Strefa Mroku - Rozdział 1 - Ruda kita.
Rozdział 1 - Ruda kita.
W niewielkim, zapomnianym przez Boga miasteczku panowała senna sceneria. Gdzie nie gdzie pośród porannej mgły przedzierały się rozmazane reflektory przejeżdżających samochodów. Ustępujący deszcz miarowo uderzał o dachy domów na przedmieściach w kilkudziesięciotysięcznej miejscowości, która nie wyróżniała się niczym szczególnym na tle innych dolnośląskich mieścin. Niezbyt zadbane ulice i parki, jakieś niespecjalnie ciekawe miejsca rozrywki, hipermarkety rywalizujące ze sobą o to w którym z nich koszyk tych samych produktów jest tańszy niż u konkurencji. Niewielki rynek z jeszcze mniejszym starym ratuszem, w okolicach którego strach się poruszać w godzinach otwarcia lokalnego pubu i dyskoteki.
Od ponad tygodnia Różanicę nawiedzały ulewy i gromkie wichury. Wiatr gdzie nie gdzie wyrządził kilka szkód, a deszcz zalał kałużami wszystkie ulice. Za oknami słychać tylko uderzenia kropel o parapety i blaszane dachy domów, oraz sporadycznie co jakiś czas: szum pędzących przez kałuże aut.
Nagle rozległ się głośny dźwięk budzika. Nim Piotr zdążył otworzyć oczy, usłyszał ciche skradanie się swojego owczarka niemieckiego, który rytualnie spoczął na podłodze tuż obok łóżka. Scooby jak każdy kochający pies pragnął zacząć dzień od przywitania się ze swoim właścicielem. Czekał jednak spokojnie aby to jego pan zrobił pierwszy ruch. Piotr tym razem miał dobrą noc, nie do końca spokojną, bo po raz kolejny obfitująca w koszmary, ale spokojną. Odkąd wrócił do miasta zdarzało się to niestety bardzo rzadko. We śnie prawie codziennie nawiedzały go widma misji w Afganistanie lub śmierć matki. Nie są to dla niego ani miłe ani łatwe przeżycia, kiedy budzi się w nocy cały zlany potem, kiedy serce wali jak szalone, dłonie wilgotnieją od potu a płuca z trudem łapią oddech. Prawdę mówiąc wspomnienia wojny nigdy go nie opuszczały. Wyryły się w jego psychice niczym rzeźba w marmurze. Każdego wieczoru wspomnienia przypominały mu o tamtym dniu, kiedy widział rzeczy, które nigdy nie powinny istnieć. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zdoła się od tego uwolnić. Czy zdoła zapomnieć o tej przerażającej walce z potworami? Czy już zawsze zamykając oczy będzie widział pełne przerażenia twarze swoich braci? Niektórzy z nich, ci którym udało się jakimś cudem przeżyć, tamtej nocy zaczęli tracić resztki człowieczeństwa. A on? Czy wydarzenia tamtej nocy odcisnęły na nim swoje piętno? Czy krew, którą przelał nie przeistoczyła go w takiego samego potwora jakimi były tamte bestie? Zabijał wprawdzie żeby przeżyć, ale tam, na polu walki życie ludzkie straciło dla niego nagle jakąkolwiek wartość. Gdy z nocnych letargów próbował wracać do rzeczywistości, przed oczami krystalizował mu się zawsze ten sam obraz: błysk i eksplozja, a po chwili ciała żołnierzy rozszarpywane przez kule, granat i te okropne bestie. Żaden z nich nie chciał umierać, będąc zbyt młodym na takie poświęcenie. Piotr widziałem to w ich oczach. Jego towarzysze broni zostali pozbawieni wszelkich marzeń i nadziei w ułamku sekundy, a on był bezsilny, zbyt przerażony żeby zrobić cokolwiek, żeby kogokolwiek uratować. Podczas tej akcji, jak nigdy wcześniej, zrozumiał, że nie ma żadnego Boga, który zasiadając na niebiosach troszczy się o swoje zbłąkane owieczki.
Mimo że minęło kilka lat od tamtych wydarzeń, każdy jego dzień był walką. Nigdy nie wrócił do normalności, bo ta normalność którą znał dla niego po prostu przestała istnieć. Codziennie na ulicach Różanicy widywał ludzie którzy cieszyli się życiem, rozmawiali beztrosko, śmiali się, kochali, ale on… był jak duch. Czuł się martwy w środku, jakby część jego duszy umarła razem z nimi – z chłopakami, których opłakiwał na afgańskiej ziemi. Część pustki którą posiadał wypełnił dopiero jego czworonóg. To dzięki niemu nie musi już wpatrywać się tępo w sufit, próbując znaleźć jakikolwiek powód, by wstać. Wcześniej budzik brzęczałby o wiele dłużej a on tylko sięgnąłby ręką, żeby go wyłączyć, i ponownie zapaść w półsen. Uważał wówczas, że nie było sensu się spieszyć – świat nie oferował mu niczego, co mogłoby skusić do zwleczenia się z ciepłej pościeli. Mógł na przykład leżeć wpatrzony w szarą plamę światła na suficie, jakby to było jedyne, co jeszcze w jego życiu miało jakąś treść. Myśl o tym, że trzeba będzie wstać, ubrać się i znów wejść w ten sam, niekończący się cykl dnia, przyprawiała go o mdłości. Każdego ranka to samo – walka między ciałem a rozumem, między pragnieniem zatracenia się w bezruchu a obowiązkiem, który czekał za progiem.
Gdyby nie Scooby, nie miałby powodu by wstać. Pies wyczekiwał, leżał cierpliwie obok łóżka, choć czasami było widać, że ma dość tej codziennej ciszy. Scooby znał go lepiej niż ktokolwiek inny – wiedział, kiedy musiał przyjść bliżej, kiedy dotknąć zimnym nosem ręki, kiedy zamerdać ogonem. Piotr Nawrocki czuł jego obecność i wiedział, że tylko dzięki temu psu potrafi jeszcze podnieść się z łóżka. Mężczyzna przeciągnął się powoli, próbując uwolnić ciężar ze swoich mięśni. Kręgosłup strzelił, a całe ciało zesztywniało, jakby w każdej kości było napięcie, które kumulowało się od lat. Westchnął ciężko. "Jeszcze pięć minut", pomyślał, ale Scooby, leżący u stóp łóżka, podniósł głowę i spojrzał na niego z taką cichą determinacją, że wiedział, iż nie ma odwrotu.
– Dobra, już wstaję. – mruknął, przeciągając ręką po sierści psa, który radośnie zamerdał ogonem, jakby tylko na to czekał. Był jedyną stałą w jego życiu, jedyną istotą, która nie patrzyła na niego z litością ani zrozumieniem, jak wszyscy inni. Scooby po prostu był. A to, w tych ponurych, ciężkich porankach, było czymś więcej, niż mogło dać mu cokolwiek innego.
Po chwili nie udawanych czułości oboje zbiegli na dół domu, aby oddać się swoim porannym obowiązkom. Pies udał się na podwórze aby zaspokoic swoje potrzeby związane z higieną a Piotrek zajrzał do kuchni aby przygotować coś na ząb.
Chwytając za drzwi lodówki jego uwagę skradła mała kartka przypięta magnesem.
„Wziąłem dodatkową służbę. Wieczorem może wpadniemy do dziadka? Czas mu pokazać kto rządzi w karty!”
„Cały tato” - pomyślał. Zamiast cieszyć się w końcu dniem wolnym od pracy, to wziął sobie jeszcze nadgodziny. Ale najważniejsze, że miał dobry humor bo łudził się, że wygra w karty. Piotr lubił takie dni, w których na twarzy jego taty pojawiał się nieznaczny uśmiech. Bartosz Nawrocki, bo takie nosił imię jego ojciec był kiedyś człowiekiem pełnym życia, potrafił cieszyć się nawet z drobiazgów, ale zmieniło się to kilka lat temu.
Kiedy u mamy Piotrka, rozpoznano chorobę, życie ich rodziny wywróciło się do góry nogami. Dziadek musiał sprzedać dobrze prosperujący zakład meblarski a ojciec zaciągnął pożyczkę na leczenie, którą spłaca do tej pory z niebotycznymi odsetkami, pracując do upadłego. Każda dodatkowa godzina jego pracy w straży pożarnej to kolejny krok w tej wiecznej walce z długami, która wydawała się nie mieć końca. A jego matka?... Ona potrzebowała całodniowej opieki, która zapewniał jej dziadek Piotra. To on patrząc codziennie jak choroba powoli odbiera mu córkę, musiał mierzyć się z czymś czego nie da się opisać słowami. Walka z nowotworem mózgu jest cholernie nie równa. Z każdym dniem objawy się nasilają i człowiek nie jest podobny do samego siebie. Pod koniec człowiek jest istnym wrakiem. Nie poznaje nawet najbliższych mu osób, dochodzą do tego napady agresji a finalnie przychodzi cisza - obezwładniająca apatia, która zabiera już wszystko. Nawet resztki nadziei.
Piotr Nawrocki cholernie żałował, że nie mógł być wtedy przy niej i jej wspierać, że nie mógł się nawet z nią pożegnać.
Misja w Afganistanie odebrała mu tą możliwość.
Zresztą samo wojsko odebrało mu o wiele więcej niż kiedykolwiek mógł przypuszczać. Kiedyś głęboko wierzył w to, że walka o wolność ma sens i jest warta poświęcenia własnego życia aby chronić innych. Żył jednak w błędnym przeświadczeniu. Gdy widzisz jak tors twojego kumpla przeszywa grad kul, albo jego ciało rozrywa mina pułapka zaczynasz dostrzegać wiele rzeczy które wcześniej wydawały się być przytłumione przez ideę heroizmu i chęci walki z terrorem. Zaczynasz dostrzegać, że twoi przyjaciele nie giną za żadną wolność, tylko toczą grę za czyjeś pieniądze i głosy polityków. Ty jesteś tylko marnym pionkiem, wszyscy mają cię gdzieś, i liczy się dla nich tylko osiągnięcie wcześniej założonego przez nich celu. Tak było właśnie w przypadku Nawrockiego kiedy dowiedział się, że dni jego matki są policzone. Nie chciano pozwolić mu na przerwanie misji i powrót do kraju. Wystąpił z prośbą o przepustkę. Odmówiono. Kazano mu zostać i kontynuować misję którą odwlekano w nieskończoność. Wiadomość z Różanicy o śmierci matki dotarła do niego w marcu. Wrócić znów mu nie pozwolono. Do ojczyzny wrócił dwa miesiące później kiedy jego misja i życie nie miały już dla niego najmniejszego znaczenia. Jak się okazało nie walczył o swobodę cywilów, lecz o kontrolę nad polami naftowymi położonymi w pobliżu miasta.
Do domu wrócił wojskowym samolotem wraz z resztą swojego oddziału. Wśród nich byli Chudy, Wolski, Dzigoński, Sokołowski oraz piętnaście trumien z ciałami poległych towarzyszy broni.
Misja przejęcia kontroli nad polami naftowymi okazała się totalna porażka, a spektakularną wygraną, przyniosła dopiero nowo testowana broń, o której po powrocie do domów nie wolno im było nikomu mówić, pod karą sądu wojskowego oraz innych paragrafów. Po powrocie do ojczyzny rozwiązał kontrakt z wojskiem. Chudy zrobił to samo. Ale Wolski… On jak najszybciej chciał wrócić do Afganistanu, by pomścić śmierć swoich braci poległych na „Polu Chwały”. Chyba jako jedyny nadal wierzył w słuszność walk o wolność, a złość po stracie kumpli motywowała go do tego jeszcze bardziej.
Z letargu zamyślenia wyrwała Piotra podejrzliwa myśl, że jego pies zbyt długo nie wraca. Powinien już przy nim być i prosić o swoją porcję karmy a jego nie ma i nie ma. Przywołał psa do siebie, ale na próżno. Coś musiało się wydarzyć. Odkąd Nawrocki znalazł go skrajnie wyczerpanego w opuszczonej szopie na skraju lasu byli nierozłączni a pies przybiegał do niego na każde wezwanie.
– Scoooooby!? – Zawołał raz jeszcze.
W odpowiedzi usłyszał donośne szczekanie dochodzące z podwórka. Kiedy wyszedł na zewnątrz dostrzegł swojego owczarka siedzącego na wprost płotu dzielącego ich od sąsiadów: państwa Bednarków. Zbiliżając się do ogrodzenia zrozumiał powód zachowania swojego włochatego przyjaciela. Po drugiej stronie ogrodzenia leżał zwinięty w kulkę, wyleniały, brudny z lekko zakrwawionym pyskiem czworonóg.
– Django?... Django! Piesku!
Zagwizdał i zawołał kilka razy w stronę psa sąsiada. Ten z wielkim trudem uniósł głowę. Wyglądał jakby miał zaraz zdechnąć. Dyszał głęboko i donośnie a z pyska sączyła mu się piana. Między odgłosami jego ciężkiego oddechu, co jakiś czas słychać było pisk bólu. Scooby zerwał się gwałtownie i zaczął obskakiwać siatkę dzieląca podwórka, i z agresją to szczękał, to warczał na psa zza płotu. Nagle otworzyło się okno na piętrze w domu sąsiadów z którego wyłoniła się stara, pomarszczona twarz.
– Piotr na litość boską, ucisz tego kundla bo ludzie chcą spać! – Wywrzeszczał starzec.
Nawrockiemu nie spodobał się ton w jakim tamten zaczął rozmowę, ale ugryzł się w język z szacunku do weterana. Wiele w swoim życiu przeżył więc może i dlatego na starość był taki zgorzkniały: pomyślał w duchu.
– Scooby tak szczęka ponieważ Pana psu coś dolega, nie wygląda najlepiej! – Odkrzyknął z dołu do starca.
– Pewnie znów się zatruł jakimś parszywym kretem. W tym tygodniu zeżarł ich już kilka. Zaraz go zawiozę do weterynarza. – Drewniane okno na poddaszu trzasnęło, a dziad Bednarek w ciągu kilku sekund pojawił się na podwórku i troskliwe schował Django do transportera.
– Muszę poruszyć temat tych zawszonych szkodników na najbliższym posiedzeniu rady sąsiedzkiej! Albo najlepiej zrobię to zaraz po wizycie u weterynarza! – Starzec mruczał sam do siebie co chwilę te słowa jak nakręcony.
– Weterynarz to chyba jeszcze będzie zamknięty. – Podsunął tą myśl, by stary pryk niepotrzebnie nie targał na wpół żywego zwierzaka.
– Otworzą go. To pilna sprawa nie widzisz?! – Odburknął tamten, znów stając się bardziej opryskliwy.
Nawrocki machnął tylko zrezygnowany ręką, i przywołując tym razem z sukcesem psa ruszyli na odwleczone w czasie śniadanie. Czasu nie mieli zbyt wiele. Po chwili na zegarku wybiła piąta trzydzieści - znak, że czas zbierać się do pracy.
Wyszli z kuchni. Piotr z metalowej szafy na broń wyciągnąłem sztucer, założyłem starą kurtkę moro i czapkę z daszkiem. Na oczy nasunął ciemne okulary przeciwsłoneczne. Scu już warował pod drzwiami do wozu, w gotowości by wykonać skok na siedzenie. Obszedłem samochód od strony pasażera, i otworzyłem drzwi pojazdu a pies jednym susem wskoczył na skórzany fotel. Po chwili oboje jechali samochodem wsłuchując się w poranną audycje lokalnego radia, które właśnie serwowało swoim słuchaczą „Sweet Child O' Mine” od Guns'ów.
– Cześć wszystkim. Tu Robert Grzesik. – audycję przerwał nagle rozentuzjazmowany głos spikera w radio. – Mamy sobotę, pierwszy dzień wakacji, na zegarach godzinę szóstą, na termometrach już piętnaście stopni Celsjusza a wy słuchacie Radia FunMax. Po deszczowym tygodniu synoptycy w końcu zapowiadają upalne dni, więc słuchajcie nas i bawcie się razem z nami w te gorące lato! Tych którzy, już rozpoczynają urlop i planują wypoczynek zachęcam do tego by dać trochę głośniej bo przed nami porcja gorącej muzyki! I przypominam wszystkim wyjeżdżającym, zwłaszcza tym którzy kierują się w stronę lotniska we Wrocławiu, że możecie napotkać utrudnienia na trasie i korki bo chętnych skorzystać z nowego terminalu lotniczego jest naprawdę wielu. Bawcie się dobrze! A teraz przed nami "A Sky Full of St...
Nie pozwolił Robertowi dokończyć zdania, i wyłączył radio, ponieważ właśnie wyjeżdżali na posesję posterunku.
Ale nie był to posterunek ani policji, ani straży pożarnej, tylko posterunek Biura Ochrony Przyrody. Piotr Nawrocki był Strażnikiem Ochrony Przyrody - śmieszna nazwa. W wielkim skrócie był kimś na wzór połączeniem leśniczego i myśliwego. Głównym zadaniem Biura było zapewnienie naturalnej równowagi w lokalnej przyrodzie. Z tym, że tylko na papierku, bo zazwyczaj wykonywali oni polecenia władz miasta. Kiedyś ta instytucja cieszyła się ogromnym szacunkiem, ale to było za czasów kiedy przemysł w miasteczku kwitł, a ludzie dbali o leśny krajobraz. Po budowlanym szaleństwie strażnicy większości zaczęli przeszkadzać i raczej krzywo na nich patrzono.
Mijając główną bramę, dostrzegł Tomasza Mazura: swojego szefa dyskutującego już z jego dziadkiem Jerzym. Z racji tego, że najstarszy z rodu Nawrockich znał się na obróbce drewna jak mało kto, to często prezes biura zlecał mu jakieś drobne prace, co pozwalało dorobić mu parę groszy do emerytury. Jak na swój wiek miał mnóstwo wigoru i siły, więc często towarzyszył swojemu wnukowi w pracy. Piotr miał pomocnika, a starzec nie trwonił czasu na fotelu przed telewizorem. Ogólnie rzecz biorąc dzięki temu spędzali razem mnóstwo czasu.
Zatrzymał samochód, wyłączył silnik i dołączył do mężczyzn. Przywitali się czule i jak co dzień Piotr z swoim szefem ruszyli do budynku na codzienną odprawę.
– Słuchaj Piotrek – zaczął prezes. – zmiana planów. Dostałem telefon od Burmistrza, że coraz częściej mieszkańcy skarżą się na problemy z dziką zwierzyną. Według niektórych robi się niebezpiecznie bo są coraz odważniejsze. Podchodzą blisko domostw i dróg publicznych. Musimy zacząć w tym roku selekcję i odstrzał redukcyjny szybciej.
– Z całym szacunkiem Tomek, ale to nie kwestia zbyt dużej liczebności zwierzyny, tylko tego że budują domy tam gdzie kiedyś były lasy. – Nawrocki wkurzył się nie lubiąc gdy ktoś twierdzi, że problemy ze zwierzętami w rejonie wzięły się znikąd.
– Ty to wiesz, i ja to wiem! Ale nikt poza nami nie podziela tego zdania. Pozbyli się lasów, to i zwierząt się pozbędą. Burmistrz wykonał kilka telefonów gdzie trzeba i nakazano nam wcześniejszy odstrzał zwierzyny. Dzisiaj dostałem oficjalne pismo, z uzasadnieniem, że stwarzają zagrożenie i takie tam. Sam zobacz.
Szef wręczył mu pismo ale ten przeleciał je tylko wzrokiem. Nie rozumiał urzędniczego bełkotu ludzi dla których liczyła się tylko kasa ze sprywatyzowanych zielonych terenów naszego miasta.
Przez ich chciwe działania miasto niesamowicie się rozrosło przez niespełna dziesięć lat. Z małego liczącego kilka tysięcy mieszkańców miasteczka stało się wielką kilkudziesięcio tysięczną aglomeracją. A wszystko za sprawą oddalonego o trzydzieści minut drogi samochodem Wrocławia.
Kilkanaście lat wstecz zaczęto tam prężnie inwestować zagraniczny kapitał który wpłynął na zamożność mieszkańców.
Powstało wiele miejsc pracy co podniosło standard życia obywateli, a ci z kolei chcąc uciec od miejskiego zgiełku zaczęli masowo przeprowadzać się do Różanicy. Miejscowi rolnicy i urzędnicy zwęszyli okazję i zaczęli przekształcać ziemię rolną na działki budowlane, które następnie sprzedawali nowobogackim panom z Wrocławia. Ceny gruntu windowały w górę z dnia na dzień, a chętnych na budowę domów a nawet całych osiedli nie brakowało.
Nowobogackich z każdym miesiącem przybywało a deweloperzy nie próżnowali. W mgnieniu oka budowano kolejne domy, osiedla, gdziekolwiek dało się wcisnąć cegłę. Nawet publiczne skwery i parki znikały z krajobrazu, sprzedawane za grosze prywatnym inwestorom. Miastem rządzili skorumpowani urzędnicy, którzy za odpowiednią łapówkę pozwalali deweloperom wycinać lasy i stawiać betonowe bloki. Równowaga ekologiczna? Zapomniana. Różanica, pełna zieleni, przekształciła się w betonową pustynię, a wszystko to w imię chciwości i zysku.
– Sukinsyny… Więc to tym mam się dziś zająć? – Zapytał Piotr.
– Nie. Mamy dziś pilniejszy problem. Wczoraj dzwonił do mnie Janek Augustyniak. – Nakierował go szef.
– Ostatnio zaczepił mnie na mieście, miał pretensje o jakieś ogrodzenie, ale nie miałem czasu, ani chęci żeby z nim dyskutować.
– No i właśnie o to ogrodzenie chodzi. Tymczasowy płot który postawiliśmy wzdłuż młodników się sypie i dzikie zwierzęta przechodzą na teren farmy Janka. Groził, że jak nie zajmiemy się tym natychmiast sprawę zgłosi do burmistrza, a wolałbym tego uniknąć.
– Wiem jakie mają układy, więc też wolałbym tego uniknąć. Zajmę się tym. Oprócz tego jakieś wieści?
– Jeśli czekasz żebym powiedział teraz o jakichś dobrych informacjach to niestety takich nie mam. Weź narzędzia, załaduj kilka pali na auto i jedźcie naprawić to cholerne ogrodzenie.
– Robi się szefie. – Piotrek zasalutował aby rozluźnić sztywnego jak kij od miotły Tomasza.
Kilka chwil później Nawrocki, jego dziadek Jerzy i wierny owczarek Scooby ruszyli w kierunku gospodarstwa Augustyniaka.
Jechali przez miasteczko rozmawiając o wszystkim i o niczym, co chwilę śmiejąc się wniebogłosy z dowcipów starego Jerzego. Humor zawsze się go trzymał. Często żartował też ze swojego syna, tym bardziej kiedy ten zakładał, że pokona go w karty, co było raczej niemożliwe. Przejażdżka odbywała się w iście sielankowej atmosferze, aż do momentu kiedy wjechali na most kolejowo-drogowy. Most na którym ojciec Chudego postanowił odebrać sobie życie.
Kim był Chudy? To Artur Miszta, najlepszy żołnierz jakiego kiedykolwiek poznał Piotr i jego najlepszy przyjaciel. Od dziecka przemierzali świat we dwoje. We dwoje świętowali sukcesy. We dwoje przełykali gorycz porażki i opłakiwali smutki. Tych ostatnich w ich życiu nie brakowało, zwłaszcza kiedy miasteczko dopadł kryzys gospodarczy.
Rodzina Chudego to chyba najlepszy przykład tego jak wielki wpływ na mieszkańców miał upadek lokalnej gospodarki. Jego ojciec Józef został zwolniony z pracy w jednym z lokalnych tartaków, jako jeden z pierwszych. Mimo starań długo szukał nowego zajęcia ale jego wykształcenie oraz brak żadnego innego fachu, oprócz umiejętności obróbki drewna sprawiały, że każda rozmowa kwalifikacyjna kończyła się niepowodzeniem. Każdy kolejny dzień spędzony na bezrobociu przysparzał ojcu Chudego kolejnych trosk i zmartwień, aż w końcu nie mógł poradzić sobie z tym co doświadczał i zaczął sięgać po alkohol.
Dziwiło to tym bardziej, ponieważ ojciec Józef Miszta niegdyś był wrogiem alkoholu i uważany był za przykładnego ojca i męża.
Wraz z żoną Martą z miłością wychowywali swojego jedynego syna, i starali się mu zapewnić jak najlepszą przyszłość. Chcieli aby Chudy poszedł na studia medyczne do Wrocławia, ale podobnie jak Piotr Nawrocki wybrał starą szkołę wojskową w miasteczku w którym przyszli na świat. Szczęśliwie dla nich byli ostatnimi absolwentami przed jej zamknięciem. W miejsce szkoły postanowiono otworzyć Państwowy Instytut Badań Wojskowych w Różanicy. Była to druga tego typu instytucja w kraju, pierwsza znajdowała się we Warszawie. W obu placówkach prowadzono badania nad nowymi technologiami wojskowymi. Niedługo po ukończeniu szkoły podpisali pierwsze umowy z armią i wyjechali na szkolenia do wojsk specjalnych, a później z kolei na misję pokojową do Afganistanu.
Józef był wściekły na swojego syna, że ten wybrał taką ścieżkę kariery zawodowej, ale po samym wylocie na misję bardzo martwił się o jego życie.
Mimo ekspresowego podjęcia się pracy zarobkowej Chudy nie mógł finansowo wspierać swojej rodziny. Podpisując kontrakty wojskowe przyjaciele mogli liczyć na horrendalnie niskie miesięczne wynagrodzenie. Na konkretne pieniądze musieli czekać do wypełnienia kontraktu. Tak więc, żołd jaki Chudy przekazywał rodzicom starczał ledwie na wydatki związane z wyżywieniem rodziny, na rachunki niestety często brakowało. Józef musiał pożyczać pieniądze, a długi rosły z miesiąca na miesiąc.
Któregoś dnia zaraz po porannym rozruchu w jednostce wojskowej chudy otrzymał druzgocącą wiadomość o samobójstwie ojca. Powiesił się na moście kolejowo-drogowym łączącym zachodnią część przedmieść z terenami wojskowymi. Chudy od razu wystosował pismo z prośbą o przepustkę i możliwość jak najszybszego powrotu do domu. Tak jak i w przypadku Nawrockiego dowództwo nie wyraziło zgody. Jak się okazało zaczęto już wdrażać plan przejęcia kontroli nad polami naftowymi więc armia nie mogła sobie pozwolić na pozbycie się cennego żołnierza, jakim niewątpliwie był Artur.
Chudy swoją prośbę przedstawiał przełożonym jeszcze kilkakrotnie, zawsze z tym samym skutkiem. Józef Miszta popełnił samobójstwo dla odszkodowania. Sądził, że kiedy odbierze sobie życie ubezpieczyciel wypłaci pokaźną sumę owdowiałej żonie. Nie stało się tak. Właściciel firmy w której polisę wykupiona miała rodzina Artura wynajął prawników a ci przedstawili jasne dowody, że polisa nie obejmuje ubezpieczonych którzy sami odbierają sobie życie. W wyniku takiego przebiegu spraw Marta Miszta została sama, bez męża ,bez syna i bez jakich kolwiek środków do życia. Każdy w sąsiedztwie starał się jak tylko mógł by pomóc wdowie, jednak wielu dotykały podobne problemy, zwłaszcza te finansowe.
Na domiar złego Chudy tuż przed powrotem do kraju otrzymał kolejna załamującą wiadomość, tym razem o chorobie psychicznej matki. Najpierw próbowano ją wyleczyć w szpitalu w Różanicy ale z powodu braków w kasie szpitala odesłano ją do domu starości, gdzie znajduje się do dziś dnia. Artur i Piotr wracali więc z tej samej misji, z tym samym skutkiem i rozerwanym na strzępy sercem.
Po powrocie Chudy wyjechał z miasta w poszukiwaniu lepszych perspektyw finansowych, i wraca tylko co jakiś czas by odwiedzić matkę, oraz uregulować wszystkie rachunki za leczenie. Nie stać go aby zabrać ją w inne miejsce, ale zarabia na tyle aby zapewnić jej godziwą opiekę w Różanicy.
Ze względu na dramat rodziny Chudego, każdy przejazd przez ten most budził w nich ten sam ból, nostalgię i smutek.
Wnętrze pojazdu wypełniła grobowa cisza, która odważył się przerwać dziadek Piotra w momencie kiedy minęli małe skupisko starych zniczy ustawione pośrodku mostu, tuż przy barierce.
– Artur przyjeżdża w te wakacje?
– Nie wiem czy już nie przyjechał. Podobno miał być już w tym tygodniu, ale chyba by się odezwał co?
– No chyba tak… W końcu to ty jesteś jego najlepszym przyjacielem.
– Taki ze mnie najlepszy przyjaciel, że nawet jego matkę nie odwiedzam tak często jak kiedyś.
– Wiem, że to bardzo nieprzyjemny obraz. Jak ona się miewa?
– Wiem tylko tyle, że z każdym dniem jej stan się pogarsza, i że nie ma co liczyć na to że będzie lepiej. Chyba powinienem namówić Artura, żeby wrócił na stałe, być może jego codzienna obecność przy matce coś by pomogła. Ach... Sam już nie wiem, co mu doradzać, jak z nim rozmawiać. Ciężko mu wciąż przekazywać smutne wiadomości.
Zamilkli ponownie. Z głowami pełnymi ponurych myśli, bez słowa dotarli do granicy farmy Augustyniaka, gdzie czekało na nich nieszczęsne ogrodzenie. Farma graniczy z terenami wojskowymi. To położone najdalej na zachód obszary administracyjne należące do Różanicy. Mieści się tam Instytut Wojskowy, powstały ze starej jednostki wojskowej, poligony, lasy oraz użytkowane tylko od czasu do czasu przez wojsko lotnisko. Małe samoloty najczęściej lądują, jak i startują z płyty lotniska pod osłoną nocy. Na niebie zdradzają je jedynie pulsujące światła, i ledwie słyszalny ryk silników. Same maszyny ciężko dostrzec na niebie. Ich malowania i zsynchronizowane starty są dobrane tak aby jak najmniej wścibskich oczu i uszu wiedziało o ich obecności. Od czasu zamknięcia jednostki i szkoły wojskowej dużo się w tym temacie zmieniło. Niegdyś tętniące życiem poligony i samo lotnisko, zamieniły się w ciche i spokojne miejsca. Dookoła rozpościera się płot z drutem kolczastym oraz tablicami informującymi o zakazie wstępu. Od strony miasta na tereny wojskowe można dostać się tylko jedną drogą, którą bez odpowiedniej przepustki pokonać się nie da.
Jadąc wzdłuż granicy farmy szybko zlokalizowali ubytki w ogrodzeniu, więc wyładowali wszystkie potrzebne rzeczy, i słuchając radia z samochodu ostro wzięli się do pracy. Kilka godzin później słońce schylił się ku zachodowi, a mężczyźni byli zmęczeni ale zadowoleni z wykonanej przez siebie roboty. Ich wierny towarzysz Scooby w tym czasie inne plany: aportował patyki, wylegiwał się w cieniu, by później dla odmiany wygrzewać się w słońcu.
Pracowaliśmy bez wytchnienia kilka godzin, aż zastało nas późne popołudnie.
Scu w tym czasie miał sporo czasu by się zrelaksować. To poaportował patyk, który co jakiś czas rzucał mu dziadek, to pospał gdzieś w cieniu rzucanym przez drzewa, a innym razem dla odmiany wygrzewał się w słońcu. Ogrodzenie skończyliśmy naprawiać krótko przed godziną siedemnastą. Dziadek podkręcił głośność radia, aby podczas sprzątania usłyszeć lokalne wiadomości w radiu FunMax. Zawsze lubił być na czasie z tym, co dzieje się w miasteczku.
W radiu właśnie emitowano ostatnie reklamy przed wiadomościami, kiedy z farmy Jana Augustyniaka usłyszeli donośne wołanie o pomoc.
– Na pomoc! Ratunku! Niech mi ktoś pomoże! Na pomoc! – Krzyczał w kółko donośny męski głos, przerywając sielankową atmosferę.
Scooby zerwał się z ziemi i jak wystrzelony z procy zniknął w gęstym zbożu. Senior odrzucił narzędzia wskazując w kierunku starej szopy oddalonej od nas o jakieś sto pięćdziesiąt metrów.
– Szybko! Sprawdźmy co tam się dzieje! – Krzyknął zatroskany.
Piotrek rzucił wszystko, podbiegł do samochodu i zza siedzenia wyjął schowany tam sztucer. Mając na uwadze, że znajdują się na skraju lasu wołanie o pomoc mogło oznaczać atak dzikiej zwierzyny na człowieka. Chwyciłem więc broń i czym prędzej pospieszyłem na ratunek. Przedarł się przez bujną pszenicę, wymijając w międzyczasie swego dziadka, i gdy wybiegł na farmę ujrzał jak pies goni jakieś zwierzę i znikają razem w sąsiednim polu kukurydzy. Właściciel farmy stał przyparty pod ścianą starej szopy trzymając w ręku zakrwawioną siekierę.
– Panie Janku wszystko w porządku? Nic się panu nie stało? – Zapytał zaniepokojony Nawrocki.
– Tak, wszystko w porządku. Dziękuję ci chłopcze. Gdyby nie twój pies, ten lis by się do mnie dobrał. – Odpowiedział wciąż zdyszany.
– To był lis? Jest Pan pewny? – Piotrek wybałuszył oczy ze zdziwienia. To za czym Scooby wbiegł w pole kukurydzy nie przypominało mu lisa ani trochę, ale być może po prostu nie rozpoznał zwierzęcia w tym zajadłym pędzie.
– Scooby do nogi! – Zawołał głośno, nie pozwalając od razu opowiedzieć Janowi w nadziei, że pies nie oddalił się zbyt daleko w pogoni za napastnikiem.
– Jak to nie jest lisi ogon, to ja nie wiem co to może być! – Odpowiedział w końcu rolnik, wskazując na zakrwawioną kitę leżąca niedaleko w trawie.
To tłumaczyłoby skąd wzięła się krew na siekierze którą dzierżył farmer. Nawrocki podszedł bliżej i schylił się nad odciętym fragmentem ciała drapieżnika. Psa który do niego powrócił ukierunkował na komendę waruj, a swojego dziadka posłał po niewielką torbę, z której gdy tamten wrócił wyjął gumowe rękawice. Nałożył je na dłonie, chwycił leżący w pobliżu patyk i zacząłem nim obracać ogon. Okazało się, że stary rolnik miał rację. Faktycznie, to był lisi ogon, ale nie taki którym można byłoby się zachwycać i pokazywać na wystawach. Może i sama kita była długa, ale sierści to na niej nie było prawie w ogóle, a resztki które zostały były wypłowiałe, nie mówiąc już o tym że cała skóra, która prześwitywała spod lichej warstwy futra pokryta była strupami i jakimiś paskudnymi ropieniami.
– Chory pewnie, co? - przerwał ciszę Augustyniak.
– Nie wiem proszę pana. – Odpowiedział Piotrk. – Ciężko mi to stwierdzić po samym ogonie. Zabiorę go do weterynarii, niech się temu przyjrzą i postawią jakąś diagnozę.
– Na pewno wścieklizna! – Wrzasnął – Inaczej by mnie nie zaatakował! I pianę miał taką na pysku, jakby się płynu do kąpieli nachlał! Nie dość, że wszędzie tej zwierzyny pełno i niszczą mi uprawy, to się jeszcze okazuje że wściekliznę mają! Jak mi zwierzęta pozarażają to nie daruję! – Pieklił się stary rolnik.
– Spokojnie! To tylko Pańskie przypuszczenia! W laboratorium zbadają to coś, co z tego lisa pan odrąbał i jeśli faktycznie będzie coś nie tak, to się tym zajmiemy. Być może to pojedynczy przypadek. Więc nie ma co się nakręcać.
Próbowałem załagodzić całą sytuację.
Rolnik machnął tylko ręką i niezrozumiałe burknął coś pod nosem. W międzyczasie Nawrocki z torby wyjął duży worek strunowy, do którego wsadziłem odcięty ogon. Pożegnał się grzecznie z właścicielem gospodarstwa i razem ze swoim dziadkiem wrócili na miejsce gdzie stawiali ogrodzenie by wszystko uporządkować. Gdy zrobili co należy postanowili odcięty lisi ogon zawieź w drodze powrotnej do lekarza weterynarii.
Młody Nawrocki zaniepokoił się tą sytuacją. Co prawda był to tylko jeden przypadek ale wyglądający naprawdę okropnie. Nigdy wcześniej nie spotkał się z tak nasilonymi objawami wścieklizny na swoim rewirze.
Droga do centrum, mijała im spokojnie, do momentu, w którym nie wyminął ich konwój czarnych wozów rządowych, pędzących gdzieś na sygnale, który zaburzył ruch drogowy. W chwilę ulice zakorkowały się, i z trudem przebili się do centrum miasta, gdzie mieścił się gabinet weterynaryjny zaprzyjaźnionego Marka Kieliby, który współpracował już nie raz, i nie dwa razy z Biurem Ochrony Przyrody.
Kiedy zatrzymali samochód na miejscu parkingowym weterynarz właśnie wychodził ze swojego gabinetu.
– Cześć Marku, mam dla Ciebie robotę. – Wypalił, od razu do kolegi.
– Cześć Piotrek, niestety nic z tego, właśnie zamykam. I raczej nieprędko otworzę. – Odpowiedział weterynarz z ciężkim westchnieniem.
– Jak to? Urlop?
– Urlop, ale przymusowy. Wstrzymano mi prawo do wykonywania zawodu. – Zasmucił odpowiedzią.
– Co się stało? To nie dorzeczne! Przecież dobrze cię znam, wiem że nie zrobiłbyś krzywdy zwierzęciu!
– Rano był u mnie twój sąsiad, pan Bednarek. – Zaczął tłumaczyć Kieliba. – Jego pies źle wyglądał więc go przebadałem ale już na pierwszy rzut oka wyglądał bardzo źle. Był na wykończeniu, jakieś raczysko albo coś, a w dodatku jeszcze miał szyję cała okaleczoną, jakby od ugryzień, nie mogłem mu pomóc w żaden sposób. Zaproponowałem Bednarkowi, żeby uśpić psa, a on się wściekł okropnie. Wrzeszczał, że co ze mnie za lekarz skoro chce zabijać zwierzęta a nie je ratować. Zagroził mi że, pożałuje jeśli nie pomogę jego pupilowi. Postanowiłem więc pobrać próbki do badań a psu dałem tylko środki znieczulające i opatrzyłem rany. Kiedy chciałem zszyć największą z nich, na karku, zwierzak stał się agresywny, więc poprosiłem Bednarka o pomoc, żeby przytrzymał Django. Pies wpadł w taka furię, że ugryzł właściciela w przedramię, i zaczął uciekać ze stołu zabiegowego.
Nie mogłem uwierzyć w to co opowiada.
Piotr zszokowany słuchał o tym incydencie, a Kieliba kontynuował swój wywód.
– Bednarek wściekły nie mogąc złapać agresywnego kundla, otworzył drzwi od gabinetu a potem od swojego samochodu myśląc, że ten wskoczy mu posłusznie do auta. A Django sru… ostatkiem sił zerwał się i wybiegł z gabinetu uciekając między samochodami ulicą. Stary jak się nie zagotował… wyciągnął telefon i zadzwonił gdzieś grożąc, że zrobi ze mną porządek. Zaśmiałem mu się tylko w twarz. Nie przejąłem się nawet za bardzo tą sytuacją, dopóki nie wziąłem się za badanie próbek, które pobrałem od tego psa. Było tam coś czego nie rozumiałem więc o poradę poprosiłem znajomych z naszego Wojskowego Instytutu, bo kiedyś oferowali pomoc jeśli miałbym problemy z jakimiś analizami próbek. Nie minęło piętnaście minut a tu jeb… Wojsko, policja, jacyś ludzie ubrani na czarno!
– Wojsko? – Dziwiłem się.
– Wszyscy z bronią! Sprawa śmierdzi na kilometr, mówię ci. – uniósł serdeczny palec w górę, jakby chciał pogrozić. – Zarekwirowali próbki, wstrzymali prawo do wykonywania zawodu ze skutkiem natychmiastowym, kazali nikomu o całej sytuacji z prykiem Bednarkiem nie mówić, bo mogę mieć niemiłe doświadczenia z prawem. Cholera mam za długi język...
– Spokojnie Marek, przecież wiesz, że nic nikomu nie powiem. – Uspokajał go młody Nawrocki. – Tylko czemu kazali ci zamknąć gabinet?! Coś tu jest faktycznie nie tak.
– Nie mam pojęcia. Nie sądziłem, że stary drań Bednarek może mieć, aż takie znajomości.
– Mam nadzieję, że szybko ta sprawa się wyjaśni. Gdzie ja znajdę drugiego takiego specjalistę w mieście jak ty? – Próbował podtrzymać na duchu starego znajomego.
– Specjalistę bez uprawnień znajdziesz na każdym rogu. Lecę do domu ukoić nerwy jakąś dobrą whisky. Dasz się namówić? – Zaproponował weterynarz.
– Dzięki za zaproszenie ale muszę odmówić. Jestem umówiony z dziadkiem i ojcem na partyjkę kart i zimne piwko. Powiedz mi tylko co zrobić z tym ogonem? – Pokazałem mu worek z odciętą kitą.
– Mogę go dla ciebie przechować w chłodni. – Marek Kieliba wziął worek z tkanką lisa i zniknął na kilka sekund. – Na pewno nie dasz się namówić na drinka? – Zapytał raz jeszcze kiedy wrócił, ale Nawrocki pokiwałem mu głową sugerując, że niestety nie dziś. – Może innym razem będziesz miał chwilę.Trzymaj się Piotr. Do zobaczenia. – Rzekł Marek na odchodne, przekręcając zamek w drzwiach swojego gabinetu weterynaryjnego i rowerem odjechał w stronę swojego domu na zasłużoną whiskey po dniu pełnym wrażeń.
Wracając do samochodu zaczął intensywnie myśleć o zajściach w gabinecie weterynaryjnym i na farmie Augustyniaka.
Po pierwsze, tak doświadczony i ceniony weterynarz nie mógł stracić prawa do wykonywania zawodu od tak sobie. Stary Bednarek naprawdę musiał solidnie namieszać, tylko czemu aż tak się uwziął na Marka? Przecież już rano jego pies ledwo dyszał. Nawrocki sam bym go osobiście uśpił nie mając dyplomu ukończenia weterynarii, zresztą każdy przy zdrowych zmysłach podjąłby właśnie taką samą decyzję. Po drugie, wracając pamięcią do porannej akcji z Django, jego wygląd bardzo przypominał opis lisa który przytoczył mu właściciel farmy pod lasem. Nie tyle sam wygląd zwierzęcia co obrażenia, bądź raczej skutki jakiejś długotrwałej choroby, być może faktycznie wścieklizny, albo jeszcze czegoś innego… Może w tej ciszy i zapomnieniu dawnych terenów wojskowych kryło się coś więcej, niż sam się spodziewał.
Wsiadł zamyślony do samochodu, czując jak myśli kłębią mu się w głowie. Trzasnęły drzwi. Silnik zaryczał i ruszyli. Za oknami ściemniało się już powoli, cienie drzew tańczyły na poboczach drogi.
– Głuchy jesteś czy jaki? – Zapytał wrogo starszy Nawrocki.
– Co? – ocknął się młodszy.
– Co, co? Pytałem czy coś się dowiedziałeś?
– Przepraszam dziadku, zamyśliłem się. Pamiętasz jak opowiadałem ci dziś sytuację z psem pana Bednarka? Jak Scooby zaalarmował mnie, że coś wyczuł?
– Swoje lata mam, ale coś tam jeszcze z tego co mówiłeś pamiętam.
– Tak sobie teraz myślę, że ten pies… Django, był tak samo wypłowiały jak ten lisi ogon co go zawieźliśmy do Kieliby.
– Czyli, że co?
– Czyli będzie niezła awantura jak się okaże, że zwierzęta leśne z naszego rejonu przenoszą wściekliznę na zwierzęta domowe.
– E tam, głupoty gadasz. – Bagatelizował starzec. – Ten pies żarł co popadnie, sam widziałem jak nosił jakieś szczury czy inne nornice. Nie ma się co przejmować lepiej włącz radio to w końcu jakieś wiadomości posłuchamy, bo już ta godzina a ja dalej nie wiem co się dzieje na świecie, bo mnie zostawiłeś w tym aucie a ja nie umiem nawet tego radia załączyć. Cały dzień nie słuchaliśmy ani jednego serwisu informacyjnego!
Włączył radio, czując, jak narasta we nim napięcie. Odtwarzano jakąś piosenkę, której końcówka ciągnęła się w nieskończoność. I wtedy, wreszcie, głos spikera przebił się przez falę muzyki…
– Dobry wieczór, tu Grzegorz Miller mamy punktualnie godzinę dwudziestą więc czas na wieczorną porcję informacji w Radiu FunMax. A na początek kolejne informacje prosto z miejsca tragicznego pożaru który wybuchł dziś po południu na terenie Instytutu Wojskowego. Łączymy się z naszym wysłannikiem, który przekaże nam najnowsze informacje o tym szokującym wydarzeniu.
Zamrugał, a serce momentalnie zaczęło bić szybciej.
– Co? – Wykrzyknął donośnie, i nerwowo pogłosił radio o kilka poziomów. – Ojciec dziś poszedł na nadgodziny!
– Witam państwa prosto z miejsca wybuchu, który jak udało mi się ustalić z nieoficjalnych źródeł pozbawił życia jednego ze strażaków. – Głos reportera wypełnił wnętrze samochodu. – Jak już państwo wiecie z naszych wcześniejszych serwisów informacyjnych dziś w godzinach popołudniowych miało dojść do powstania niewielkiego pożaru na terenie Instytutu Wojskowego, na którym składowano dodatkowo amunicję i substancje skrajnie łatwopalne. Pożar powstał w niewyjaśnionych jak dotąd okolicznościach. Ogień jednak miał być kontrolowany przez znajdujących się na terenie instytutu wojskowych którzy, to wezwali do pomocy lokalną jednostkę straży pożarnej, która miała finalnie ugasić powstały pożar i późniejsze pogorzelisko, zgodnie z procedurami. Jednak tutaj pojawiły się komplikacje. Jak przekazali mi biegli oraz naoczni świadkowie, czyli znajdujący się na terenie obiektu wojskowi, strażacy podjęli błędne decyzje odnośnie sposobu gaszenia pożaru. Postanowili wejść do środka magazynów w którym składowano wspomniana amunicję i niebezpieczne substancje. To, że strażacy podjęli niewłaściwą decyzje umacnia jeszcze fakt, że w środku znajdowały się wyłącznie materiały i towary, a wewnątrz nie było absolutnie nikogo, ponieważ wszyscy będący tego dnia na służbie wojskowi i naukowcy stawili się w punkcie ewakuacyjnym. Wejście więc do środka było zupełnie nie uzasadnione, tym bardziej, że strażacy nie posiadali żadnego specjalistycznego sprzętu. Przeprowadzone przez naszych dziennikarzy śledztwo wskazuje, że na wyposażeniu strażaków był jedynie podstawowy sprzęt gaśniczy, i nie powinni oni podejmować się gaszenia takiego pożaru. Co więcej z akt osobowych obecnych tego dnia na służbie strażaków wynika z, że przynajmniej dwóch z nich miało wypracowanych w tym tygodniu ponad sto pięćdziesiąt procent godzin normy, co mogłoby świadczyć o ich przemęczeniu, a to w konsekwencji mogło mieć wpływ na błędną ocenę sytuacji, oraz błędną decyzje co do sposobu gaszenia samego pożaru. Według nieoficjalnych informacji jeden z tych właśnie strażaków, którzy byli przepracowani zginął podczas eksplozji. To Bartosz Nawrocki…
Dźwięki radia rozbrzmiewały, a w głowie Piotra zaczęło szumieć. Powietrze w kabinie nagle stało się gęste, duszne. Czas jakby się dla niego zatrzymał, a spiker nie przestawał relacjonować.
– Z rozmów zasłyszanych również od wysoko postawionych osób ze służb mundurowych nie wyklucza się sabotażu, uchodzącego za przejaw ataku terrorystycznego ze względu na niewyjaśnione jak dotąd przyczyny pożaru ale taki scenariusz wydaje się być wielce nieprawdopodobny. To wszystko co udało mi się do tej pory ustalić, podkreślam raz jeszcze z nieoficjalnych źródeł! Po więcej informacji zapraszam za godzinę.
– Dziękujemy Grzesiek, i czekamy na dalszy ciąg wydarzeń. Czy to był pierwszy atak terrorystyczny w Polsce? Czy informacje o śmierci jednego z naszych strażaków się potwierdzą? Jak słyszeliśmy eksperci wojskowi oraz państwowi tego nie wykluczają. Czekamy z niec…
Dziadek Nawrocki nerwowo wyłączył radio, wiedząc już dokładnie który przycisk służy aby je uruchomić i wyłączyć.
– Jezu Najsłodszy, Matko Przenajświętsza… Bartek! – Wydusił z siebie dziadek, przez zaciśnięte z przerażenia gardło.
– Spokojnie dziadku! Tacie pewnie nic nie jest. – Młody Nawrocki próbował uspokoić staruszka choć czuł, że słowa nie miały w sobie siły. – To twardy chłop. Doświadczony strażak. Nie dałby się tak łatwo! – Rzucał hasłami ale jego myśli płynęły w zupełnie inną stronę. Serce waliło mu w piersi, dłonie zaczęły się pocić, tak jakby znów myślami wrócił do chłopaków których stracił w Afganistanie. Widok ojca, zawsze tak silnego, jawił się teraz w jego głowie jako cień, złamany, zakryty ogniem.
Dziadek Nawrocki siedział bez ruchu, wpatrując się w szybę przed nimi, a cisza, która teraz zaległa w samochodzie, była bardziej dusząca niż wcześniej.
Komentarze (7)
Gdzie nie gdzie - sprawdź pisownię.
Ustępujący deszcz miarowo uderzał o dachy domów na przedmieściach w kilkudziesięciotysięcznej miejscowości, która nie wyróżniała się niczym szczególnym na tle innych dolnośląskich mieścin - Wiemy, że ta niewielka, zapomniana przez Boga mieścina. Powtarzasz się.
Niezbyt zadbane ulice i parki, jakieś niespecjalnie ciekawe miejsca rozrywki, - jak niespecjalnie ciekawe, to po co o nich wspominasz?
hipermarkety rywalizujące ze sobą o to w którym z nich koszyk tych samych produktów jest tańszy niż u konkurencji. - po co nam to wiedzieć?
Ogólnie pierwszy akapit wieje nudą. I to mocno. Żadna z tych informacji nie jest ważna, opis otoczenia mogłeś zakończyć na drugim zdaniu.
Wiatr gdzie nie gdzie - sprawdź pisownię, powtarzasz się.
wyrządził kilka szkód, - co znaczy kilka szkód? Szkody możesz policzyć?
a deszcz zalał kałużami wszystkie ulice - deszcz nie zalewa kałużami, ale je tworzy. Z nieba kałuże nie spadają.
Za oknami słychać tylko - czemu zmieniasz czas na teraźniejszy?
blaszane dachy domów - dekarzem nie jestem, ale blaszane dachy?
oraz sporadycznie co jakiś czas - sporadzycznie oznacza właśnie co jakiś czas
szum pędzących przez kałuże aut - Tak, pada deszcz, wiemy, że auta pędzą po kałużach.
Drugi akapit nadal nic nie wprowadza. Już byś mnie stracił jako czytelnika.
Nagle rozległ się głośny dźwięk budzika. - żeby zaczynać obudzeniem się o poranku, trzeba się nieźle nagimnastykować, bo to tak oklepany, nudny motyw, że szkoda gadać.
ciche skradanie się - a znasz głośne skradanie się?
który rytualnie spoczął na podłodze tuż obok łóżka. - skąd Piotr wie, jak spoczął pies, skoro nie otworzył jeszcze oczu?
Scooby jak każdy kochający pies pragnął - przecinek przed jak i po pies, bo wtrącenie.
Scooby jak każdy kochający pies pragnął zacząć dzień od przywitania się ze swoim właścicielem - jak robił to zawsze, to "zaczynał", a nie "pragnął zacząć". I wywal zaimek - wiadomo, że ze swoim właścicielem, przecież nie z cudzym.
Czekał jednak spokojnie aby to jego pan zrobił pierwszy ruch. - przecinek przed "aby". Przynudzasz.
Piotr tym razem miał dobrą noc, nie do końca spokojną, bo po raz kolejny obfitująca w koszmary, ale spokojną. Odkąd wrócił do miasta zdarzało się to niestety bardzo rzadko. - przecinek przed zdarzyło. Ogólnie ujdzie, ale mocno bez szału.
Nie są to dla niego ani miłe ani łatwe przeżycia, - Truizm, zły czas, przecinek przed drugim ani.
kiedy budzi się w nocy cały zlany potem, kiedy serce wali jak szalone, dłonie wilgotnieją od potu a płuca z trudem łapią oddech. - drugie kiedy niepotrzebne, przecinek przed "a płuca". - Takimi opisami traktujesz czytelnika jak idiotę, który nie potrafi wyobrazić sobie czegoś trywailnego.
Prawdę mówiąc wspomnienia wojny nigdy go nie opuszczały. Wyryły się w jego psychice niczym rzeźba w marmurze. Każdego wieczoru wspomnienia przypominały mu o tamtym dniu, kiedy widział rzeczy, które nigdy nie powinny istnieć. - przecinek przed wspomnienia. Znów opisujesz rzeczy, które każdy już wie. Facet nie miałby koszmarów, gdyby widział same miłe rzeczy.
Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zdoła się od tego uwolnić. Czy zdoła zapomnieć o tej przerażającej walce z potworami? - suche, bez emocji. Przerażające nic nie znaczy.
Czy już zawsze zamykając oczy będzie widział pełne przerażenia twarze swoich braci? - powtórzenie - przerażenie. Przecinek między czasownikami. Znów sucho.
Niektórzy z nich, ci którym udało się jakimś cudem przeżyć, tamtej nocy zaczęli tracić resztki człowieczeństwa. - przecinek przed którym. Sprawdzaj sobie languagetoolem.
Zaczęło się porankiem faceta, ale już odpłynąłeś. Nie rób tak, trzymaj się tego, gdzie jesteś. Wspomnienia są ok, ale nie na początku.
A on? Czy wydarzenia tamtej nocy odcisnęły na nim swoje piętno? Czy krew, którą przelał nie przeistoczyła go w takiego samego potwora jakimi były tamte bestie? - Zzzzz. Przecinek przed jakimi. Rozważania filozoficzne muszą mieć kontekst, poza tym za wcześnie na nie.
Zabijał wprawdzie żeby przeżyć, ale tam, na polu walki życie ludzkie straciło dla niego nagle jakąkolwiek wartość. - Nagle? Usuń to. Przecinek przed "żeby". "Na polu walki" to wtrącenie. Gadasz wciąż o tym samym.
Gdy z nocnych letargów próbował wracać do rzeczywistości, przed oczami krystalizował mu się zawsze ten sam obraz: - próbował, czyli co? Nie mógł się obudzić? Dziwne.
Żaden z nich nie chciał umierać, będąc zbyt młodym na takie poświęcenie. - To zdanie nadaje się tylko do skasowania.
Piotr widziałem to w ich oczach. - Nie, nie widział. Po granacie, kulach i jakichś bestiach dobrze, jeśli zostaną im oczy w czaszce. A ogólnie, śmierć jest szybka, chyba że umierali powolutku, ale o tym nic nie piszesz.
Jego towarzysze broni zostali pozbawieni wszelkich marzeń i nadziei w ułamku sekundy, - wieeeeeeemy.
a on był bezsilny, zbyt przerażony żeby zrobić cokolwiek, żeby kogokolwiek uratować. - A co niby miał zrobić? Kuli nie zatrzyma, granatu też nie, a bestie? No wątpliwe.
Podczas tej akcji, jak nigdy wcześniej, zrozumiał, że nie ma żadnego Boga, który zasiadając na niebiosach troszczy się o swoje zbłąkane owieczki. - zasiadając w niebiosach.
Tyle dałem rady, bo niemal co zdanie musiałbym poprawiać, a nie jestem nawet korektorem, tylko amatorem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania