Strefa Mroku - Prolog - Coś
Prolog - Coś.
Pomimo tego, że dzień wyraźnie ustępował już nocy afgański żar malował się tysiącami drobin potu na zatrwożonych czołach towarzyszy broni. Słone krople spływając po umorusanych twarzach mieszały się z krwią i kapały na rozgrzane piaski. Dudniące bez ustanku karabiny zagłuszały jęki tak przeraźliwe, że zdrowi przy zmysłach mężczyźni wciskali swe głowy między kolana i zatykali uszy rękoma nie potrafiąc odnaleźć się w tej demonicznej scenerii. Ich charaktery właśnie zostały złamane. Wola walki ustępowała nieludzkim wybrykom natury. Czy choć jeden z nich przeżyje? Błagali by tak się stało, ale przecież kilka godzin wcześniej nikt z nich nie zakładał takiego scenariusza. Zawsze są obawy, szacuje się koszty, kładzie na szali wolności ludzkie istnienia. Ale przecież scenariusz nie zakładał takiej rzezi. Mieli zrobić swoje, zlikwidować wrogów, a przyszlo im walczyć… no właśnie. Z Kim? Z czym? Co to jest? Czy to ludzie? Demony? Sam szatan sprowadził swoich wysłanników na ziemię? Jak to możliwe? Jak mogło powstać coś tak potwornego, przyprawiającego o mdłości, zawroty głowy. Coś co mrozi krew w żyłach w chwili kiedy się to zobaczy. Co to jest? Jak to zabić? Nie wiedzą. Jeśli Boga mają po swojej stronie, to kto jest po stronie tych ludzkich karykatur?
Ciśnięte siłą eksplozji i tryskające krwią ramię przeleciało im właśnie przed oczami upadając na wysuszoną ziemię. Chryste panie, czyja to ręką? Taliba? Cywila? Oby nie kogoś z naszych - myśleli w duchu wszyscy. Z drugiej strony pies drapał rękę. Oby tylko przeżyć. Uciec jakoś, zdezerterować, skryć się przed tym czymś, byle by jakoś przetrwać.
Odłamki gruzu rozsypały się w promieniu kilkudziesięciu metrów, a oni leżeli na ziemi sparaliżowani strachem. W ustach czuli słony smak krwi i potu wymieszany z chrzęszczącym między zębami piachem. Karabiny leżały tuż obok nich, a oni jak przyklejeni do palącego podłoża nie mogli się od niego oderwać aby je chwycić.
Strach...
To on był sprawcą ich niemocy. Tysiące godzin podczas szkoleń i w czasie akcji na polu walki poszło jak to mawiał klasyk: jak krew w piach, albo jak kto woli: psu w tyłek. I tamtego dnia właśnie to określenie bezapelacyjnie zyskało na mocy. Tam na polu bitwy wyszkoleni żołnierze byli bezradni wobec tego co miało być dla nich igraszką, rutynową akcją, w której w ciągu paru chwil mieli przejąć kontrolę nad uciemiężoną przez Talibów wioską.
Jednak oni leżeli tam jak trzęsący się ze strachu żółtodzioby, jakby każdy z nich pierwszy raz w życiu widział trupa. Niby trupy jak trupy... „Na polu walki to się przecież zdarza." - wmawiali im co niektórzy, przeważnie ci wyżsi stopniem. I mówić będą tak pewnie jeszcze nie raz.
Tyle, że nie! To się normalnie tak nie zdarza. To jest nienormalne. To jest nieludzkie. Jakby pochodziło z jądra zła, z najskrytszych czeluści piekła.
Niepojęty pisk w ich uszach spowodowany eksplozją zaczął stopniowo ustępować miejsca przerażającym rykom bestii. Nie minęła chwila i zza podziurawionego przez kule winkla budynku wyłonił się kolejny potwór w ludzkim ciele. Szkarłatne oczy bestii utkwiły na twarzy jednego z żołnierzy w momencie kiedy tylko to „coś" zorientowało się, że na polu walki to właśnie on jest najlepszym celem.
Pochylił się.
Ruszył.
Serce żołnierza waliło jak dzwon, przez moment poczuł jakby wyskoczyło mu z klatki piersiowej. Jego ciało jednak nie dało za wygraną pomimo odniesionych ran. Nastąpił nagły wyrzut adrenaliny, która w ułamku sekundy zaktywizowała cały organizm do działania na najwyższych obrotach. Błyskawicznie dała mięśniom i umysłowi maksymalny napęd i energię.
Poderwałem się i rzucił w stronę karabinu. Stwór przeleciał tuż obok niego rzucając się na ziemię, w miejscu w którym tamten leżał jedno mrugnięcie temu.
Chwycił za karabin. Palcem pociągnął za spust. Seria pocisków przeszyła ciało napastnika, zanim broń dała dźwiękowy sygnał, że magazynek jest pusty.
Stwór obrócił się w jego stronę. Gnida nie padła jeszcze. Choć jego brzuch jak dziurawe sito uwalniał na zewnątrz litry krwi, to ten skurczybyk zdołał się dźwignąć, i stanąć na nogi.
Jak to możliwe? Nie zabił go granat, ostrzał z powietrza, pociski z karabinu zrobiły z niego durszlak, a on gapił się na swoją ofiarę i ryczał w niebogłosy.
Ponownie ruszył. Odpoczął kilka sekund, zregenerował się, i znów wytężył siły aby dopaść do celu. Zbliżył się kilka metrów. Sprawnym ruchem żolnierz wyciągnął z pochwy taktycznej nóż. Potwór wykonał kolejny krok i nagle jego głowa z przeraźliwym hukiem eksplodowała rozrzucając fragmenty mózgu i czaszki dookoła. Kilka metrów dalej z bronią wycelowaną w trochło stał kolejny z wojskowych, to on oddał strzał i powalił demona, jednak po chwili on sam runął na ziemię niczym kłoda. Przyczyną jego upadku był uczepiony tyłu jego głowy zdziczały Talib. Zatopił swoje zęby w jego potylicy, a potem odrywając mięso od czaszki zaczął przeżuwać swoją zdobycz. Ból odebrał mowę poszkodowanemu, a ogromne cierpienie obrazował jedynie wyraz jego twarzy i gasnący wzrok. Ostatkiem sił sięgnął jednak po coś, konwulsyjnie miotając się na ziemi by po chwili z ogromnym hukiem eksplozji przeistoczyć się w obłok krwi, mięsa i pyłu.
Echo wybuchu granatu przywołało w odzewie ryk dziesiątek gardeł. Ułamek sekundy później nastąpił nieokiełznany szturm demonicznych stworów. Niby tak ludzkich, a zarazem tak bestialsko zwierzęcych. Ruszyli zewsząd na grupę niezorganizowanych wojskowych. Dopadli do pierwszych z nich mimo tego, że ich ciała dziurawił ołów. W uszach wszystkich dudniły odgłosy wystrzałów i trzask miażdżonych czaszek. Krew z ciał falami barwiła pustynny piach. Aby przeżył choć jeden żołnierz musiałby wydarzyć się cud, bo horda dzikich potworów nie ustępowała w swoim działaniu kłapiąc żuchwami bez ustanku.
I w tamtej właśnie chwili wydarzyło się to czego tak wszyscy potrzebowali. Cud nadszedł z nieba. Nad nimi, nad ich głowami, ukazał się śmigłowiec szturmowy. Nie wiadomo kiedy i skąd nadleciał. Prawdopodobnie wszyscy tak bardzo pragnęli przeżyć, że skupiając się na tym tak mocno zlekceważyli to co działo się gdzieś dalej poza linią ich wzroku. Nie minęło pięć sekund, a śmigłowiec uruchomił działka umocowane na kadłubie i grad kul poszybował w kierunku rozwścieczonej watahy potworów. Pierwsza seria ołowiu skosiła wszystkich co do joty. Ale żołnierze nie mogli odetchnąć z ulgą. Bestie powstały i przystąpiły do kolejnego ataku, nie dając swym ofiarom chwili wytchnienia. Popędziły przed siebie by rzucić się do gardeł wojaków. Z ich ciał, niczym poczerniała breja lała się jucha, a mimo to begli. Z dziur w głowach powstałych przez przeszywające ciała pociski sączyły się mózgi, a mimo to nacierali. Co niektóre z Bestii wlokły za sobą połamane nogi, inne zaś sprintowały z prawie oderwanymi od reszty ciała ramionami. Widok przyprawiał o mdłości. Ciarki szły po plecach, dreszcz przeszywał skórę, a te monstra nie ustępowały. Śmigłowiec zatoczył koło i znów przystąpił do zmasowanego ataku, tym razem prując w dziką swołocz bez ustanku dziesięć sekund, dwadzieścia, trzydzieści, aż wreszcie okropny skowyt i ujadanie ucichły. Z dziesiątek Bestii została jedynie mięsna miazga.
Śmigłowiec zniknął z horyzontu tak szybko jak się pojawił. Żołnierze przegrupowali się. Opatrzyli w pośpiechu swoje rany, zebrali od poległych broń i amunicję. Wiedzieli, że do punktu ewakuacji ustalonego przez dowództwo przed akcją mieli grubo ponad kilometr intensywnego biegu. Wydawało im się, że teraz uda im się wymknąć śmierci z jej nieludzkich szponów. Dowódca dał ręką sygnał do ewakuacji, ale w tym momencie koszmar znów dał o sobie znak. Z jednego budynku posadowionego na obrzeżu wioski zaczęły dobiegać kolejne odgłosy przerażających wyć. Po chwili wyłoniły się kolejne postacie. Przerażenie malowało się jak nigdy wcześniej na twarzach żołnierzy. To były kobiety z dziećmi. Wcześniej ukrywały się ze swoimi pociechami w budynku, który pewnie miejscowi wyznaczyli jako schron, a teraz nie pozostawiając im wyboru same przystąpiły do ataku. Żołnierze unieśli karabiny. Pierwszy ze strzałów rozwścieczył demony. Ruszyły w obłędnym szale. Nie przejmowały się dziurawiącymi ich ciała kulami. Matki z dziećmi biegły na rzeź. Nie znały strachu, nie czuły bólu ani lęku, jedynie rządzę krwi. Było ich coraz więcej, jakby w schronie znajdowało się ich gniazdo niczym wylęgarnia zła. Z każdą chwilą, gdy kule sięgały celu i gdy jeden z demonów padał, jego miejsce zajmowało dwóch kolejnych, a ten który padał wstawał po chwili i zajmował miejsce na końcu hordy by nacierać raz jeszcze ze zdwojoną siłą. Szaleństwo zdawało się nie mieć końca. Z gardeł szaleńców wydobywał się przemożny ryk: mieszanka furii i ekstazy. Opętane dziką żądzą mordu postacie zbliżały się nieubłaganie do grupy żołnierzy w potrzasku. Nie byli w stanie uciekać i bronić się jednocześnie. Kolejny śmigłowiec również nie nadlatywał. Dystans kurczył się z każdą sekundą, aż wreszcie Bestie dopadły do swoich ofiar rzucając się z gołymi rękami na karabiny.
Jedno z dzieci, prawdopodobnie chłopiec w nastoletnim wieku złapał za lufę karabinu jednego z żołnierzy i sprawnym ruchem wyrwał broń z jego dłoni, jakby to była zabawka. W jego oczach płonął ogień, zupełnie jakby ból i śmierć nie miały dla niego jakiekolwiek znaczenia. Między wojskowymi a krwiożerczymi bestiami wywiązała się zajadła walka na krótkim dystansie. Opętani rzucali się na swoje ofiary z siłą jakiej nie widziano u żadnego człowieka. Ich pazury zatapiały się w skórze, zęby wgryzały się w ciała żołnierzy. Jeden wgryzł się w ramie wojaka tak mocno, że słychać było trzask łamanych kości. Chaos ogarnął wszystko dookoła, strzelać z karabinów nie było warto, wróg był zbyt blisko, zbyt szybko się poruszał, ale mimo to pruli do wroga chcąc jakkolwiek uratować się przed zagrożeniem. Wśród huków i wrzasków można było usłyszeć coś jeszcze: dziwaczny chichot. Opętane szaleństwem dzieci zdawały się mieć ogromną przyjemność z tak bestialskiego zachowania. One po prostu się śmiały. Jakby w tym zwierzęcym zewie odnalazły wspaniałą zabawę i radość.
Jeden z żołnierzy, ten który właśnie stał na końcu obleganej przez stwory masy, poczuł silny chwyt za ramię. Obrócił się i zobaczył skrzywioną szaleństwem twarz. Zjawili się kolejni. Nie wiadomo skąd i kiedy, zaszli wojskowych z drugiej strony i przystąpili do ataku. Bestia sprawnym ruchem obaliła żołdaka na ziemię i przewróciła go na plecy. Pochyliła się nad nim i spojrzała w głąb jego duszy swym obłędnym wzrokiem w którym oprócz demonicznej żądzy krwi nie był nic.
Ryknął donośnie i żołnierz w jednej chwili zrozumiał, że to jego koniec. Miał nieodparte wrażenie, że właśnie za moment Bestia zatopi swoje zęby w jego gardle, gdy nagle…
Komentarze (4)
Patrzę na profil - kilka publikacji dwa lata temu, opis sugeruje, że to wyżej pochodzi z ukończonej książki, a wcześniejsze publikacje z nieukończonej. Nie wiem, na ile to aktualne, ale...
Powyższemu tekstowi przydałaby się korekta. Przecinki przede wszystkim, kilka literówek, powtórzeń, błędy gramatyczne, przynajmniej jeden ortograficzny. Możnaby niektóre zdania inaczej posklejać, żeby się lepiej czytało.
Poza tym nie jest źle, choć odnoszę wrażenie, że poziom regularnie rośnie i opada między akapitami. Może to tylko wrażenie. Będę musiał przekleić do edytora tekstu i dokładniej przeanalizować.
Na niekorzyść opowiadania działa dystans od czytelnika. Nie ma tu głównej postaci, z którą możnaby jakoś przeżywać tę, jakże niecodzienną, sytuację. Nie wiemy, co właściwie się dzieje, dlaczego, komu, a to zdecydowanie osłabia emocje. Ot "my" kontra "oni", krew się leje, ludzie giną a czytelnik nie wie, dlaczego miałby o to dbać.
Drugi akapit zaczyna się od "Ciśnięte siłą eksplozji", ale narrator nie wspomina o żadnej eksplozji, co mnie trochę zbiło z tropu.
"niego durszlak a on gapił się na swoją ofiarę i ryczał wniebogłosy. " - przecinek przed "a"
"trzask łamanych czaszek" - nie jest źle, ale "łamanych" brzmi nieco dziwnie. Może lepiej "gruchotanych" albo coś w tym stylu...?
"Nie minęło pięć sekund a śmigłowiec uruchomił" - przecinek przed "a"
"na swoim kadłubie" - niepotrzebny zaimek. Wiadomo, że innego kadłuba tam nie było
"nie dając swym ofiarą chwili wytchnienia." - ofiarom
Piekło wojny, apokalipsa a la zombie i cliffhanger na końcu... W zasadzie klasyka i ciężko coś więcej póki co wnioskować. Napisane nieźle, pod względem poprawności mogłoby być lepiej, ale tragedii nie ma. Czasami nieco chaotyczne, ale powiedzmy że akcja jako tako to usprawiedliwia. Walk i mordowania bardzo dużo, jest też w miarę obrazowa przemoc i masa synonimów - oczywiście nie jest to zarzut, ale gdy te "bestie" mają tak wiele określeń w narracji, to w wyobraźni zaczynają się pojawiać konfliktujące obrazy. Ogólnie co do synonimów zasada jest taka, żeby nie przesadzać - trzymać się dwóch, trzech określeń, w razie potrzeby inaczej konstruować zdania, a przede wszystkim nie bać się powtórzeń, bo same w sobie nie są końcem świata, a stają się problemem, gdy jest ich nadmiar.
Mam nadzieję, że w następnej części już będą konkretni bohaterowie, bo o ile krwawa jatka może być ciekawa sama w sobie, to jednak obecność postaci, które mogą zainteresować czytelnika zdecydowanie pomaga.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania