Straszne wspomnienia uczniowskiego lenia

Czy był ktoś z was w Racławii na stacji? Czy widział ktoś stojące tam lokomotywy na węgiel do niedawna jeszcze wykorzystywane? I czy podziwiał ogromne maszyny rotacyjne do drukowania biletów z tą charakterystyczną dziurką w środku? Ja widziałem. Kochałem kolej, uwielbiałem małe i duże kolejki, nawet te zabawkowe, i te właśnie śmieszne bileciki z ozdobnymi nadrukami oraz pieczęcią konduktora albo rewizora. Wychowywałem się niemalże na samej stacji węzłowej w pobliżu starej, poobdzieranej z tynku rampy poniemieckiej. A moja rodzinka zaliczała się do dumnego rodu kolejarzy.

Co więcej, byłem jednym z tych nierozważnych chłopców, którzy w ramach zabawy przebiegali tuż przed rozpędzonym parowozem, doprowadzając w ten sposób maszynistę do furii. Czy możecie sobie to wszystko przedstawić? Tak właśnie prezentowała się stara rozrywka młodych racławiczan, sprawiająca wiele radości zarówno jej uczestnikom, jak i biernym obserwatorom. Ale ja nie o stacji chciałem, bo też i nie samym dworcem, nie samymi lśniącymi w słońcu torami i nie samymi tylko ciuchciami żyje człowiek. Na przykład mieszkańcy takich Racławic bardziej interesowali się aromatycznym browarkiem z pianką z pobliskiej gospody ludowej i zdrowym wiejskim powietrzem. I tu dopowiem jeszcze, że dorośli mieli swoją na tę okoliczność miejscóweczkę, a dzieci swoją.

Tak oto tego upalnego dnia siedziała sobie szkolna hałastra – ja, Adaś, Boguś, Tomuś, Wrona, Daniel i Basia – na tym, co pozostało z dawnej oberży przy ulicy Ogrodowej po niemieckich wysiedleńcach. Siedziała, klęła, pluła gdzie popadnie, na wszystkich spozierała z góry z dumą malca pijącego lurowatą oranżadę – syfonowy zawrót głowy z bąbelkami zamiast procentów, domowy wyrób Wrony. Ten poczciwy grubasek o ptasim idiotycznym nazwisku miał na chacie pralkę Franię, tępe żyletki Rawa Lux, zwane nie bez kozery Krwawa Lux, i wszystkie inne potrzebne do przedniej zabawy „sprzęta” rodem z peerelu. A miał w szczególności stary syfon, z którego od czasu do czasu robił użytek. I chwała mu za to, gdyż pić się chciało jak diabli! I nigdy już żaden napój nie smakował chłopcom bardziej od tego dudlonego owego dnia na schodkach historycznej pijalni piwa.

A jednak Bogusiowi nie dość było wrażeń i postanowił się z nami podzielić iście szatańskim planem, który zamierzał od razu wcielić w życie:

– Ej! Musimy rąbnąć jakieś piweczko – rzekł tak niby od niechcenia. – Słyszysz Wronka? Masz zaiwanić browarka, i to najlepiej ciemnego porterka, bo w ciemnym jest jakby więcej piwa w piwie, kumasz to, nie?

– A dlaczego ja? – stęknął grubasek. – Dlaczego zawsze ja?

Odpowiedzi się nie doczekał. Obaj rozegrali to w ten sposób, że podczas, kiedy jeden zagadywał cycatą oberżystkę Helę, drugi pakował się już do spiżarni po boski trunek. Wszystko poszło jak z płatka i nawet stali bywalcy, zajęci grą w karty i gadką o dupie Maryni, ich nie zwęszyli. Najgorsze było jednak przed nimi, a raczej przed nami wszystkimi, na przykład nader kłopotliwym okazało się odkapslowanie oraz wypróbowanie owego gorzkiego napoju, który nie smakował, nie mógł chyba smakować nikomu. I nigdy już żaden napój tak nas nie zohydził, co ten właśnie dudlony na schodkach historycznej oberży.

Tego skwarnego popołudnia odbyły się jeszcze wyścigi winniczków, które wygrał faworyt zawodów zwany ślimaczyskiem. Potężny muszlowiec pędził na złamanie karku, a tymczasem Adaś wydawał mu komendy: "Ślimak, ślimak, wystaw rogi, dam ci sera na pierogi". Młody-gniewny Boguś nie mógł pogodzić się z porażką, przedrzeźniał więc rywala i dosłownie pluł, charkał na ślimaczysko: "No, no, panie ślimak, nie do rymu, nie do taktu, wsadź se, pan, czółka do kontaktu". Ach, trzeba było to wszystko widzieć na własne oczy! Szkoda, że was tam z nami nie było.

Potem gadano na różne tematy: na temat pierdzącej przy ludziach kuzynki Adasia, która sądziła, że trzymanie w sobie gazów jeszcze nikomu na zdrowie nie wyszło. I miała rację. Na temat strzelania do kur z wiatrówki i wystawiania tym samym wątpliwej inteligencji tych ptaśków na próbę. Na temat omyłkowego wzięcia pomyj za zupę, bo jak ktoś głodny, to mu wszystko jedno, co je, no nie? Na temat psora od muzy, któremu uczniowie wysmarowali raz smyczek sałatką, i to tak, że biedne skrzypce przestały w ogóle brzmieć. Na temat nie załatwiania się księży, bo ich to rzekomo nie dotyczy, nie dotyczą ich te sprawy. Tak przynajmniej uważali niektórzy spośród ministrantów. Ci mianowicie, którzy sami chcieli zostać w przyszłości księżmi. Na temat konkursu sikania na odległość w kierunku... nadchodzącego zza rogu – i tu niespodzianka – konduktu pogrzebowego. Na temat nauki czytania w wydaniu ojca-analfabety, co mogło wyglądać tak:

– Du-szo-ma. To będzie razem: duszona.

– Dobrze, dalij!

Na temat łowienia świetlików i wykorzystywania ich „blasku” w lampionach z dykty. Na temat pewnej Ewki-konewki, reagującej nerwowo podczas katechezy na dźwięk imienia: „Ewa… Ewangelia”. Na temat głównego pokarmu katolika, którym podług słów Adasia miało być mięso, przy czym nie chodziło tam o żadne Ciało Chrystusa, lecz o pospolite wyroby rzeźnicze.

I tak miło i beztrosko płynął letni czas, a głupim opowiastkom i anegdotom nie było końca. Na przykład taka historia: Nie mógł nasz „uwertoz” razu pewnego dokończyć prześwietnej arii na dwa głosy z towarzyszeniem koła różańcowego, bo mu, capowi staremu, z gęby i z chóru sztuczna szczęka wyleciała i poleciała het, het i spadła komuś na łeb, łeb, wczepiając się efektownie w czyjeś loczki. Dokładnie w tym samym momencie – co za zbieg okoliczności – mucha wpadła farorzowi za kołnierz, gdzie zaczęła go namiętnie kąsać i do księżowskiego ciała się tulić. Oj, ojej, o jejciu! Tymczasem miąższy ministrant Wrona wił się z bólu, wił i spodem potężnej gromnicy walił się po brzuchu, walił, bo mu się akurat siku zachciało. I dopiero łaskawy gest wielebnego Świstaka na "Pan z wami" skierował męczennika do zakrystii, by mógł on tam dać upust zgniłym moc(z)om w myśl zasady: resztę mszy sobie odpuszcza i niczego nie popuszcza. I bieli komeżkowej nie plugawi. I taka to gawęda, o!

Późnym popołudniem cała wsiowa czereda zapragnęła się wykąpać i porządnie schłodzić, bo ukrop doskwierał. A było to możliwe w jednym z trzech miejsc: w cegielni, gdzie woda była ciepła, lecz brudna. I nie widać było dna. Stąd też krążące legendy o wygłodniałym topielcu czatującym na swe ofiary w głębinach. Po drugie: w murowanych ogromnych studniach Polskich Kolei, kojarzących się z zalanymi bunkrami. Tu woda była czysta, ale lodowata, a wszędzie dokoła panowała jakaś złowieszcza cisza. Po trzecie wreszcie: w rzece Osobłodze pełnej węży, raków i obślizgłych pijawek. Zwłaszcza obecność tych ostatnich stanowiła dla rozleniwionego bractwa słonecznego szkopuł. I tu właśnie w samo południe spotkał się Adaś oko w oko z płynącym zygzakiem zaskroniskiem, gadziną, bo jak tę mendę inaczej nazwać? Wyglądało to zabawnie: samiec alfa kontra samiec alfa! I efekt finalny: bul-bul, tonĘ, ale tylko przez chwilĘ, bo zaraz wychodzĘ z tej cholernej rzeczki, no i cześć!

Bogatsi o to oczyszczające doświadczenie, zróbmy mały przerywnik. Ażeby można było ciut lepiej poczuć racławicką atmosferę tamtych lat, trzeba by najpierw zapoznać się z miejscową gwarą. A więc po kolei: podczas wędrówki "do bazy", czyli na czereśnie w okolice pegeeru, "bąki" albo "bum-cyki" spiły "hau-haua" – psa właściciela owej drogi, złośliwie nazywanego prywaciarzem. A trzeba wam wiedzieć, że owe "łapy, łapy, cztery łapy" był alkoholikiem. Tak, dobrze się wysłowiłem: Pikuś lubował się w napojach wyskokowych. Następnie pomalowało się go sprejem na niebiesko i zawołało radośnie: „w nogi”! I zaraz też przybył prywaciarz. No i przywitał go spóźniony w ucieczce Adaś, a jego odpowiedź stała się z miejsca przedmiotem dziecięcego dyskursu i uwielbienia:

– Wiem, kto pomalował pańskiego psa. No to ja go złapię.

– To go goń, goń! – ryczał właściciel „przefarbowańca”.

– Złapię… Albo i nie!

Jeśli dane wam będzie kiedyś wędrować po poniemieckiej dróżce czereśniowej, koniecznie kierujcie się na północ, na racławickie rubieże północy, czyli Szmaragdowy Gród, Fabrykę Tęczy, bo tam gdzie kres horyzontu łączy się z niebem zgrabnym mirażem dostępności i osiągalności, tą ułudą, co kusi i zniewala, tam tylko usłyszeć zdołacie dalekie echa śmiechu „bąków” i „bum-cyków”, kiedy się już dobrze z nastrojowym szmerem czereśniowych zieleńców zaznajomicie.

Zrobiło się strasznie późno, a dzieciarnia była w trakcie wycieczki i nie było innej rady. Na nocleg przyszło ferajnie udać się na klisinieckie rogatki. A tam zdawała się już na nich czekać ta siedemnastowieczna krypta pełna kości, pogrążona w aksamitnej czarności najciemniejszych partii krajobrazu, w gamie szarości popiołów, stłumionych tonów i dławikiem złamanych klawiszy, dziwna i przerażająca krypta, co pałała jakimś koszmarem nigdy niekończącej się legendy, może nawet klątwy. A dzieci, jak to dzieci, miast ułożyć się grzecznie do snu, szeptały sobie historyjki o duchach. O duchu belfra, któremu uczniowie wnieśli raz dla hecy malucha na sam czubek szkoły i któremu nie udało się „przeskoczyć” tym odpowiednio rozpędzonym pojazdem na dach sąsiedniego budynku… i runął w przepaść między budynkami, ponosząc śmierć na miejscu. O czarnej wdowie z Racławic, przez którą jeden facet wskoczył pod tira, drugi udusił się spalinami w garażu po pijaku, a trzeci powiesił się na rozstaju dróg na pończochach niedoszłej wybranki. O dziwnych dziejach płótna Matki Boskiej Buszczeckiej, przewiezionego na Ziemie Odzyskane, i o chłopcu, który lunatykował w pociągu z przesiedleńcami. Chłopiec ów miał podobno zaginąć w tajemniczych okolicznościach gdzieś na Kresach niedopilnowany przez matkę-dewotkę, bardziej zajętą świętymi obrazkami niźli własnym dzieckiem.

Nockę jakoś się przekimało i teraz cały uczący się stan przechodził rankiem dnia kolejnego przez most kolejowy, wąski na parę metrów, ale za to długi, dłuuugi na ładnych paręset. To fakt, że moja dziecięca wyobraźnia mogła rozmiary mostu znacznie wyolbrzymić, ale prawdą jest też, że była to konstrukcja poniemiecka, a więc i solida, i efektowna, z takimi dość charakterystycznymi przęsłami w kształcie literki "U", nazbyt jednak wąska, by można po niej było bezpiecznie i pewnie się przemieszczać w trakcie, dajmy na to, jazdy pociągu. Co prawda znajdowały się tam aż trzy balkoniki, w których można się było ewentualnie schronić przed rozpędzoną lokomotywą, lecz balkoniki te nie grzeszyły gabarytami, to znaczy były wąskie, wąskie aż do bólu. Ta sztuka uniku udała się – z tego, co wiem – Adasiowi i chyba tylko jemu.

Kiedy już wszyscy zdołali przejść bezpiecznie na drugą stronę rzeki, okazało się ni stąd, ni zowąd, że nadciąga cholerny, przeklęty, zasrany ekspres. A biedny nasz koleżka starszak pozostał na moście i wytrwał, wytrwał do końca w wyznaczonym do tego celu miejscu, a mimo to pan maszynista go pokarał dając wszystkim nauczkę na przyszłość, tak, by ferajna po torowiskach się więcej nie pałętała. Poparzył go mianowicie strumieniem parowozowej pary.

W lesie wśród wąwozów lessowych (cóż za malownicze miejsce) Boguś spróbował zaimponować Basi i nam wszystkim. Wlazł mianowicie na sam szczyt czegoś, co wyglądało na kopiec termitów gigantów i próbował podebrać zawartość orlego gniazda, czyli ma się rozumieć jaja. Tymczasem nadleciało potężne ptaszysko i poczęstowało chłopaka, który miał na dodatek fatalny zwyczaj zadzierania do góry dumnie i zarozumiale swej głowy... poczęstowało go celnie w otwarte usta tym wielkim i wonnym, i tłustym i w ogóle… Spuśćmy już jednak kurtynę niewiedzy na to niesmaczne doświadczenie.

Wkrótce też usłyszało się przedziwne jęki i chroboty oraz inne „pierdopodobne” dźwięki.

– Zamknij swój gruby ryj!

– To nie ja! Dlaczego to zawsze muszę być ja?!

Wronę się zbluzgało, ale zupełnie niepotrzebnie, bo ten siedział akurat cicho. Tymczasem nadleciały dziki, sprawcy całego zamieszania.

– Chłopaki?

– No?

– Chodu, chłopaki, spierniczamy w krzaki! – zawołała Basia.

Zawołała i nie wiedzieć czemu sama pobiegła w stronę loszek, to jest tam, gdzie rosły sobie cherlawe brzózki. Wszyscy zgromadzili się wokół jednej z nich, a Boguś dzielnie podsadził koleżankę, tak że tylko ona jedna zdołała się wspiąć na drzewo. Pozostali przebierali nogami i podskakiwali w miejscu jak opętani. Nasz dżentelmen odwrócił się znienacka w stronę świnki, wyjął "sikawkę" i wystrzelił jak z procy. Ho, ho, widać, że czytał coś na temat znakowania terytorium przez zwierzęta.

Wkrótce dziki się gdzieś zgubiło (łajzowate stworzonka) i można było spokojnie wracać do domu na kolacyjkę, na stacyjkę, w stronę bajkowej, baśniowej Racławii oraz zachodzącego słońca.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • maciekzolnowski 18.06.2021
    Jak ciężko poprawia się stare sentymentalne teksty. Czasem już łatwiej napisać coś od nowa.
  • Bożena Joanna 18.06.2021
    Lubię czytać nostalgiczne wspomnienia chłopaków opatrzone w ciekawe spostrzeżenia i opisy znajomych okolic utrwalonych na zawsze w umyśle.

    Pozdrowienia!
  • maciekzolnowski 18.06.2021
    Dziękuję i serdecznie, słonecznie pozdrawiam, Bożenko. :)
  • Narrator 20.06.2021
    O rzeczach zwykłych potrafisz pisać w sposób oryginalny i zajmujący. 5.
  • maciekzolnowski 20.06.2021
    Witaj!
    Naprawdę podobało Ci się? Dzięki. Mnie wydawało się, że tym razem poległem, i to na całego. Tak jak napisałem wcześniej, nie ma nic gorszego od poprawiania samego siebie, bo to jednak staroć jest (w sensie: stare zapiski). Boli mnie ilość dygresji, boli zmarnowany potencjał i brak akcji (gdzie są skarby zakopane przez hitlerowców, gdzie jakieś trupy albo chociaż szkielety?). No niestety, "Pan Samochodzik" to to na pewno nie jest, a szkoda.
    I jeśli pozwolisz, mała dygresja już na koniec: gość z kanały YT "Tata Czyta" powiedział mi, że jeśli chcę zostać przez niego odczytany, to jest zaprezentowany słuchaczom, to muszę napisać: 1) coś, co spodoba się dzieciakom i zostanie przez nie zaaprobowane (paskudny wymóg, dzieci bywają krytyczne w swych osądach), 2) coś, co będzie minimum 100-stronicową prozą. Ciekawe wytyczne, swoją drogą. Mini-powieść "Stań przy mnie" ze zbioru "Ciało" S. Kinga z całą pewnością spełnia zadane kryteria.
    Przepraszam, że aż tak się rozpisałem. I pozdrawiam. :)
  • maciekzolnowski 21.06.2021
    Mała poprawka: opowiadanie Kinga nosi nazwę "Ciało" i znajduje się w zbiorze "Cztery pory roku".

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania