Strefa Mroku - Rozdział 3 - Zupa fasolowa.
Rozdział 3 - Zupa fasolowa.
Najstarszy z Nawrockich jeszcze długo zapatrzony był w czarną taflę wyłączonego telewizora, jakby szukał w niej odpowiedzi. Tabletka, którą zażył, potrzebowała znacznie więcej czasu niż zapewniał producent, aby ukoić jego skołatane nerwy. Piotr przykrył go kocem, a sam usiadł obok, próbując znaleźć jakieś rozwiązanie, jakiś sens w tym wszystkim.
Był teraz zaskakująco spokojny. Intuicja nie dopuszczała do jego głowy myśli, że coś złego mogło się przytrafić jego ojcu. Wiedział, że żyje. Czuł, że jest cały. Nie wiedział tylko dokąd go uprowadzono i dlaczego podczas tego uprowadzenia na głowę nałożono mu czarny worek, jakby był przestępcą. Przecież to nie było możliwe, żeby jego ojciec był terrorystą.
Godziny mijały, a on, szukając odpowiedzi analizował każdy szczegół i każde wspomnienie. Nie wiedział, czy tamtej nocy udało mu się zasnąć, czy tylko pogrążył się w bezkresnych rozmyślaniach. Z letargu wyrwało go czerwono-niebieskie światło lampy sygnalizacyjno-ostrzegawczej jakiegoś wozu, który śmignął drogą, rozświetlając przez moment cały salon.
Wtedy wrócił do rzeczywistości. Po całonocnym snuciu planów, bądź też i nie, jeden Bóg tylko wie co tamtej nocy kłębiło się w jego głowie, doszedł do wniosku by spróbować przedostać się po raz kolejny na miejsce wybuchu i z bliska przyjrzeć się temu co tam zaszło. Nie był to może jakiś wybitny zamysł, którego nie powstydziłby się Sherlock Holmes, ale póki co musiał wystarczyć, bo nic innego za cholerę do jego łba przyjść nie chciało.
Wstał z fotela, a razem z nim zerwał się Scooby, który przez całą noc czujnie leżał przy dziadku.
– Chodź, Scooby – powiedział, głaszcząc go po karku. – Czas wziąć sprawy w swoje ręce i coś zdziałać.
Udali się do szafy pancernej, z której Nawrocki wyjął kevlarową kamizelkę dla psa. Kiedyś podarował mu ją kumpel z wojska, który stracił swojego wiernego psiego towarzysza, a kiedy Scooby urósł, nosił ją podczas wypadów w teren.
Z metalowej szafy wyjął jeszcze Berettę dziewięćdziesiątkę dwójkę, w której napełnił magazynek dziewięcio milimetrową amunicją. Nagle przypomniał sobie, że dzień wcześniej, podczas wybuchu i przeszukiwania domu, zostawił sztucer w samochodzie. Niezbyt odpowiedzialne, ale w obecnych okolicznościach nawet nie zaprzątał sobie tym głowy. Zamiast tego do kieszeni schował ulubiony multitool, który nie raz ratował mu skórę, a na plecy zarzucił wojskowy plecak z ekwipunkiem na ekstremalne wypady. Byli gotowi, mogli wyruszać w drogę.
Gdy stanął na werandzie, jego uwagę przykuł widok ambulansu i karawanu pod domem Bednarków. W kabinie karetki paliło się słabe, żółtawe światło podsufitki, ledwo oświetlając sylwetki sanitariuszy. W milczeniu wypełniali jakieś dokumenty, po czym, bez pośpiechu, odpalili silnik i odjechali w mrok. Cisza, jaka po nich została, była niemal namacalna. Zakłóciła ją dopiero żona Gerarda Bednarka, staruszka Ela. Zalana łzami, trzymała przy uchu telefon, a jej łamiący się głos niósł się po uśpionej okolicy.
– Mateusz… Ojciec … On … On nie żyje! – wydusiła przez szloch, zostawiając drzwi od domu otwarte na oścież. Po ułamku chwili, wyłonili się z nich pracownicy zakładu pogrzebowego. Na specjalistycznych noszach wywozili ciało, owinięte w czarne płótno, cicho przemykając obok zalanej łzami kobiety.
– Miał zawał! – Ciągnęła przez łzy staruszka, ledwo łapiąc oddech między kolejnymi spazmami.
Piotr patrzył na to bez większych emocji. Żal mu było kobieciny, ale ich relacje były tak znikome i chłodne, że nie czuł ochoty ani przyglądać się jak chłopy pakują ciało do karawanu, ani jej pocieszać. Kiedyś Stara Torba nawet nie potrafiła odpowiedzieć na zwykłe „dzień dobry”, więc dlaczego teraz on miałby przejmować się jej losem? Nawrocki miał w tamtym momencie swoje zmartwienia, większe niż zawał sąsiada.
Pies rytualnie zajął swoje miejsce w wozie i ruszyli w stronę Instytutu, tym razem powoli sunąc przez uśpioną okolicę. Wiedział, że główna droga będzie obstawiona przez wartowników, i że nie ma szans przedostać się tamtędy na miejsce wybuchu. Postanowił więc skręcić na zapomnianą przez większość mieszkańców, mało uczęszczaną drogę prowadzącą przez południowy las.
Las południowy, podobnie jak jego północny brat, stanowił naturalną barierę na skraju miasta. To jedyne tereny zielone, które przetrwały budowlany szał. Deweloperzy od lat próbowali się do nich dobrać, marząc o wykarczowaniu drzew pod nowe osiedla. Na szczęście Ministerstwo utworzyło tutaj parki krajobrazowe, objęte programem Natura 2000, co skutecznie blokowało ich zakusy. Las pozostał nietknięty, a pieczę nad nim przejęło Biuro Ochrony Przyrody i lokalne nadleśnictwo. Deweloperzy, sfrustrowani, wielokrotnie wnosili skargi, twierdząc, że zalesienie stanowi zagrożenie dla mieszkańców, ale ich starania póki co spełzały na niczym. Całe szczęście, bo teraz ta polna droga była jego przepustką pod Instytut. Szutrowa droga, wyboista i pełna kałuż, była prawdziwym wyzwaniem dla zwykłych samochodów, ale jego służbowy SUV znał te bezdroża jak własną kieszeń. Kilka dni deszczowej pogody zamieniło trasę w prawdziwe błotniste bagno, które rozchlapywało się na boki przy każdym zakręcie. Fale błota uderzały o szyby, a terenowa przeprawa przypominała walkę z żywiołem, jednak po kilkudziesięciu minutach takiej jazdy, dotarli wreszcie pod ogrodzenie Instytutu.
Na stalowej siatce, nad którą rozpościerał się zwinięty żyletkowy drut kolczasty, w odstępie kilkudziesięciu metrów widniały żółte tablice z przetłumaczonym na kilka języków hasłem: "Teren wojskowy, wstęp wzbroniony". Zatrzymał pojazd w bezpiecznej odległości, tak by nie rzucał się w oczy i starannie przykrył go pobliskimi chaszczami. Ze skrzynki narzędziowej znajdującej się w bagażniku wyciągnął dość pokaźne nożyce do cięcia stali, będące oprócz pił, siekier i łomów na podstawowym wyposażeniu aut Biura Ochrony Przyrody. Zwykle bardziej przydawały się do usuwania upartych łańcuchów niż wojskowych siatek.
Wykonując nożycami kilka zwinnych ruchów przeciął stalową siatkę, tak żeby móc się przez nią prześlizgnąć wraz ze Scoobym. Do pokonania na piechtę mieli dobrych kilkaset metrów przez gęste trawy, trzęsawiska i wykroty. Przeprawa pieszo była wyczerpująca, a każda chwila dłużyła się niemiłosiernie. Las gęstniał, w powietrzu czuć było wilgoć i coś jeszcze, coś, co wprawiało Nawrockiego w niepokój. Instytut znajdował się na samym zachodnim krańcu Różanicy, daleko od cywilizacji, jakby chciał ukryć się przed światem.
Kiedy dotarli na miejsce, poranek powoli rozświetlał horyzont, a złote promienie słońca nie pasowały do scenerii, w której się znaleźli. Ich punkt obserwacyjny – stary, ceglany budynek na opuszczonym poligonie – wyglądał jak relikt z innego czasu, zapomniany przez ludzi, ale idealny do tego, by przyjrzeć się Instytutowi z bezpiecznej odległości. Sto pięćdziesiąt, może sto osiemdziesiąt metrów dzieliło ich od celu. Razem ze Scoobym wspięli się na drugie piętro tej ruiny, której ściany były na wpół zawalone, a okna dawno temu wypadły z framug. Z plecaka wyciągnął lornetkę i ustawił ostrość. Każdy szczegół sceny przed Instytutem ukazał im się w krystalicznej ostrości.
Przed głównym wejściem, odgrodzonym solidnym, blaszanym płotem, kręciło się kilku żołnierzy z karabinami, bacznie pilnując dostępu do wpół zawalonego budynku. Było jasne, że nikt nie dostanie się tam bez odpowiednich zezwoleń. Piotr obserwował ich ruchy przez dłuższy czas, próbując obmyśleć dalszy plan i wyczuć schemat patroli, gdy na dziedziniec wjechały dwa pojazdy. Pierwszy pojawił się czarny sedan, który majestatycznie wtoczył się zza głównej bramy i zatrzymał przed wejściem. Żołnierze natychmiast stanęli na baczność, jakby sama jego obecność była wystarczającym sygnałem, że dzieje się coś ważnego. Chwilę później od zachodu nadjechał wojskowy terenowy pojazd, a jego ciemna sylwetka zatrzymała się w niewielkiej odległości od limuzyny.
Dwaj mężczyźni wysiedli z aut i, zsynchronizowani niczym aktorzy w starannie wyreżyserowanej scenie, ruszyli ku sobie. Spotkali się w pół drogi, ich sylwetki wyraźnie rysowały się na tle wschodzącego słońca. Nawrocki znów wyregulowałem ostrość i dostrzegł coś, co od razu go zaniepokoiło. Oboje mieli zakryte usta i nosy maskami ochronnymi. Szybko zlustrował pozostałych świadków tego spotkania. Wszyscy, bez wyjątku, co do jednego, mieli podobnie zamaskowane twarze. Próbował odczytać coś z ich gestów, cokolwiek, co mogłoby zdradzić treść rozmowy, ale cisza była zbyt głęboka, a dystans zbyt duży. Jednak sama obecność tych dwóch postaci wydała mu się dziwnie złowroga, wiedziąc że spotkanie dwóch takich szych nie było dziełem przypadku.
Wtem, w tle zaczęło narastać znajome, cykliczne brzmienie – odgłos wirnika helikoptera, przerywający ciszę, która zdawała się wstrzymywać oddech.
Nawrocki doskonale rozpoznawał ten dźwięk. Spędził w tych maszynach setki godzin. Wszyscy zebrani na placu przed gmachem Instytutu speszyli się, słysząc charakterystyczny odgłos ciętego powietrza przez łopaty śmigieł.
Nagle, z północy, jak strzała ciśnięta z łuku, niebo przecięła jasno żółta maszyna z wielkim niebieski napisem jednej z największej rozgłośni radiowej w kraju. W momencie, gdy pojawiła się na horyzoncie, mężczyźni zerwali się do ucieczki w stronę swoich pojazdów. Nawrocki, nerwowo zacząłem obserwować raz jednego, a raz drugiego ze speszonych facetów. Wtedy jego wprawne oko zauważyło coś jeszcze.
Za przyciemnioną szybą wojskowego samochodu dostrzegł czyjąś sylwetkę. Postać była zniekształcona, jej twarz wyglądała dziwnie, nienaturalnie. Z początku myślał, że to długie włosy, które osłaniają jej oblicze, ale z każdą sekundą, gdy wpatrywał się intensywniej, zaczynał wątpić, czy to naprawdę były włosy. Coś na tej twarzy nie pasowało, jakby kryło się tam coś więcej. Być może ta postać miała również zakrytą twarz maską ochronną?
Ta opcja wydawała mu się być dość racjonalną, ze względu na fakt, że wszyscy zebrani na placu, takie maski nosili. Ta myśl silnie utkwiła mu w głowie. Przecież tym kimś mógł być jego ojciec, mający na sobie nie maskę, a worek o którym wspominał Błachowicz.
Przyjrzenie się bliżej postaci było jednak niemożliwe, uciekający z dziedzińca mężczyzna zasiadł już za sterami auta, odpalił silnik i ruszył w kierunku, z którego wcześniej przyjechał. Szybko swoją uwagę skupił na drugim zamaskowanym jegomościu. Uchwycił go tuż przed drzwiami ciemnego samochodu. Wpatrując się w jego twarz, zauważył tylko, że na uchu miał coś, co wyglądało jak aparat słuchowy albo mobilna słuchawka do łączności.
Tymczasem helikopter zawisł nad nimi, i wykonując zwinne ruchy kołował nad Instytutem powoli redukując swoją wysokość. Jego wirnik ciął powietrze z coraz większą intensywnością. Z każdą sekundą trawy na opuszczonym poligonie uginały się coraz niżej pod naporem wiatru. I wtedy, spośród gęstwiny wyłoniła się łania, mająca najwidoczniej swoje legowisko w miejscu, które tak bardzo interesowało polskiego potentata radiowego. Scooby nie zamierzał sobie darować, zaczął szczekać donośnie w kierunku speszonej samicy, a ta zerwała się w mgnieniu oka, przestraszona rykiem i podmuchem maszyny.
– Scooby, spokój! – warknąłem, ale było za późno.
Głośne szczekanie przykuło uwagę żołnierzy, którzy jeszcze przed chwilą byli pochłonięci obserwacją helikoptera. Teraz ich wzrok skierował się w naszą stronę, a jeden z nich podniósł broń i przyłożył kolimator do oka, celując prosto w okno, przez które całą scenerię obserwował Nawrocki.
Natychmiast schował się za ścianę, chwytając Scooby'ego obiema rękami i przyciskając go do siebie.
– Spokój, dobry pies. Spokój.– wyszeptał, starając się opanować zarówno jego, jak i własne nerwy.
Serce waliło mu jak młot, czekali w napięciu, aż dźwięk helikoptera zacznie słabnąć, a odgłos wirników wreszcie odpłynie. W końcu ryczenie silnika ucichło, maszyna odleciała, a on wychyliłem się zza ściany. Widok, który go przywitał, jeszcze bardziej wzbudził w nim niepokój. Liczba żołnierzy przed budynkiem Instytutu podwoiła się, a kilku z nich zaczęło ostrożnie zbliżać się w jego kierunku, przeczesując teren.
Nie mieli wyboru. Musieli zniknąć, i to szybko. Znajomość tego opuszczonego poligonu, choć dawno tam nie był, okazała się teraz jego ratunkiem. Znał każdy zakamarek, każdą zapomnianą ścieżkę. Ruszyli przez okopy i zawalone fortyfikacje, okrężną drogą w stronę dziury w płocie, którą się wcześniej przecisnęli.
Droga powrotna zajęła im zdecydowanie więcej czasu niż planował. W pewnym momencie coś przykuło uwagę Scooby’ego, który nagle się zatrzymał, a kiedy znalazł trop, ruszył w stronę gęstych zarośli. Początkowo Nawrocki nie miał ochoty podejmować się żadnych zadań myśliwskich, ale Scooby zboczył ze ścieżki tylko nieznacznie, sygnalizując, że coś wywęszył w gęstych zaroślach jeżyn. Jeśli to co znalazł pies nie uciekało, to oznaczało to dwie możliwości: albo trafił na padlinę, albo natknął się na przestraszone, młode zwierzę. Chociaż teren Instytutu Wojskowego nie podlegał bezpośrednio jego jurysdykcji jako Strażnika Ochrony Przyrody, nie mógł zignorować znaleziska. Zacisnął zęby i przedarł się przez kolczaste zarośla. Przed nim leżał martwy, potężny daniel, nad którym unosiła się jeszcze delikatna mgiełka. Było jasne, że zdechł na chwilę przed ich przybyciem. Nawrocki pochylił się nad zwierzęciem i przywołałem Scooby'ego, każąc mu warować w bezpiecznej odległości. Był dobrze wyszkolony, wiedział, że z padliną nie ma żartów.
Przecisnąłem się przez pełne kolców zarośla i moim oczom ukazał się padnięty, rosły daniel. Nad zwierzęciem unosiła się delikatna para, co oznaczało jedno: zwierzę zdechło niedługo przed naszym przybyciem. Zawołał Scooby'ego, i kazał mu warować w bezpiecznej odległości, co uczynił bez sprzeciwu. Wiedział, że w takiej sytuacji nie wolno mu zbliżać się do padliny. Sięgnął po nitrylowe rękawiczki, które zawsze nosił w bocznej kieszeni plecaka. Zakładając je, zbliżył się do daniela, by dokładnie obejrzeć zwierzę. Od razu rzuciła mi się w oczy wielka plama nie zaschłej jeszcze śliny na jego wywalonym jęzorze. Oczy natomiast były przekrwione, wytrzeszczone, wręcz zezowate, co wskazywało na coś więcej niż naturalną śmierć. Delikatnie chwycił zwierzę za przednie i tylne kopyto, by przewrócić go na drugi bok. Nie znalazł żadnych ran, które sugerowałyby zranienie czy postrzał. Kiedy chciał odłożyć martwego samca, jego ciało zsunęło mu się z rąk, zostawiając mnóstwo sierści na rękawiczkach. Otrzepując ręce, spojrzałem jeszcze na jego uszy. W kanałach słuchowych zalegały skrzepy krwi – prawdopodobnie wynik wcześniejszego krwotoku. Zanim Piotr zdążył przyjrzeć się dokładniej, jego uwagę znów skradł Scooby. Zerwał się nagle. Jego nos przylgnął do ziemi, badając kolejny trop. Był wyraźnie zaaferowany nowym zapachem i ciągnął Nawrockiegi dalej w głąb lasu, co chwilę zerkając na niego jakby sprawdzał, czy ten za nim idzie.
Trop prowadził kilkadziesiąt metrów na zachód, w głąb lasu, do pokaźnych rozmiarów niecki, w której to najwidoczniej daniele miały swoje stałe miejsce odpoczynku. Jednak zamiast spokoju, który powinien tam panować, czekało na nich kolejne makabryczne odkrycie.
Tym razem leżała tam martwa łania. Na pierwszy rzut oka była młoda, ważyła nie więcej niż czterdzieści kilogramów. Obraz był niepokojąco znajomy – objawy identyczne jak u wcześniej znalezionego samca. Wyleniałe, zdarte futro, skrzepła krew w uszach i wywalony na wierzch jęzor. W tym przypadku trudno jednak było ocenić, czy ślinotok również wystąpił – ciało łani leżało tam już od dłuższego czasu, co tylko pogłębiało atmosferę niepokoju u Piotra.
Myśli przebiegały mu przez głowę jak wystrzelone pociski: dwa martwe daniele w tak krótkim czasie nie mogły być dziełem przypadku. Towarzyszące ich agonii objawy wskazywały na coś poważniejszego, coś, co mogło szybko rozprzestrzenić się w okolicy. Wszystko to sugerowało jedno – jakaś choroba wkroczyła na nasze tereny, a on nie miałem czasu do stracenia. Musiał natychmiast powiadomić swojego szefa.
Nie zwlekając już dłużej, wrócili ze Scoobym do samochodu i ruszyli w stronę domu Tomasza Mazura. Droga wiodła przez leśne ścieżki, a Piotr, siedząc za kierownicą, analizował ostatnie wydarzenia, próbując połączyć wszystkie elementy tej układanki. Sprawa ojca naturalnie wciąż kłębiła się gdzieś z tyłu jego głowy. Ktoś próbował go zabić, został porwany, ale z jakiegoś powodu był dziwnie spokojny. Może to tylko nadzieja, może intuicja, ale czuł, że nic mu się nie stało, choć normalnym w tamtej sytuacji byłoby gdyby czuł strach i panikę.
Próbując odnaleźć odpowiedzi, przypomniał sobie o wczorajszej wizycie u weterynarza, Marka Kieliby. Jego słowa o wynikach badań psa sąsiadów nadal brzmiały mu w uszach. Coś tam było nie tak, coś, czego nawet on nie rozumiał.
Musiał się dowiedzieć czegoś więcej.
Wyciągnął telefon i wybrałem numer Marka. Długie sygnały nie wróżyły dobrze, i w chwili kiedy miał się poddać, w słuchawce rozległ się zaspany głos weterynarza.
– Halo, o co chodzi?
– Cześć Mareczku, mam wrażenie, że dzwonię nie w porę, co? Chyba cię obudziłem? – Zapytał z troską i współczuciem, bo głupi nie pomyślał, że ktoś może pragnąć odpoczynku w dniu wolnym od pracy.
– Cześć Piotrula, Cześć! Nie śpię, nie śpię już… Tylko coś chyba się starzeje. Wczoraj wypiłem raptem kilka drinków a dziś umieram i czuję się jakbym cysternę wypił. – Jego głos faktycznie sugerował, że jest na mega kacu. Sapał, dyszał i głośno przełknął ślinę. – Chyba muszę odstawić alkohol na dobre. – Zaśmiał się słabo, tak jakby od niechcenia.
– Słuchaj, nie będę ci długo zawracać głowy. Dzwonię do Ciebie bo nurtują mnie wczorajsze wydarzenia i ta analiza wyników psa Bednarków. Co z nimi było nie tak? Jesteś w stanie mi to jakoś wyjaśnić? Zobrazować, tak na chłopski rozum? – Od razu przeszedł do szczegółów.
– Szczerze mówiąc, to ja sam nie wiem co tam było nie tak. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Nie potrafiłem jednoznacznie stwierdzić co wywołało u psa takie objawy. Morfologia i wymazy były niejednoznaczne… Wykazały jakby ten pies chorował równocześnie na kilka chorób. Jedne się wzajemnie wykluczały, a jeszcze inne w ogóle nie były widziane od kilkudziesięciu lat. Wirusy, bakterie, wszystko naraz… Ogłupiałem na całego. Ja nie potrafiłem stwierdzić czy ten pies choruje na różycę, tężec, wściekliznę, gruźlicę czy może na księgosusz, o którym słyszałem jedynie z publikacji naukowych bo nie stwierdzono żadnego zachorowania od tysiąc dziewięćset dwudziestego któregoś tam roku, i to jeszcze chorowało bydło! To mnie przerosło, Piotrek. Dlatego poprosiłem o pomoc.
– No i pomógł ci ktoś? – Zapytał Marka, choć w sumie sądząc po tym, że zamknęli mu gabinet nie mógł spodziewać się żadnej pozytywnej odpowiedzi.
– Piotrek nie mogę teraz rozmawiać, nie najlepiej się czuję… Zadzwoń innym razem, to z chęcią pomogę rozwiać twoje wątpliwości. Muszę chyba zwymiotować… Kac mnie zjada, a Lucyna chce, żebym jej pomógł z jakimś daniem na festiwal... — powiedział, po czym rozłączył się, zostawiając swojego rozmówcę z coraz większymi wątpliwościami.
Oparł głowę o zagłówek. To, co się działo w Różanicy, przestało być zbiorem przypadków. Martwe zwierzęta, tajemnicza choroba i coraz więcej pytań bez odpowiedzi. Zaczynało się dziać coś poważnego.
Nawrocki zastał swojego szefa na podwórzu, kiedy ten w pocie czoła oddawał się męskim domowym obowiązkom.
– Siemasz, Piotrek! Co tu robisz? Myślałem, że... – zaczął, a potem jego twarz przybrała wyraz zakłopotania. – Twój ojciec... Przykro mi, stary. – Jąkał się, nie wiedząc, jak ubrać w słowa współczucie.
Nawrocki zaskoczył go pytaniem, które zupełnie odbiegało od tematu.
– Tomek, wierzysz w Boga? – zapytał niespodziewanie, ale spokojnie.
– No przecież wiesz... – odpowiedział z lekkim zmieszaniem.
– To dobrze, bo ja w taki sam sposób też wierzę, że to, co mówią, to bzdury. Ojciec żyje. Gdyby było inaczej, już by mnie wezwali na identyfikację ciała, prawda? – Mówił pewnym tonem, choć jego słowa brzmiały jakby trochę zbyt ostro.
– Dobra, spokojnie, Piotruś. Po co te nerwy? Ja tam nie wiem, czy cię gdzieś wzywali, czy nie. Nie wiem, co i jak, ale obyś miał rację – odparł, próbując go uspokoić. – Co cię jeszcze trapi?
– Słuchaj, Tomek, ten wybuch w Instytucie mi śmierdzi. – powiedział, wpatrując się w niego, szukając odpowiedzi w jego zmieszanej twarzy.
– O czym ty mówisz? – zmarszczył brwi, drapiąc się po głowie.
– To nie dzieje się bez przyczyny. Wczoraj u mojego sąsiada zachorował pies. Zdychał, więc stary Bednarek pojechał z nim do Kieliby, a tam pogryzł właściciela, a ten w nocy też wykitował.
– W sensie, że zmarł?
– No tak! Markowi zamknęli gabinet bo o weryfikację próbek tego psa poprosił kogoś z Instytutu. Chwilę potem okazało się, że tam był jakiś wybuch. Nie wydaje ci się to podejrzane?
– Eee... Piotrek, ja tam nie wiem... – odpowiedział niepewnie, wrzucając kolejne klocki drewna na taczkę, jakby próbował zlekceważyć jego słowa.
– I to nie wszystko, wczoraj Augustyniaka zaatakował wściekły lis, a przecież nie tak dawno robiliśmy prewencyjną akcję szczepienia zwierząt. Dzisiaj rano znalazłem dwa daniele. Padły niedaleko ogrodzenia na terenie Instytutu…
Na te słowa Tomasz nagle spiął się jak sprężyna.
– Co ty do cholery jasnej robiłeś na terenie wojskowym? Czyś ty oszalał? – Zbulwersował się na całego w jednej chwili. Zawsze się denerwował kiedy Nawrocki przekraczał swoje uprawnienia i zapuszczał się na tereny nie podlegające pod ich wydział.
– Nikt mnie nie widział! Nie panikuj, Tomek. Powiedz lepiej, co mamy robić w tej sytuacji? – zapytał, próbując skupić się na problemie.
– Jak to co zrobimy?! W poniedziałek napiszemy raport i prośbę o nowe szczepionki i zaczniemy odstrzał. A teraz nic nie zrobimy. Zresztą… Obiecałem sobie że, w ten weekend nie będę żył pracą! Co to, to nie! Nie po to cały rok haruje jak wół, żeby sobie teraz głowę zawracać pracą. Lada moment zaczyna się festyn. Pomógłbyś mi lepiej, bo się z tym drzewem nie wyrobię.
– Ale z Ciebie prezes jak z koziej dupy… Sam wiesz co! – Zdenerwował się, że szef zbagatelizował to, co mówił. Wszak sytuacja była poważna.
– Zważaj na słowa, Piotrek! – warknął. – Nie chcesz pomóc, to przynajmniej nie przeszkadzaj!
Nawrocki wzruszył ramionami i machnął ręką. Tomasz zawsze był trudny w obyciu. Wydawało mu się, że wszystko musi być po jego myśli, a każda inna opinia była zbędna. Ale Piotr też miałem swój charakter i nie zamierzał odpuszczać. Skoro szef nie chciał się tym zająć, to on postanowił działać na własną rękę.
Najpierw pojechał do siedziby Biura Ochrony Przyrody, by zaopatrzyć się w niezbędny sprzęt. Jeśli czekało go kolejne spotkanie z zarażonymi zwierzętami, musiał być przygotowany. Spakował ekwipunek i wyruszył do inspektoratu sanitarnego, aby zgłosić, że zaraza wśród dzikiej fauny się rozprzestrzenia.
Już wtedy los zaczął rzucać mu kłody pod nogi. Na drodze zastał gigantyczne korki, bo wszyscy spieszyli na organizowany festiwal. A kiedy w końcu dotarł na miejsce, pocałował klamkę. Lokalny inspektorat nie funkcjonował w weekendy. Zostało mu jeszcze jedno wyjście – władze miasta. Z nadzieją, że ktoś tam weźmie sprawy w swoje ręce, ruszył pod ratusz. Kolejne minuty spędził w korkach, a nerwy zaczynały powoli przejmować nad nim kontrolę. Gdy w końcu dotarł na miejsce, dowiedział się, że przedstawiciele miasta także mają wolne. Burmistrz, jak się okazało, właśnie wygłaszał przemówienie na festynie.
Słońce zaczynało chować się za horyzont, a miasto ogarniała festiwalowa atmosfera. Tłumy ludzi, dźwięki muzyki, śmiech i radość – wszystko to kontrastowało z jego narastającym niepokojem. Próbował jeszcze dodzwonić się do dziadka, ale bez skutku. W końcu, sfrustrowany, porzucił samochód na przypadkowej posesji sąsiadującej z parkiem i razem ze Scoobym ruszył biegiem w stronę sceny.
Kiedy dotarł na miejsce, burmistrz właśnie kończył swoje przemówienie. Widząc go schodzącego ze sceny dostrzegł na jego prawym uchu aparat słuchowy. W tamtym momencie stało się dla nego jasne kim była zamaskowana osoba na miejscu wybuchu. Nigdy wcześniej nie spotkał burmistrza noszącego ten aparat medyczny, a teraz, najwidoczniej zaaferowany przemową zapomniał go zdjąć.
– Co wyście zrobili w tym Instytucie? – Nawrocki krzyknął do niego z daleka, ignorując zdziwione spojrzenia wokół.
– O czym Ty mówisz chłopcze? Chyba mnie z kimś pomyliłeś. – Udawał niewiniątko, choć jego oczy zdradzały coś innego.
– Widziałem cię tam dziś rano! Co tam się wydarzyło? Gdzie zabraliście mojego ojca? Widziałem go w jednym z samochodów. – Jego słowa przecinały powietrze jak ostrza, a emocje wzięły nad nim górę. Tłum wokół zamarł, przyglądając się tej niespodziewanej konfrontacji. Nawrocki żądał od burmistrza Stanisława Lipskiego natychmiastowych wyjaśnień. – Co było w tym laboratorium? Zdajecie sobie sprawę z powagi sytuacji?
Stanisław Lipski, z wyraźnie zimnym wyrazem twarzy, nie odpowiedział od razu. Zamiast tego, przywołał ochronę. – Przepraszam za tego szaleńca! – Zwrócił się do publiczności. – Proszę nie zwracać na niego uwagi. Życzę wszystkim udanej imprezy! – powiedział spokojnie, starając się zamaskować napięcie w głosie.
Gdy zobaczył zbliżających się ochroniarzy, wiedział, że musi działać szybko. Odwrócił się na pięcie i zniknął w tłumie, starając się wmieszać między rozbawionych ludzi. Co chwilę oglądał się przez ramię, sprawdzając, czy ochrona go goni, i upewniając się, że Scooby biegnie tuż za nim.
W jednej chwili uderzył w kogoś, i zanim zdążył zareagować, oboje runęli na ziemię. Głowa mu zadzwoniła, a przed oczami zatańczyły czarne plamy.
Kiedy się podniósł, otrząsając z szoku i bólu, zauważył, że osoba, którą staranował, wygląda znajomo. Mężczyzna również powoli wstawał, z wyrazem bólu na twarzy, a gdy ich spojrzenia się spotkały, wszystko stało się jasne. To był Chudy, jego najlepszy przyjaciel.
Serce skoczyło Piotrowi do gardła na jego widok Chudego. Jego szeroki, szczery uśmiech rozświetlił ciemną twarz, a w ciepłych, ciemnobrązowych oczach widać było autentyczną radość. Objął go mocno, jakby nie widzieli się od wieków.
– Piotrek, stary! Dobrze cię widzieć! Jak się trzymasz? – zapytał z troską, gdy już przestali się witać.
– Siemasz, Chudini! A jak mam się trzymać? – zaśmiałem się, choć jego nastrój nie był najlepszy. – Jak widać, nie najgorzej. – Skłamał na koniec.
– Zbyt dobrze cię znam przyjacielu, śmierć ojca jest bolesna, nie ma co tego ukrywać. Wiem jakie trudne… Nie sądziłem, że będę mógł cię tutaj spotkać.
Nawrocki spojrzał na niego poważnie.
– Chudy, sprawa wygląda inaczej. Ja nie wierzę, że on nie żyje. Mam podejrzenia, że został porwany.
Jego wyraz twarzy zmienił się natychmiast.
– Co?! Porwany? Kto miałby go porwać? W jakim celu?
– Chodź, wyjaśnię ci wszystko po drodze. – Pociągnął go za sobą, zmierzając w kierunku festiwalowego tłumu, a Scooby podążał za nimi.
– Ale ja chciałem coś zjeść! – Chudy jęknął z pretensją, spoglądając na stoiska z jedzeniem. – Jest przecież festiwal dań!
– Wiem, że jest festiwal dań! Wiem… Ale ty nic tu dzisiaj nie będziesz jadł! Słuchaj uważnie.
Przemierzali długie alejki wesołego miasteczka, które co roku przyjeżdżało na festiwal w Różanicy. Po drodze Nawrocki opowiedział Chudemu, co się wydarzyło i jakie ma podejrzenia. Chudy słuchał uważnie, próbując ogarnąć ten chaos informacji. Jednak jego głód i ciekawość zaczynały powoli brać górę.
– No dobra, ale jaki masz w ogóle plan? I dlaczego, do cholery, nie mogę nic zjeść?! – zapytał z frustracją.
– Plan mam, ale nie najlepszy – Piotr przyznał bez ogródek. – Musimy zaczekać, aż burmistrz wróci do domu. Wtedy go przycisnę, i zadam kilka niewygodnych pytań kiedy nie będzie miał wokół siebie przydupasów. Dowiemy się, gdzie przetrzymują mojego ojca i dlaczego.
– No a co z jedzeniem? Twój plan to uwzględnia? Zobacz ile tu pyszności.
Chudy wciąż nie mógł pogodzić się z tym, że odciąga się go siłą od stoisk pełnych pyszności. Właśnie dotarli do strefy kulinarnej, a zapachy świeżo pieczonego chleba, mięsa i innych smakołyków unosiły się w powietrzu, pobudzając kubki smakowe. Chudy patrzył na te stoły pełne przysmaków z takim pragnieniem, że ślina zaczynała ciec mu po brodzie.
– Bo coś mi tu nie gra! – Nawrocki odpowiedział mu stanowczo po dłuższej chwili. – Jeśli się mylę, stawiam każde danie jakie sobie zapragniesz na mój koszt.
Chudy westchnął, ale na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. – Dobra, przekonałeś mnie. Ale golonką w piwie się podzielę, okej?
Nawrocki zaśmiałem się cicho, z wdzięcznością. Nawet w najtrudniejszych chwilach, Chudy potrafił rozładować atmosferę.
Zatrzymali się w środku gwarnej strefy gastronomicznej. Piotr rozejrzałem się po stoiskach, szukając znajomego szyldu. Nie trwało to długo – stoisko Lucyny Kieliby jak co roku przyciągało uwagę kolorowymi malunkami róż. Kiedy podeszli bliżej, od razu dostrzegli duży napis głoszący, że specjalnością stoiska była zupa fasolowa. Jednak to nie szyld, a intensywny zapach pysznego dania zwrócił ich uwagę. Woń była tak silna, że Chudy aż przymknął oczy, jakby ten aromat miał go przenieść w inny wymiar.
– Kogo moje oczy widzą! – zawołała Lucyna Kieliba, machając do dwójki przyjaciół z szerokim uśmiechem. — Pan Piotr Nawrocki i Pan Artur Miszta! Znowu razem! No i macie szczęście, bo dziś zupa fa-so-lo-wa dla was za darmo!
Chudy niemal podskoczył z radości.
– No, i to się ceni, co nie? – rzucił z entuzjazmem Artur, ale zanim zdążył powiedzieć coś więcej, inicjatywę przejął Piotr.
– Tak, nam również miło panią widzieć, prawda, Arturze? – Spojrzał wymownie na Chudego, który z lekkim zażenowaniem oderwał wzrok od zupy. – Ale jak to za darmo? Nie zbieracie w tym roku na potrzebujących?
Lucyna uśmiechnęła się szeroko i zaczęła nalewać zupę do plastikowych misek.
– Złociutki, ależ oczywiście, że zbieramy. Tyle tylko, że zostało mi ostatnie kilka chochel. Wszystko zeszło na pniu. Wszyscy chwalą zupę, i mówią, że to najlepsza jaką kiedykolwiek zrobiłam. W tym roku ta fasolowa musi wygrać konkurs. To będzie wynagrodzenie mojej ciężkiej pracy.
W tym momencie Lucyna zrobiła sobie dłuższą pauzę w monologu, zakryła usta dłonią i zakasłała kilkukrotnie. Następnie przystąpiła do rozlewania kolejnych porcji, ciągnąć wypowiedź.
– Od bladego świtu ją gotowałam. Marek miał mi pomagać, ale wczoraj zabalował tak, że dziś ledwo żyje! Symulant jeden, mówi, że ma duszności, wymioty i kołatanie serca. Phi! Gdyby nie chlał, to by dziś nie zdychał franca jedna. – Przerwała na moment, kaszlnęła ponownie, a oni mimowolnie odsunęli się o krok.
– Teraz, zresztą i ja z tego wszystkiego jestem padnięta jak koń po westernie. Czuje jakbym miała zaraz umrzeć, tak mnie mięśnie bolą. Ale naprawdę było warto jak widać.
Wskazała dłonią za ich plecy. Kiedy się odwrócili, zobaczyli tłum ludzi zajadający się różnymi potrawami. Większość z nich miała miski wypełnione zupą Lucyny.
Nawrocki spojrzałem na Chudego z niepokojem.
– Mamy przerąbane – wymamrotał, czując, że coś bardzo złego wisi w powietrzu.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania