zresztą widział się w trakcie pisania.

 

Z tym „oszczędnym zamiarem” szykuje dla niej komfortową fabrykę beczek bez dna. reprezentacyjną norę godną kupionej komody Marii Medycejskiej. Po kosztach za bezcen i życzeniach na niski procent, kupuje pałac. W środku przepych, ruinę na wierzchu: obraz ten do złudzenia przypomina Balzaka po ślubie.

*

Na wieść, że za jego sprawą Ewelina znajduje się w odmiennym stanie, szaleje z dumy, czuje się odpowiedzialny za smarkaczowski los przyszłego dziedzica powieściopisarskich splendorów. Honoriusz Wiktor dodaje mu sił, rozpala gęstniejącą krew, pobudza wenę, uaktywnia mrzonki: „Blaski i nędze życia kurtyzany” pisze przez 9 lat (1838 – 1847), ale kolejne arcydzieło, „Kuzynkę Bietkę” (1846) – w dwa miesiące.

*

W roku 1847 nadzieje związane z dzieckiem rozpadają się razem z jego przedwczesnymi narodzinami: Ewelina zostaje matką wspomnień po szczęściu, a Balzak zagłusza ból – syzyfową pracą.

 

(Fragment eseju o Honoriuszu Balzaku pochodzący ze zbioru „Autor” Marek Jastrząb "Autor" [ebook] - Emoralni* )

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Wrotycz dwa lata temu
    Dzięki, przypomniałam sobie czas pochłaniania Balzakowskich fabuł, absolutnie nie był stracony. Epoka odwzorowana piórem genialnym piórem. Szkoda, że nie ma jego wybranych, chocby dwóch, trzech tytułów na liście lektur obowiązkowych w naszych szkołach.
    I szacun dla Ciebie. Znakomity esej, przenikliwe spojrzenie, znajomość epoki, nienaganny a drapieżny styl.
    Brawo!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania