Strefa Mroku - Rozdział 4 - Starzy znajomi.
Rozdział 4 - Starzy znajomi.
– Czyli co, mam nie jeść tej zupy? – zapytał Artur, z lekkim zawodem i niepokojem w głosie.
Nawrocki rozejrzał się jeszcze raz po tłumie. W jego głowie zaczęło pulsować, jakby nagle wszystko ułożyło się w logiczną całość. Kropki połączyły się w wyraźny obraz.
– Słuchaj Chudy! – odwrócił się w stronę Artura, chwycił go za ramię i odciągnął na bok z dala od ludzi – Sprawa moim zdaniem jest poważna. Pomyśl tylko… Pies ugryzł starego Bednarka, a ten niedługo po tym zmarł. Marek miał z nim kontakt i zachorował. Lucyna miała kontakt z Markiem, a teraz sama ledwo stoi na nogach. Myślę, że to są już objawy choroby. Rozumiesz? Jakiś wirus, rozprzestrzenia się błyskawicznie i w ciągu kilku godzin doprowadza do silnych zmian w organizmie. Lucyna podała zupę dziesiątkom osób, a z iloma jeszcze miała kontakt? Nawet nie wiemy. Czujesz, co się tu dzieje? CZYM to pachnie?
– Afganistanem. – Artur zrozumiał natychmiast, a jego myśli połączyły się z myślami Piotra.
– Dokładnie. Jeśli nasze przypuszczenia okażą się prawdą, to mamy…
– Przekichane! – przerwał mu, wypowiadając to, co obaj myśleli.
– Musimy zrobić coś, żeby ci ludzie wrócili do domu, zanim to się rozniesie. A potem pozostanie modlić się, byśmy nie mieli racji.
– Ale jak chcesz ich do tego zmusić? – Artur zaczął się zastanawiać, przeczesał ręką ciemne włosy i dodał – To nie takie proste. Lepiej najpierw zajmijmy się burmistrzem. Trzeba dowiedzieć się, dlaczego próbują wrobić twojego ojca w jakieś działania terrorystyczne.
I wtedy Nawrockiego olśniło.
– Chudini, jesteś geniuszem! – poklepał go po ramieniu. – Musimy znaleźć ochroniarza z festiwalu, a potem dorwiemy burmistrza. A w aucie mam kanapki, to się najesz. – Uśmiechnął się do niego, próbując choć na chwilę rozładować napięcie.
Znalezienie ochroniarza nie zajęło im wiele czasu. Jak co roku, największe skupisko porządkowych znajdowało się w okolicach małej sceny, przed którą rozciągał się drewniany parkiet do tańców pod gołym niebem. Choć zabawa jeszcze na dobre się nie zaczęła, kilku ochroniarzy zostało zwabionych w to miejsce przez grupkę już dobrze podchmielonych osób.
Zbliżyli się do najokrąglejszego z nich, licząc na to, że w razie potrzeby będą mieli nad nim przewagę szybkości i zwinności.
– Fajna impreza się szykuje, co? – Nawrocki zagaił rozmowę, obserwując, jak ochroniarz, na jego widok, szybko chowa do kieszeni napoczętego pączka. – Ludzi jeszcze mało, ale pewnie za niedługo się rozkręci.
– Tak, jak co roku – odpowiedział ochroniarz, przeżuwając ostatni kęs ciasta. – na razie pustki, ale później będzie tłok.
– To dobrze – przytaknął, uśmiechając się uprzejmie. – Świetnie, że macie to wszystko pod kontrolą. Parkiet zabezpieczony na wypadek jakiejś bójki... Ale zastanawiałem się, dlaczego przy strefie gastronomicznej jest tak mało ochrony? Tak łatwo, udało mi się tam zostawić plecak z ładunkiem.
Ochroniarz zamarł na chwilę, patrząc na niego z szeroko otwartymi oczami, gdy ten szarmancko się uśmiechnął. Zanim jednak zdążył zareagować, obaj: on i Chudy, odwrócili się i zaczęli uciekać, wzbudzając podejrzenia.
Pulchny strażnik natychmiast rzucił się za nimi w pogoń, ale po kilkudziesięciu metrach musiał się zatrzymać, zziajany i spocony. Chwilę dyszał, próbując złapać oddech, po czym drżącymi rękami sięgnął po krótkofalówkę przypiętą do pasa. Próbował zawiadomić pozostałych kolegów po fachu o potencjalnym ładunku i zagrożeniu. Niestety, wyślizgnęła mu się z dłoni i upadła na ziemię. Nim udało mu się ją podnieść, obaj uciekinierzy zniknęli już z jego pola widzenia.
Po dotarciu na parking postanowili, że ruszą dalej autem Nawrockiego. Gdy do niego wsiedli, od razu stało się jasne, że plan z fałszywym ładunkiem zadziałał. Ludzie bali się drugiego zamachu więc w panice zaczęli uciekać, zbierając się przy swoich samochodach i gorączkowo próbując opuścić teren festiwalu. Z racji tego, że Piotr wcześniej zaparkował wóz na prywatnej posesji udało im się szybko włączyć do ruchu, bez przymusowego stania w korku na zatłoczonym parkingu.
Kierowali się do wschodniej części przedmieść, gdzie znajdowała się willa burmistrza Lipskiego. Mało kto w Różanicy mógł się pochwalić takim majątkiem jak on, więc jego wystawny dom znał każdy, kto choć raz przejeżdżał obok. Podczas jazdy omówili plan działania. Najpierw mieli odwiedzić burmistrza, dowiedzieć się od niego, co wie o wybuchu i gdzie przetrzymują ojca Piotrka. Potem zamierzali zgłosić wszystko odpowiednim władzom, odbić ojca i razem z matką Chudego oraz dziadkiem Piotrka uciec z miasta, zanim rozprzestrzeniający się wirus wyrządzi jeszcze więcej szkód. Jeszcze w trakcie jazdy zaczęli dzwonić do bliskich. Piotrek skontaktował się z dziadkiem, a Chudy próbował zadzwonić do domu starości, gdzie przebywała jego matka. Kiedy Piotrek usłyszał głos dziadka, Chudy odłożył telefon na deskę rozdzielczą. Nikt nie odbierał połączenia.
– Piotrek?! Gdzie ty się podziewasz, do cholery?! – Jerzy Nawrocki od razu zareagował podniesionym głosem, gdy tylko odebrał.
Nic dziwnego: Piotrek nie informował go o swoich przygodach, a wcześniejsze próby kontaktu spaliły na panewce. Zanim jednak zdążył wyjaśnić, co się działo, szybko zapytał, czy ktoś kontaktował się z dziadkiem w sprawie wybuchu i rzekomej śmierci ojca.
– Telefon milczał cały dzień – odpowiedział mu dziadek, a Piotrek z ulgą wyjaśnił, że nic mu nie jest i że ojciec prawdopodobnie również żyje, bo widział go tego dnia na miejscu wybuchu.
Dziadek nieco się uspokoił, choć w jego głosie wciąż słychać było przygnębienie. Piotrek zapewnił go, że odnajdzie ojca i sprowadzi go z powrotem. Na koniec ostrzegł dziadka, żeby nie opuszczał domu i przygotował się do ewakuacji. Wiedział, że dziadek mu ufa i zrobi dokładnie to, o co go poprosił, mimo tego że Piotr ukrywał przed nim fakt, o rozprzestrzeniającym się wirusie.
Kiedy zakończyli połączenie telefoniczne, SUV przemknął przez szeroko otwartą bramę posesji Burmistrza Lipskiego. Nawrocki nawet nie zdjął nogi z gazu, skręcając z impetem na podjazd.
– Zgarniemy twoją mamę na powrocie! Nic się nie martw. – Rzucił uspokajająco w stronę Chudego, który tylko wymownie się uśmiechnął.
Z Hollywoodzką pewnością siebie i odwagą, jakby mieli za sobą całe zastępy bohaterów, ruszyli prosto do celu – zmusić burmistrza do wyjawienia prawdy. Gdy mocno zapukał w drzwi, ich bohaterski zapał został szybko stłumiony, a pewność siebie uleciało. Nawrocki ledwie zdążył odsunąć rękę którą zapukał w drzwi, a już poczuł na czole lodowaty dotyk lufy pistoletu. Osobą, która tak życzliwie powitała ich w progu domu, był zamaskowany Andrzej Olkowski. Nawet w kominiarce jego tożsamość była oczywista, Piotr rozpoznał go po charakterystycznym zaczesaniu włosów. Chudy, widząc lufę broni wymierzoną w głowę towarzysza, wzdrygnął się gwałtownie, a całe jego ciało momentalnie zesztywniało. Scooby, wyraźnie wyczuwając grozę sytuacji, przybrał bojową postawę, a z jego gardła wydobył się głęboki, donośny warkot, zapowiadający, że jest gotów do ataku w każdej chwili.
– Ucisz kundla! Bo zastrzelę. – Olkowski grożąc surowo zdjął Nawrockiego z muszki, i skierował broń w stronę czworonoga.
Ten z niechęcią wydałem psu wskazaną komendę, choć najchętniej zlecił bym polecenie ataku na tego gbura. Pies się uspokoił, Olkowski znów wycelował broń w punkt pomiędzy oczami Nawrockiego i stanowczym – Wejść! – zaprosił ich do środka.
Olkowski bezceremonialnie zaciągnął ich do salonu, gdzie obok ogromnego przeszklonego okna, w skórzanym fotelu siedział burmistrz, który zaciągał się śmierdzącym papierosem. Wokół niego, jak wierne psy, stali krępi ochroniarze, wszyscy z chirurgicznymi maseczkami, obserwując ich czujnymi spojrzeniami.
– Panie Nawrocki, spodziewałem się pana – burmistrz odezwał się beznamiętnie, wypuszczając smugę dymu. – Nie sądziłem jednak, że przyjdzie pan z kolegą. Pan Miszta, jeśli się nie mylę, prawda? – Jego wzrok przeskoczył na Chudego, który jak zwykle w stresie milczał, nie zdradzając żadnych emocji.
– Od niego się odwalcie! Gdzie mój ojciec?! – Nawrocki zapytał wyskakując przed szereg.
– To po co go tu przyprowadziłeś? – zapytał z drwiącym uśmieszkiem, a jego głos ociekał sarkazmem. – W sumie, to dla nas nawet lepiej. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Ułatwił nam pan zadanie, panie Nawrocki.
Złowrogi rechot wydobył się z jego gardła, a pies wyczuwając napięcie, znowu zaczął warczeć. Jego zęby błysnęły ostrzegawczo, a warkot stawał się coraz głośniejszy, jakby ostrzegał, że lada moment rzuci się do ataku.
– Andrzejku, ucisz go proszę! – rozkazał postawny, zamaskowany mężczyzna, który właśnie wychodził z łazienki, wycierając dłonie w ręcznik. Jego ton był spokojny, niemal obojętny, cała sytuacja nie robiła na nim najmniejszego wrażenia.
W tym momencie Olkowski, zaskakując wszystkich, zamachnął nogą i z impetem uderzył psa prosto w pysk. Ten dotąd czujny, wpatrzony w burmistrza nie miał szans na reakcję. Fala purpurowej krwi trysnęła dookoła, a ciało psa bezwładnie osunęło się na podłogę.
– Ty Szujo… Zabiłeś mi psa! – Nawrocki krzyknął ogarnięty furią, a jego wzrok przeszył mężczyznę odpowiedzialnego za to okrucieństwo.
– To nie ja go zabiłem, Piotrze! – odpowiedział mu zamaskowany mężczyzna, rzucając z pogardą ręcznik w kierunku psa. – To ty go do tego doprowadziłeś, wychowując zbyt wyszczekanego kundla.
Nagle dotarło do niego, że rozpoznaje ten głos. Krzaczaste brwi i ciemne oczy kontrastujące z jasną maseczką zakrywającą usta i nos były mu jakby znajome. Czas zatrzymał się, jakby ktoś na pilocie jego życia wcisnął przycisk pauzy. Przed jego oczami znów pojawiły się obrazy misji w Afganistanie, a w uszach rozbrzmiewał ten sam głos. Głos, który chwilę wcześniej wydawał rozkaz, by skrzywdzić jego psa, kiedyś, z tą samą obojętnością, ignorował jego błagalne prośby o przerwanie misji i szybki powrót do domu, do umierającej matki.
– Porucznik Czerwiński! – wyrwało mu się, mimo że wolałby, aby te słowa pozostały w myślach.
– Kopę lat, Nawrocki! Stęskniłeś się za starym znajomym z wojska? – zawołał Czerwiński, stojąc z rozłożonymi rękami, jakby oczekiwał na czuły uścisk powitalny.
– Uwierz mi, za takimi jak ty się nie tęskni! – odpowiedział Nawrocki, po chamsku kontrując swojego byłego przełożonego.
– I vice versa, Piotrek, vice versa – odparł Czerwiński, uśmiechając się z wyraźnym pobłażaniem.
Spojrzał na swoich goryli i kiwnął do nich wymownie wydając z góry ustalony rozkaz. W tej chwili Nawrocki zrozumiał, że w tej grze nie było miejsca na sentymenty. Czworo z nich dopadło do dwójki przyjaciół. Wykręcili im ręce, ciosami w tułów sprowadzili do parteru, przywlekli dwa krzesła, na których związali ich, tyłem do siebie. Zakneblowali Chudego, tłumiąc jego wszelkie próby oporu, a Nawrockiemu, wymierzyli solidny cios pięścią w twarz. Świat wokół niego ogarnęła mgła, w uszach zapiszczało tak głośno, że z trudem rejestrował to co się działo. Krew pulsowała w jego głowie a ból wypełnił czaszkę. Czerwiński, jak gdyby nigdy nic przysunął drewniane krzesło, usiadł naprzeciw Nawrockiego i z nienagannym spokojem sięgnął za jego ramię. Po chwili przed oczami Piotra zamachał małą pluskwą, którą triumfalnie ściągnął z jego ubrania.
. Czerwiński ustawił drewniane krzesło naprzeciw mnie i na nim usiadł, sięgnął ręką za moje ramię, a potem przed moimi oczami zamachał pluskwą, którą stamtąd ściągnął.
– Straciłeś czujność, żołnierzu!
Jak to możliwe? Jak on mógł się dać tak zrobić w bambuko? Olśniło go…
Nawrocki nagle przypomniał sobie, jak dzień wcześniej Olkowski klepnął go w ramię po skończonym przesłuchaniu.
– Zestarzałeś się, i straciłeś czujność. Haha. Starość nie radość, śmierć nie wesele, co? – zapytał retorycznie, a jego szyderczy śmiech rozbrzmiał echem w pomieszczeniu, przeszywając Nawrockiego jak ostry nóż.
– Ktoś mi w końcu powie co wy tu wszyscy robicie? – Nawrocki warknął złowrogo, chciał wyswobodzić splątane ręce, aby odpłacić im dobrem pięknym za nadobne, ale wtedy otrzymał kolejny cios w twarz. Krew z nosa zaczęła powoli spływać, aż wreszcie poczuł jej metaliczny smak w ustach.
– Nie szarp się, to nie będzie bolało, no chyba że wolisz by i twój przyjaciel stracił trochę krwi? – usłyszał drwiący ton głosu Czerwińskiego. Zanim zdołał odpowiedzieć, za jego plecami rozległ się głuchy odgłos pięści uderzającej w twarz Artura. Ułamek sekundy później usłyszał jęk bólu.
– Czego chcecie, na litość boską?! – wykrzyknął Nawrocki, czując, jak kolejne krople krwi plamią jego ubranie. Desperacja mieszała się z bólem, a nerwy były na skraju wytrzymałości.
– Posprzątać bałagan. Jak zawsze zresztą – odparł Czerwiński, wyciągając bez pośpiechu cygaro z metalowego pudełka. Odciął koniec, zapalił je i z wyraźnym zadowoleniem zaciągnął się gryzącym dymem. – Słuchaj, Piotr, powiem to tak jasno, jak tylko potrafię.
Liczę, że zrozumiesz. Wiem, że jesteś bystrym żołnierzem.
– BYŁYM żołnierzem! Już dla was nie służę! – wyartykułował, dając się sprowokować po raz kolejny. W odpowiedzi natychmiast poczuł na twarzy uderzenie, od którego głowa odchyliła mu się w bok.
– Nie przerywaj mi, chłopcze, tak dla ciebie będzie lepiej. – Czerwiński wstał, wypuszczając dym z cygara prosto w twarz Nawrockiego. – Jak już zapewne się domyślasz, pewien wirus wydostał się z naszego laboratorium w Instytucie Wojskowym. To nasz błąd, bez wątpienia, ale teraz jakoś musimy posprzątać ten bałagan.
– Pewien wirus?! To Afgan! Mieliście przestać pracować nad bronią biologiczną! Wszyscy podpisaliśmy dokumenty! – Nawrocki wyrwał się przed szereg, i skrzywił przygotowując się na kolejną falę bólu. Zamiast uderzenia w jego twarz, cios przyjął Chudy. Nawrocki zacisnął zęby. Teraz wiedział, że cisza może być jego jedynym sprzymierzeńcem.
– Zgadza się, Piotr, wszyscy składaliśmy deklaracje, że uśmiercimy ten pomysł – powiedział Czerwiński, zaciągając się głęboko cygarem. – Ale pomyśl, ile ta broń mogłaby nam przynieść korzyści w przyszłości. Jaka byłaby nasza przewaga nad innymi państwami, gdybyśmy nauczyli się jej odpowiednio używać. Moglibyśmy stać się militarną potęgą. My Polacy! Rozumiesz? Dlatego kontynuowaliśmy prace, oczywiście za pełnym przyzwoleniem rządu.
Zrobił krótką pauzę, usiadł naprzeciw Nawrockiego, założył nogę na nogę i ze spokojem kontynuował, jakby opowiadał o czymś zupełnie zwyczajnym.
– Cała operacja niosła ze sobą ryzyko, że coś się nie powiedzie. I tak właśnie się stało... Kilka dni temu jeden z naszych laborantów popełnił błąd. Zainfekowana mysz jakimś cudem wydostała się poza strefę badań nad wirusem, a matka natura zrobiła resztę. Nie wiemy do końca, jak to się stało, bo nasz system zabezpieczeń w teorii był niezawodny. Jednak musieliśmy zareagować. Nie myśl, że to coś osobistego, ale musieliśmy opracować plan awaryjny na wypadek takich niepożądanych skutków.
Czerwiński wypuścił kłąb dymu, spoglądając zimno na swojego rozmówcę.
– To że Instytut powstał w tym miejscu nie jest dziełem przypadku, tak jak i to, że zaginął twój ojciec. Po prostu taki sobie wymyśliliśmy plan. Gdyby coś poszło nie tak, to musieliśmy znaleźć kozła ofiarnego. Chiny, Rosja, Stany Zjednoczone, Unia… Całe cholerne ONZ dobrałby się nam do skóry, gdyby dowiedzieli się, że pracujemy nad bronią biologiczną. Twoja rodzina idealnie nadawała się do tego, by odegrać rolę winnych. Ty – były wojskowy z pretensjami do świata, mający wiedzę o wirusie, i twój ojciec – strażak, zrozpaczony po śmierci żony.
Nawrocki poczuł, jak krew w jego żyłach wrze, ale nie mógł zrobić nic – był unieruchomiony.
– Wystarczyło tylko wykreować odpowiednią narrację – mówił dalej Czerwiński. – Trochę podkoloryzować fakty, zatuszować resztę. Świat ma uwierzyć, że to wy jesteście odpowiedzialni za wydostanie się wirusa. Nikt nie może się dowiedzieć, że to my go stworzyliśmy, i że na nim eksperymentowaliśmy. Nikt nie może odkryć, że ta broń w ogóle istniała.
– Nie zmusicie mnie do kłamstwa. Prawda wyjdzie na jaw. Świat w końcu dowie się o waszej broni. Już po Afganistanie powinien się o tym dowiedzieć – terkotał Nawrocki, mimo kajdan, w jego głosie wciąż tlił się ogień buntu.
Czerwiński, jakby nieporuszony tym wybuchem, skinął palcem. Tym razem jednak nikt nie podniósł ręki, żeby uderzyć. Zamiast tego jeden z karków podał laptop swojemu szefowi. Pułkownik otworzył urządzenie, wklepał coś na klawiaturze, a potem obrócił ekran w stronę Nawrockiego.
Na monitorze pojawił się film. Mężczyzna, związany na krześle, miał na głowie ciemny, jutowy worek. Pokój, w którym przebywał, przypominał sterylne laboratorium.
– Ściągnij worek – Czerwiński wydał rozkaz, nachylając się do mikrofonu. Ktoś po drugiej stronie ekranu, przysadzisty typ z karkiem jak u byka, posłusznie zdjął szmatę z głowy więźnia.
Nawrocki wciągnął gwałtownie powietrze. Na ekranie siedział jego ojciec: zdezorientowany, z przerażeniem w oczach, które błagały o ratunek.
– Poznajesz? – zapytał Czerwiński z chłodnym uśmiechem. Nawrocki milczał, próbując opanować wzbierającą w nim furię. Czerwiński nacisnął klawisz "enter", a obraz na ekranie zmienił się.
Teraz kamera pokazywała coś innego: widok sprzed domu Nawrockiego. Przez okno ktoś nagrywał jego dziadka, który nerwowo pakował rzeczy do walizki.
– A to? Poznajesz? – Czerwiński podniósł głos, uderzając w klawiaturę i uruchamiając kolejne nagranie. Tym razem kamera była skierowana na Martę, matkę Chudego.
– Poznaję – odpowiedział Nawrocki, starając się zachować spokój, choć jego głos zdradzał nutę zawodu.
– To dobrze, Piotruś – cynicznie zarechotał Czerwiński, zamykając laptop z głośnym trzaskiem, jakby pieczętował nim los Nawrockiego. – Jeśli chcesz, żeby żyli, nie zrobisz nic głupiego. Wybór należy do ciebie. Wiesz, jak działamy. Zrobimy wszystko, żeby nikt ci nie uwierzył.
Nawrocki nie zdążył odpowiedzieć. Czerwiński po raz kolejny skinął palcem, a świat wokół Nawrockiego gwałtownie zawirował, gdy metalowy element karabinu mignął przed jego oczami. Uderzenie było brutalne, nagłe, jak cios wymierzony przez bezwzględny los. Potem była już tylko ciemność.
Z piskiem w uszach, jakby wszystko wokół nagle zamarło, Nawrocki osunął się w niebyt. Stracił przytomność. Świat przestał istnieć – czas, miejsce, wszystko zlało się w jedną pustkę.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania