Strażnicy czasu
Lirien mknęła przez las, co chwilę oglądając się za siebie. Jej oprawcy byli biegli w sztuce tropienia, ona jednak była biegła w „sztuce” uciekania. „Ale kim jest Lirien?”, „przed kim uciekała?” – zapytacie. No właśnie. Też nie jestem fanem wrzucania czytelnika w wir akcji na pierwszej stronie, aby tym (marnym) zabiegiem przykuć jego uwagę. Zacznijmy zatem właściwie…
Czas jest kruchym tworem. Wystarczy drobna z pozoru ingerencja, by znana nam historia uległa całkowitej zmianie. Odkąd podróże w czasie zostały odkryte, stało się to dużym problemem w świecie Altaris. Dlatego grupa ludzi rozumiejących zaistniałe zagrożenie postanowiła stanąć na straży dotychczasowej wersji historii. Przyjęli oni nazwę „Strażnicy czasu”. I choć zdawali sobie sprawę z jej małej oryginalności, uznali ją za najlepszą z rozważanych opcji (a były to m. in. „Obrońcy czasu”, „Gwardziści historii”).
Podróże w czasie, jak się zapewne domyślacie, rządzą się pewnymi prawami. Jednym z nich jest to, że każdy rok podróży to pewna porcja energii konieczna do jej odbycia. Biorąc pod uwagę tą prawidłowość, obliczono, iż optymalnym momentem w historii, w którym zostanie ustanowiona siedziba organizacji, będzie rok 1000 Nowej Ery. Data ta wypada „w połowie” między pierwszą znaną cywilizacją Trigonis, a czasami współczesnymi. Ma ona również inną ważną zaletę – z badań opracowanych przez ww. organizację wynika, iż większość wykroczeń w tej materii popełnianych jest w czasach późniejszych, co zmniejsza ryzyko, że któraś z tych zmian spowodowałaby utrudnienie w działaniu „Strażników” poprzez modyfikację rzeczywistości, w której operują. Oczywiście aby utrzymać tą przewagę nad zbirami temporalnymi konieczne było utrzymanie istnienia organizacji w tajemnicy. W szczególności zaś informacji o miejscu, a raczej „czasie”, ich siedziby głównej. Powodem zaś, dla którego przestępstwa występują głównie po tej epoce jest to, iż trudno dokonać znaczących zmian bez odpowiedniej technologii, która wtedy jeszcze nie istniała. Przenoszenie zaś każdego większego urządzenia (które miałoby szansę poważniej „namieszać”) wymaga dużej ilości energii.
Mając pokrótce nakreślony obraz świata, możemy wreszcie wrócić do początkowej informacji o niejakiej Lirien. Jak to często bywa – przypadkowa osoba w złym miejscu i, o ironio, złym czasie. Ale czy aby na pewno…?
Po 3 godzinach pościgu młoda pół-elfka (tak, istnieją też inne rasy) była już mocno zmęczona. Nogi powoli zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa. Jeden z oprawców już wyciągał rękę, by ją chwycić, gdy nagle przed nimi, całkowicie znikąd, pojawił się obcy mężczyzna. Cała trójka upadła z łomotem na ziemię. Trudno powiedzieć, która z postaci była najbardziej zdziwiona. Wystarczy wspomnieć, że każde miało niemały opad szczęki trwający dobrych parę sekund. Pierwsza z szoku wyszła dziewczyna, która z wrodzoną zwinnością wstała na nogi i kontynuowała ucieczkę.
- Nie jest dobrze… - wymamrotał tajemniczy jegomość „znikąd”.
- Na szubienicę z nim, za konszachty z diabłem! – zakrzyknął niedoszły porywacz dziewczyny.
- To już się staje nużące, naprawdę… - rzekł, w zasadzie do siebie, nieznajomy. Po czym wyciągnął zza pazuchy jakieś urządzenie, skierował je na przeciwnika, nacisnął przycisk i… zwalił tym oponenta na ziemię. Dziewczyna widząc to, wyglądała na mniej zdziwioną niż „powinna”. Przynajmniej w oczach właściciela owego urządzenia.
- Niemożliwe, więc jednak naprawdę istniejecie! – wykrzyknęła radośnie Lirien. Jej towarzysz zbaraniał już całkiem. Wybałuszył gały i z głupim wyrazem twarzy patrzył na nią przez chwilę. Po czym ocknął się i tym razem skierował urządzenie na nią.
- Zaczekaj! – poprosiła dziewczyna – Wiem, kim jesteś. Przynajmniej częściowo…
- Doprawdy? – odpowiedział mężczyzna z wyczuwalną drwiną – Kim zatem jestem, według ciebie oczywiście?
- Człowiekiem, który może pojawić się w dowolnie wybranym miejscu, prawdopodobnie również czasie, tropiącym „tych złych”. Tobie podobnych widywano na przestrzeni lat. Parę razy z opisów wynikało, jakoby widziano tego samego mężczyznę, w tym samym wieku, mimo upływu dłuższego czasu.
- Znaczy… - wydukał niezbyt elokwentnie w odpowiedzi i dodał po chwili – Niestety tym bardziej muszę to zrobić. – I ponownie wycelował tajemniczym urządzeniem w dziewczynę. W tym samym momencie jednak usłyszeli trzask, a ów przyrząd uderzył z hukiem o kamienie. Oboje szybko doszli do tego, co się stało – dogonili ich pozostali ludzie, którzy brali udział w pościgu za pół-elfką. Mieli pecha, że wśród nich był akurat tak zdolny łucznik.
W zaistniałej sytuacji unieszkodliwienie Lirien zeszło na dalszy plan. Nieznajomy chwycił urządzenie i czym prędzej zaczął uciekać. Lirien jednak była już zbyt zmęczona dotychczasową ucieczką, by do niego dołączyć. Nieznajomy po jakichś 30 sekundach biegu odwrócił się za siebie zdziwiony tym, że nie słyszy dźwięków pościgu. Rzeczywiście, okazało się, że chodziło im tylko o dziewczynę. Zauważył jak ciągną ją nieprzytomną po ziemi, nie będąc przy tym zbyt delikatni. Cholera, powinniśmy ograniczać naszą ingerencję w wydarzenia... Ale szlag mnie trafia jak widzę takich prostaków - bez żadnych zahamowań i zasad moralnych, pomyślał. Zabicie ich wszystkich uznał jednak za "lekką" przesadę, choć nie można powiedzieć, żeby ta opcja go nie kusiła. Postanowił śledzić ich i czekać na sposobność do załatwienia sprawy po cichu. Miał również świadomość, iż jedną z opcji jest to, że dziewczyna jest rzeczywiście czemuś winna i kara jej się należy. Zdarzyło mu się to już zbyt wiele razy, by nie zdawać sobie z tego sprawy. Wbrew opiniom wielu osób, w tamtych czasach wokoło nie latali sami rycerze i księżniczki. Wróćmy jednak do wspomnianej sytuacji. Mężczyzna liczył na to, że oprawcy zamierzają zabrać pół-elfkę do najbliższego miasta, Kertanis, w celu osadzenia w areszcie i/lub wykonania wyroku. Znajdowało się ono co najmniej dwa dni drogi od ich położenia, i to przy szybkim marszu. Dałoby mu to sposobność do oswobodzenia jej w nocy, kiedy to przynajmniej część z drabów będzie smacznie chrapać. Plan wziął jednak w łeb gdy nieznajomy zauważył, iż ferajna nie zamierza czekać tak długo i już szykuje stryczek dla dziewczyny. Pierwszym, wymyślonym na szybko, pomysłem było "klasyczne" rzucenie kamienia w dowolne oddalone od obozu miejsce. Jak pomyślał, tak zrobił. Efekt był jednak co najmniej niezadowalający - paru oprychów popatrzyło w stronę odgłosu, ale nie przejęli się nim zbytnio. To w końcu las, jakieś stukania czy ocierania raczej nie są czymś podejrzanym. Nieznajomy stracił nieco animuszu, zwłaszcza, że improwizacja nie była jego mocną stroną. Znał wprawdzie parę czarów, ale raczej z żadnego z nich nie miałby teraz zbyt dużego pożytku. No chyba, że chciałby zabić... Poza tym i tak wolał magię leczącą od tej niszczycielskiej. Mógł spróbować przenieść dziewczynę siłą umysłu, ale zwykła lewitacja trwałaby zbyt długo, a odległość, na którą mógłby ją przetransportować byłaby niewielka. Była też teleportacja, ale zużywała dużo sił i była dość zaawansowanym zaklęciem, którego w dodatku nauczył się niedawno. I nie do końca potrafił wybrać miejsce przenosin... I chociaż ryzyko skończenia w jakimś obiekcie praktycznie nie występowało, to jednak było dużo nieprzyjemnych miejsc, gdzie mogliby się znaleźć, co w połączeniu ze wspomnianym osłabieniem... Skup się! Nie czas na twoje roztrząsanie problemu od każdej strony! - zganił się w swojej głowie. I wtedy uderzył się dłonią w czoło. No tak, po co używać najłatwiejszego rozwiązania… Po czym sięgnął za pazuchę i wyciągnął kilka okrągłych, metalowych przedmiotów, a sam założył ciemne okulary. Osiłki już przerzucały linę przez gałąź, więc musiał się bardzo spieszyć. Przeszedł za drzewo, na którym zamierzali powiesić dziewczynę (miało bardzo gruby konar, więc nie musiał się martwić o wykrycie) i pośpiesznie rzucił trzy z obiektów w różne miejsca obozu. Po chwili rozległ się huk i błysnęło oślepiające światło. Wnet nastał wielki zgiełk, każdy z drabów zasłaniał sobie oczy dłońmi. Nieznajomy wiedział, że ma ledwie parę minut, więc szybko podbiegł do dziewczyny, przerzucił ją przez ramię (niestety nie było czasu na bycie przesadnie delikatnym) i puścił się sprintem w las. Po paru minutach biegu znalazł przewrócony wielki konar, za którym postanowił się schować. Co prawda powinno to zadziałać samo w sobie, ale dla pewności postanowił użyć zaklęcia niewidzialności. Tak jak się spodziewał - nie było ono potrzebne - pościg przemknął koło nich, a żaden ze ścigających nawet nie spojrzał w ich stronę. Mężczyzna w tej chwili uświadomił coś sobie - dziewczyna ani przez chwilę nie protestowała, nie domagała się postawienia na ziemię itp. Wprawdzie po części wynikało to z tego, iż była obolała po krótkim pobycie u jej niedoszłych oprawców, ale brało się to również z jej wrodzonego rozsądku - generalnie nie miała tendencji do panikowania i tracenia zimnej krwi. Przez chwilę oboje wpatrywali się w siebie, nie bardzo wiedząc od czego zacząć i zdając sobie sprawę z niezwykłości sytuacji.
- Dziękuję - wydusiła z siebie dziewczyna.
- Drobiazg - odparł nieznajomy.
- Mam na imię Lirien - kontynuowała.
- Swojego imienia wolałbym nie zdradzać. Najlepiej żeby teraz każde poszło w swoją stronę.
- Ale ja ciebie szukałam! Od dawna.
- Dlaczegóż to? I skąd w ogóle o mnie wiesz?
- Pogłoski o was pojawiały się od dawna. Większość jednak uznawała je za bajki opowiadane przez dzieci, pijaków albo obłąkanych. Ja wierzyłam. Choć nie zaliczyłabym się do żadnej z powyższych grup.
Mężczyzna mimowolnie uśmiechnął się.
- A co do drugiej części pytania - nasze ziemie od paru lat są pod panowaniem pewnego barona. Okrutnego i chciwego.
- To nie do końca moja działka, więc...
- Daj mi dokończyć! - zrugała go. - Jeszcze niedawno ów "baron" był zwykłym obwiesiem. Praca się go nie imała, żył z tego co udało mu się ukraść albo wyżebrać. A nie wiem jak u was, ale u nas takie awanse społeczne nie zdarzają się ot tak.
- To może ubił jakiegoś smoka albo pomógł jakiejś księżniczce - odrzekł sarkastycznie mężczyzna. Lirien tylko zmierzyła go wzrokiem.
- Uznałam więc, że może to jednak ma coś z wami wspólnego. Może okradł jednego z waszych czy coś...
- Nic mi o czymś takim nie wiadomo, a wierz mi, pilnujemy swojego sprzętu.
- Tak jak tej zabawki, którą ci ustrzelili z łuku? - odparła złośliwie.
- Tak wła... - zaczął swoją wypowiedź, po czym dopiero zrozumiał uszczypliwość. - Heldrad. Mam na imię Heldrad. I tak nie sądzę, by mogło to jakoś poważniej namieszać w rzeczywistości.
Dziewczyna w pierwszej chwili była zaskoczona, jednak szybko grymas ten zastąpiła uśmiechem.
- Więc jednak mi pomożesz? - zapytała.
- Jeśli jest cień szansy, że ma to coś ze mną wspólnego, muszę się temu przyjrzeć. Jednak szczerze wątpię, żeby była to robota dla mnie.
- Niech i tak będzie - odparła zadowolona Lirien. Heldrad zdał sobie wówczas z czegoś sprawę. Nie wypytywała go kompletnie czym się zajmuje, skąd miał to urządzenie itp. Pogłoski pogłoskami, ale w jej czasach większość byłaby zdrowo przestraszona. A jej zależało jedynie na tym, by rozwiązać sprawę z baronem. - Naiwność albo wielkie serce - pomyślał w duchu.
- Nie ciekawi cię, kim dokładnie jestem? - spytał.
- To bez znaczenia, o ile rozwiążesz mój problem. No i nie uciekniesz się przy tym do morderstwa czy pomocy ciemnych mocy. O ile takowe w ogóle istnieją.
- Hmm, a za co ścigali cię tamci?
- Jak już mówiłam, baron do przyjemniaczków nie należy. Umyślił sobie, że będzie pobierał "podatek" od każdego domostwa w wysokości 2 sztuk złota. Wyobrażasz to sobie? Pół miesięcznej wypłaty normalnego człowieka. Czy tam pół-człowieka. Nie wspominając już o biedocie. Ja żyłam sobie z dala od ludzkich siedlisk, ale i do mnie zawitali. A skąd ja miałabym mieć takie środki? Nie pracuję dla nikogo ani zwykle nic nie sprzedaję. Żywię się tym, co zasieję, owocami z lasu i czasem upolowaną zwierzyną. Jak potrzebuję pieniędzy, idę do miasta sprzedać trochę kłów czy skór.
- Dobrze więc, gdzie ten baron urzęduje? Gdzie przyjmuje interesantów?
- Przyjmuje? Dobre sobie. Siedzi w swojej komnacie i baluje. Albo robi to u innych wielmożnych. Ewentualnie urządza wielkie polowania w „swoich” lasach. Ale oczywiście nie bardzo jest skłonny zapraszać na nie poddanych.
- A co z królem? Nie wie co się tutaj dzieje?
- Albo nie chce wiedzieć. Może i nie jest tragicznym władcą, ale w pierwszej trójce też by się nie znalazł. Z resztą, już paru próbowało się skarżyć. Król miał przyjrzeć się sprawie i na tym się skończyło.
- Może jest w trakcie badania jej?
- To było z 10 lat temu.
- Ruszajmy więc do tego nieszczęsnego barona. Do zmierzchu jeszcze ze 3 godziny, zdążymy trochę ujechać… to znaczy przejść.
Elfka z radością przystała na tą propozycję.
- A tak w ogóle daleko to? - spytał mężczyzna.
- Jakieś 3 dni szybkiego marszu.
- Mogło być gorzej, jak sądzę…
Dziewczyna uśmiechnęła się tylko. Rzeczone 3 godziny zleciały im już bez dalszych niespodzianek. Zapewne niemała w tym zasługa zacierania śladów za pomocą kolejnego tajemniczego urządzenia. Cóż, uchodzenie pościgom to nie pierwszyzna dla „Strażnika czasu”. Gdy zapadł zmierzch Heldrad wyciągnął z plecaka małą poduszkę i podał ją Lirien. Ta podziękowała mu skinieniem. Następnego ranka zjedli skromne śniadanie składające się z suchego prowiantu podróżnika. A w zasadzie zjedliby, gdyby nie urozmaicenie go przez dziewczynę czymś w rodzaju jagód. Mężczyzna pomyślał w duchu, że zazdrości jej tej umiejętności łatwego znajdowania pożywienia. Był wprawdzie szkolony również pod tym kątem, jednak nie przychodziło mu to aż tak naturalnie jak urodzonej tutaj dziewczynie. A był z tych zdolniejszych.
Pierwszą poważniejszą decyzją, jaką musieli podjąć, był wybór ścieżki, którą będą podążać. Między nimi a Trangorem (tam był hrabia) znajdowała się wioska i jedno średniej wielkości miasteczko, wspomniane już Kertanis. Drogę można było obrać tak, że omijali oba z nich, przechodzili tylko przez jedno, bądź przez oba. Ostatnią opcję odrzucili od razu. Oboje uznali, że niepotrzebnie wydłużałoby to czas, a nie mają konkretnych sprawunków związanych z tymi miejscami. Po krótkiej rozmowie zadecydowali, że zajdą do jednego z nich, a po kolejnej chwili wybrali wioskę. Jedyne czego potrzebowali, i to też nie było konieczne, to zapasy na drogę. A te szybciej, a zapewne i taniej, kupią w wiosce. No i oboje nie przepadali za tłumem. Dodatkowo Lirien była znana mieszkańcom, bo często tam handlowała. O ile nie musiała, starała się załatwiać swoje sprawy poza miastami. Zgodnie z oczekiwaniami zostali ciepło przyjęci. Co poniektórzy zerkali tylko z zaciekawianiem na towarzysza elfki. Do tej pory zawsze widzieli ją samą, więc była to dla nich pewna ciekawostka. - I zapewne temat do plotek – pomyślała Lirien. Nie przeszkadzało jej to jednak za mocno. Wprawdzie często tam bywała i miała z nimi dobre relacje, jednak daleko było im do przyjaźni. Uzupełniwszy zapasy para ruszyła w dalszą drogę. Po opuszczeniu wioski zostały im około dwa dni drogi.
Po paru godzinach wędrówki natknęli się na gorące źródła. Lirien bardzo lubiła to miejsce i, o ile miała okazję, zażywała tam kąpieli. Uważała to za jedną z najbardziej relaksujących czynności. Tym razem sprawa była jednak nieco utrudniona. Wahała się czy prosić swojego towarzysza o danie jej kilku chwil na tę przyjemność. Po pierwsze samo pytanie o to było dość krępujące, po drugie jeszcze nie ufała mu na tyle, by nie mieć wątpliwości odnośnie jego potencjalnych skłonności podglądacza. Heldrad jednak odczytał zakłopotanie na jej twarzy i sam zaproponował, że mogą się tu zatrzymać, a on w tym czasie poszuka czegoś do jedzenia – w bezpiecznej odległości od źródeł. Widząc, że nie udało mu się zmniejszyć zakłopotania dziewczyny, chwilę przyglądał się sadzawkom, po czym wskazał jej miejsce dość dobrze osłonięte przez wysokie krzewy. Lirien uśmiechnęła się mimowolnie. Warto nadmienić, iż elfki (nawet te pół-) słynęły ze swojej zgrabności. Gdy sprawa została ustalona, oboje oddali się zamierzonym czynnościom. Po około pół godziny Heldrad usłyszał krzyk dziewczyny. Natychmiast pomknął w jej stronę. Okazało się, że akurat przechodziły tamtędy dwa orki, które zwabił zapach elfki. Ich mięso uchodziło wśród orków za delikates. Strażnik bez namysłu odepchnął ich zaklęciem. Szczęśliwym trafem na tyle mocno, że obaj runęli w dół urwiska znajdującego się parę metrów za ich plecami.
- Nic ci nie jest? - spytał mężczyzna patrząc w jej stronę.
- Nie – odpowiedziała, po czym oblała się rumieńcem.
- Przepraszam! - wykrzyknął zmieszany Heldrad i szybko odwrócił wzrok.
- Lepiej już pójdę. Dokończ swoją kąpiel. Chyba nie jesteśmy aż takimi pechowcami, żeby coś jeszcze się przydarzyło – dodał i oddalił się, nie czekając na odpowiedź. Cały incydent zaowocował tym, iż młoda elfka nabrała większej sympatii do swojego towarzysza. I miała zapewniony dobry humor przez dłuższy czas.
Następny dzień minął im bez niespodzianek, a jedyne stworzenia, na jakie się natknęli, to sarna i grupa zajęcy. Nie udało im się jednak dotrzeć do miasta przed zmrokiem i zmuszeni byli nocować pod gołym niebem. W zasadzie nie stanowiło to problemu, ba, oboje bardzo to lubili. Po paru godzinach od przebudzenia dotarli wreszcie do celu. Samo miasto było mniejsze niż spodziewał się Strażnik. Choć z drugiej strony nie dziwiło to aż tak bardzo, gdyż generalnie ten rejon królestwa nie należał do najbardziej zaludnionych.
- Dobrze więc, prowadź – rzekł mężczyzna do elfki.
- To ten zamek, tam, na wyspie – odpowiedziała, wskazując nań palcem.
Mężczyzna trochę się zakłopotał, ale bynajmniej nie swoim brakiem spostrzegawczości. Jedyne dojście do zamku stanowił most zwodzony, więc dostanie się tam niepostrzeżenie zdawało mu się problematyczne.
- Hmm, czy na pewno baron nie przyjmuje nikogo na swoim zamku? - zapytał dziewczynę po chwili namysłu.
- Z ludu – nigdy. Czasem organizuje biesiady, jak już mówiłam. Nie w najbliższym czasie, niestety. Jednak to nie znaczy, że szczęście nam nie sprzyja. Z tego co słyszałam jutro wyjeżdża do jakiegoś hrabiego, oczywiście na przyjęcie. A to wiąże się również ze zmniejszeniem obstawy zamku. Nieprzesadnym, w końcu jest paranoikiem, ale zawsze to coś.
W głowie Heldrada już zakiełkował plan. Niestety musiał być w tej kwestii kreatywny, gdyż jego właściwa misja nie polegała na infiltracji. W zasadzie tym razem został wysłany na własne życzenie w ramach przepustki. Lubił ten okres, dlatego często się „tam” wybierał. Mógłby wprawdzie wrócić po odpowiedni sprzęt, ale bez wystarczających dowodów nikt nie wyśle go z powrotem w te czasy. Pierwszym etapem jego planu było podpłynięcie łódką do zamku od przeciwnej strony niż znajdowała się brama. Wprawdzie znajdowali się tam łucznicy, ale jego podręczny kamuflaż (urządzenie czyniące go niewidocznym) był w stanie objąć swoim działaniem tak mały obiekt. Choć miało to swoją cenę – ta wersja była przewidziana tylko do ukrywania pojedynczej osoby, objęcie dodatkowo łódki skutkowało krótszym czasem działania. To z kolei sprawiało, iż musiał tą część planu wykonać szybko. Następnym punktem była wspinaczka przy użyciu przyssawek. Można ich było używać na dwa sposoby – umocować na podeszwie buta idąc wyprostowanym albo umieszczenie ich dodatkowo na dłoniach i wspinaczka „na czworaka”. Pierwsza opcja wchodziła w grę w zasadzie tylko wtedy gdy była wykonywana dla rozrywki i w miejscu oddalonym od siedzib ludzkich, w innym wypadku kolejne posądzenie o czary murowane. Ostatnim etapem było szukanie zaburzeń temporalnych i ew. przedmiotów niepochodzących z tej epoki. Ten etap wymagał z kolei ciągłego trzymania palca na „spuście” kamuflażu. Warto również dodać, że Heldrad nie specjalizował się w infiltracji i generalnie za nią nie przepadał. Po opracowaniu całego planu rozdzielił się ze swoją towarzyszką, która miała na niego czekać u swojej przyjaciółki na obrzeżach miasta.
Pierwsze dwa etapy przebiegły bez problemów. Podczas trzeciego Strażnik co chwilę był bliski zawału słysząc kroki w korytarzu czy nagły szmer. Nie mając czasu ani sprzętu nie wykonywał swojego zadania w standardowy sposób – tzn. przeszukując pokój po pokoju – zamiast tego sprawdzając miejsca, które uznał za najbardziej prawdopodobne. Wszystko wskazywało na to, że przypuszczenia elfki były nietrafione. Jednak gdy już miał opuszczać zamek, zauważył coś niezwykłego. Nie chodziło jednak o wskazania zaburzeń temporalnych, a… długopis leżący na stole w pokoju barona. Po bliższych oględzinach sytuacja zrobiła się jeszcze ciekawsza – otóż nie był to zwykły długopis, a urządzenie pochodzące z czasów Strażnika służące do wykrywania złota. Kruszec ten w przyszłości znacznie stracił na wartości i w zasadzie szukali go już tylko pasjonaci, czy to dla zwykłego „dreszczyku” dawnych odkrywców czy do spełniania się artystycznie poprzez wytwarzanie z niego ozdób itp. Jednak w czasach barona odpowiednia jego ilość potrafiła obalać lub tworzyć imperia. Nagle czujnik Heldrada wskazał duży skok energii temporalnej, a to mogło oznaczać tylko jedno – ktoś właśnie przeniósł się do lub z tego czasu. Biegnąc co sił za wskazaniami urządzenia trafił pod drzwi badanej wcześniej piwniczki z winami. A może tylko wydawała się nią być na pierwszy rzut oka. Ze środka słychać było czyjś podniesiony głos:
- Jak to „barona nie ma na zamku”? Przecież miał tu być do jasnej cholery.
- Kazano mi przekazać, iż zmuszony jest przełożyć umówione spotkanie, do czasu jego powrotu jest pan tu mile widzianym gościem - usłyszał w odpowiedzi.
- Czy ty nie rozumiesz ośle, że nie mogę tutaj przychodzić kiedy mi się żywnie podoba? Przebywanie tu zbyt długo również nie wchodzi w grę. Przekaż swojemu panu, że ma się ze mną spotkać w tym terminie.
Młody Strażnik nie dosłyszał go, więc wywnioskował, iż albo wyszeptał go służącemu, albo wręczył wiadomość na kartce.
- Na mnie pora – dodał zirytowany jegomość. I powiedz swojemu panu, że to nie jest prośba, i żeby lepiej nie zapominał o swoim długu. Będzie wiedział, co mam na myśli.
- Dobrze, panie.
Po tych słowach czujnik znowu wskazał skok energii, a po chwili drzwi otworzyły się i wyszedł przez nie jeden człowiek. W jego ręku, zgodnie z wcześniejszymi przypuszczeniami, znajdowała się koperta. Heldrad zrozumiał, że to najlepszy moment na zdobycie jej. A być może nawet jedyny. Na szybko przyszły mu do głowy dwa wyjścia – paralizator bądź unieruchomienie magią. Wybór szybko padł na to drugie, gdyż w przeciwieństwie do paralizatora nie pozostawiał śladów – ofiara po ocknięciu się nie zdawała sobie sprawy, iż została zaczarowana. Rzucił więc zaklęcie i zabrał ową kopertę, po czym w pośpiechu przeczytał treść kartki znajdującej się w środku: „w południe siódmego dnia czerwca, tam gdzie zawsze. Hans H.”.
- Niemożliwe… - pomyślał Heldrad. - wprawdzie głos wydawał mi się znajomy, ale on? No dobra, nie był wzorowym pracownikiem, ale zdrajcą? No i do wybuchowych też nie należał.
Po chwili otrząsnął się, wsunął kopertę wraz z kartką z powrotem w rękę służącego, po czym w pośpiechu udał się na mury zamku i zostawioną przy brzegu łodzią wrócił na brzeg. Następnie spotkał się z Lirien w wyznaczonym miejscu. Nie mógł powiedzieć jej wszystkiego, jednak przyznał, że to sprawa dla niego i że rzeczywiście baron nie awansował tak szybko dzięki swoim zaletom. Pozostawało więc wrócić do siedziby organizacji i o wszystkim opowiedzieć przełożonym. Pożegnanie z młodą pół-elfką było trudniejsze niż mu się wydawało, w końcu niełatwo przywiązywał się do ludzi, czy „prawie” ludzi. Ona też nie zniosła tego lekko, mężczyzna widział wyraźnie, że jej oczy zaszkliły się łzami. Starała się to ukryć, a on udawał, że tego nie zauważył.
- Spokojnie, jeszcze tu wrócę – próbował pocieszyć ją (i siebie?) Heldrad.
Dalej sprawa potoczyła się rutynowo – po zgłoszeniu sprawy zaczęto śledzić podejrzanego w jego wędrówkach w czasie, co zaowocowało szybkim potwierdzeniem oskarżeń młodego Strażnika. Zdrajcę złapano i osadzono w więzieniu, a sprawę z baronem „naprostowano”. Nie było to wprawdzie łatwe, gdyż proceder ten trwał już od pewnego czasu, jednak nie z takimi sprawami Strażnicy mieli do czynienia. Tym razem zdecydowano się na pozbawienie go władzy w ten sposób, iż wyglądało to na zwykłą degradację społeczną spowodowaną złymi decyzjami finansowymi. Nie było trudno przekonać do tego ludzi – hulaszcze życie barona na pewno nie było tanie. Za zastosowaniem tego rozwiązania mocno naciskał Heldrad, gdyż większość pozostałych zakładała ingerencję w czas i/lub pamięć, a to mogłoby sprawić, że dla Lirien ich spotkanie nigdy nie miało miejsca...
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania