Pan Lankamer
Pan Lankamer wstępował w nasze seraficzne przedpołudnia wprost z ulicy Ogrodowej, jak pogański bożek nawiedzający swoich czcicieli, i wyjmował z wiaderka zmaterializowane do postaci gotowych owoców słoneczne marzenia: słodkie brzoskwinie jak miniaturki Heliosa, śliwy przepełnione nieokreśloną tęsknotą, krasne jabłuszka, a babcia częstowała go herbatą z miodem i cytryną. Dla niej miał zawsze czas prima sort, pełnowartościowy i niezużyty, bo rozmowa z drugą osobą była w naszym domu najważniejsza i wymagała szczególnego skupienia. Tylko bicykl Lankamera, zaparkowany w zakamarkach gumna, w labiryntach dobudówek i podmurówek, stawał się na moment niczyj jak bezpański kundel, którego nikt nie chce. Twarz tego ogrodnika ulepiona została zdaje się z gliny i wystawiona na działanie wielu wichrów, by koniec końców po latach życiowej udręki popękać i ulec skorkowaceniu. Ubytki urody rekompensował stosowny i na swój sposób elegancki uniform: ogrodniczki, komplet szelek, które od zawsze mnie fascynowały, oraz moherowa czapeczka zwieńczona fikuśnym ogonkiem. Do pełni szczęścia brakowało odświętnej niedzielnej marynarki. I równie elegancko przez gospodynię był proszony do stołu, gdzie łuny i mniejsze pobłyski tworzyły na ceracie kongruentną scenerię dla jedynego w swoim rodzaju koncertu owoców, perfekcyjnie chrupiących, wirtuozowsko soczystych, technicznie prawie namacalnie wonnych.
Lecz nim jeszcze sędziwy Kresowianin skorzystać zdołał z zaproszenia, pokłonił się, westchnął rachitycznie i rzekł to swoje sakramentalne: „szczęść Boże, pokój temu domowi, przywiozłem, pani Żonowska, pyszne jabluszka”. Literki „eł” nie wymawiał, co dodawało uroku jego słowu. I już mnie częstował antonówką, malinówką, do ręki wykładał borówkę. Potem złoto z wiadra wyjmował i ozłacał tym złotem stół cały, który stawał się w mig jubilerską ważką sprawą.
I tak w ciszy i spokoju odbywały się te pełne namaszczenia i bilateralnego zaufania wiejskie handle, których tak bardzo dzisiaj brakuje, bo to były inne czasy i inni ludzie wtenczas żyli, kochający się nawzajem, szanujący, zacni.
Szły wnet przez kuchnię nuty miodowo-owocowe z domieszką gam i pasaży wygrywanych przez czosnki, kopry i ogórki, czyli gotowe ingrediencje sjesty i tylko hejnał z Wieży Mariackiej dzielił od obiadu całe to senioralne towarzystwo, zanurzone w kwiecistym lecie aż po samą szyję, aż do szaleństwa.
Nie wiem, o czym rozmawiali, bo sprawy dorosłych mnie nie interesowały, ale pamiętam, że na babcinym szepcie i dobrym słowie rosła nowa odmiana jabłoni: lankamerówka. I że sam Lankamer w cudowny jakiś sposób się nią stawał. Nasłoneczniona podłoga wciągała go po prostu w swe podpodłogowe trzewia, a on zapuszczał się dendrytami w pedosferyczny mrok Racławii, mrok wielu sezonów, w alchemię soków, w wilgotność poniemieckiej rozwaliny. Mój Boże, ileż to generacyj sadowników wrosło już tak na stałe w krzesła i ławy, w hydrologie podziemne o godzinie dwunastej w samo południe, dokładnie w momencie, gdy raczyli się herbacianymi esencjami; iluż to działkowiczów stało się w ten sposób sadem i własnym cieniem, zapuściwszy korzenie po przyjeździe zza Buga, z dawnej Polski, która dla wielu była i jest Polską lepszą, prawdziwszą i milszą sercu. Przez moment był Lankamerem wrośniętym, wegetatywnym, zależnym od babci i jej napoju, ale już po sekundzie odrywał się ostatkiem sił woli od oparcia krzesła, stawał na równe nogi, uczłowieczony i gotowy do niesienia dobrej nowiny w innym domu: „jabluszka, świeże jabluszka”.
Wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dobywał się hejnał z przenośnego radia, jakby trębacze przez cały czas tylko czekali na gest tamburmajora Lankamera, na jego hasło: „gotowi do startu”. Także my powiemy sobie na koniec, zawołamy gromko i frenetycznie: gotowi do wcinania jabłek i gruszek?!
Komentarze (5)
Pozdrowienia!
Tylko długość zdań czasami mnie rozwalała
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania