Poprzednie częściStrefa Mroku - Prolog - Coś

Strefa Mroku - Rozdział 5 - To co widzieli.

Rozdział 5 - To co widzieli.

 

Nie wiadomo, jak długo pozostawał nieprzytomny. Gdy w końcu się ocknął, pierwsze, co poczuł, to przeszywający ból głowy. Z trudem otworzył zlepione krwią prawe oko i spojrzał w stronę okna. Na zewnątrz zaczynało świtać, blade światło przedzierało się przez półmrok.

– Chudy, żyjesz? – rzucił pytanie w przestrzeń, oczekując, że jego przyjaciel odpowie, ale odpowiedziała mu tylko głucha cisza. Napięcie rosło.

Próbował wyswobodzić ręce, szarpiąc się z supłami, które mocno krępowały jego nadgarstki. Każdy ruch przynosił jednak tylko coraz silniejszy ból. Skroń pulsowała tak gwałtownie, że czuł, jak krew ponownie napływa do oka, zamazując i tak już rozmyty obraz. Świat za oknem zaczął wirować, powoli pogrążając się w ciemności. Nim zdążył zareagować, ból i wyczerpanie znowu odebrały mu przytomność. Zemdlał po raz drugi.

 

Gdy odzyskał przytomność, pierwsze, co poczuł, to znajome, choć niezbyt przyjemne uczucie mokrego języka liżącego jego twarz. Zanim jeszcze otworzył oczy, wiedział, że to jego wierny towarzysz. Gdy w końcu uniósł powieki, zobaczył Scooby'ego, który swoją wytrwałością pomagał mu dojść do siebie.

– Miło cię widzieć, Mordko – mruknął z ulgą, czując, jak jeden z kamieni spada mu z serca. – Wiedziałem, że z ciebie twarda bestia.

Jeszcze raz próbował uwolnić ręce z ciasnych węzłów, ale i tym razem nie udało mu się wyrwać z uścisku lin. Chudy nadal milczał, nie dając żadnych oznak życia. Scooby, jakby rozumiał, że coś jest nie tak, obiegł ich kilka razy, po czym wetknął pysk między ich związane dłonie. Starał się, jak mógł, ale jego potężne zęby nie były w stanie rozerwać liny. Wtedy przypomniał sobie o multitoolu, który miał w kieszeni.

– Scooby, chodź tu, chodź! – Przywołał psa łagodnym tonem. Scooby wskoczył na jego kolana i znów zaczął lizać go po twarzy. – Dobrze, teraz zobacz – próbował skierować jego uwagę w stronę narzędzia, które miał w kieszeni spodni.

Scooby, niewzruszony, raz jeszcze oblizał mu twarz.

– Nie, Scooby, noga... Do nogi – nakazał z lekką frustracją. Pies w końcu zeskoczył i obserwował, jak jego pan wygina nogę w każdą stronę, próbując zwrócić jego uwagę na kieszeń. W tym momencie kawałek metalu wysunął się z materiału. Pies chwycił go zębami a potem, wciskając głowę między swojego pana a Chudego, wręczył multitool prosto w jego dłoń.

Teraz przyszła kolej na niego – tak jak wcześniej Scooby, stanął przed nie lada wyzwaniem, próbując przeciąć sznur w tej niewygodnej pozycji. Kilka razy multitool upadł mu na ziemię, ale za każdym razem wierny pies podnosił go i podawał z powrotem do rąk. Po kilku minutach walki z ciasnym węzłem, w końcu udało mu się uwolnić dłonie. Zerwał się na nogi i natychmiast podbiegł do przyjaciela z wojska, który siedział za nim bez ruchu.

Sprawdził jego puls. Był prawidłowy. Z ulgą, ale i pośpiechem, złapał go mocno za ramiona i potrząsnął, próbując go ocucić. Po chwili Artur wybudził się, od razu zdając sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Jego twarz wyglądała jednak znacznie gorzej od twarzy Piotra. Rozcięty łuk brwiowy nadal pulsacyjnie krwawił, tryskając ciemną strugą na jego policzek.

– Cholera, Chudy, żyjesz jakoś? – zapytał, patrząc na twarz przyjaciela. Współczucie samo cisnęło mu się na usta.

– Jakoś żyję… Ale co to za życie? – westchnął Chudy, próbując zażartować, choć obaj wiedzieli, że sytuacja była poważna. – Bardzo źle?

Nie musiał odpowiadać, bo widok mówił wszystko.

– Bez szycia się nie obejdzie – stwierdził krótko.

– Szlag by toq… – Chudy skrzywił się z bólu, próbując podnieść rękę do czoła. – Musimy jak najszybciej zajechać do szpitala. – Wiedział doskonale, że czas nie jest ich sprzymierzeńcem. Gdy wirus zacznie infekować coraz więcej ludzi, dostęp do opieki medycznej stanie się praktycznie niemożliwy.

Za oknem Nawrocki zaczął dostrzegać pulsującą, naprzemiennie niebieską i czerwoną poświatę. Zbliżył się do szyby i zamilkł, mimo że chciał odpowiedzieć Arturowi. Na wschodzie i zachodzie, ponad budynkami, migotały purpurowo-szafirowe łuny świateł sygnalizacyjnych. Patrzył w milczeniu, jak rozjaśniają ciemne jeszcze niebo, a każdy błysk przyprawiał go o dreszcz. Po chwili pojawiło się kolejne źródło tego samego światła, a w oddali narastał dźwięk klaksonów i syren ratunkowych.

– Co jest, bracie? – zapytał Artur, zaniepokojony jego milczeniem i narastającym hałasem.

– Chyba już za późno – odpowiedział z wyraźnym strachem w głosie.

– Nie chrzań – rzucił Artur, choć sam czuł to samo napięcie. Podszedł do okna, by zobaczyć, co się dzieje.

Dźwięk syren stawał się coraz głośniejszy, aż w końcu ambulans przemknął ulicą obok willi burmistrza. Przez małe okno karetki dostrzegli medyków, którzy w środku przeprowadzali reanimację. Ambulans przejechał jeszcze kilkanaście metrów, po czym kierowca wyłączył syreny i światła, jakby wiedział, że na pomoc już za późno.

Na krótką chwilę zapanowała błoga cisza, ale przerwało ją przeraźliwe wołanie o pomoc. Jakaś kobieta, owinięta w szlafrok, wybiegła z domu po sąsiedzku, biegnąc od drzwi do drzwi i desperacko waląc w nie pięściami. Jej krzyk przebił mrok, a sąsiedzi powoli zaczęli się budzić. W końcu ktoś zapalił światło i ruszył z nią w kierunku domu, z którego chwilę wcześniej wybiegła z wrzaskiem.

Chudy nagle spanikował, zupełnie tracąc resztki opanowania.

– Zaczęło się – wyszeptał z przerażeniem w oczach.

Piotrek spojrzał na niego i zauważył, jak zbladł. Jedynie rozcięty łuk brwiowy i krew spływająca po twarzy kontrastowały z jego nienaturalną bladością. Strach był wyraźnie widoczny na jego twarzy.

– Musimy się stąd zbierać – rzucił Chudy. – Piotrek, co teraz? Masz jakiś plan?

– Najpierw opatrzymy twoją ranę, a potem znajdziemy sposób, żeby się z tego wyplątać. Zbieramy się – odpowiedział Piotrek, próbując zachować spokój.

Szybko przystąpili do działania. Chudy zgarnął ręcznik z podłogi i co chwilę ocierał nim twarz. Obaj ruszyli w pośpiechu do samochodu, każdy krok był coraz szybszy, jakby coś ich goniło.

– Pojedziemy do gabinetu Kieliby, tam znajdziemy wszystko, co potrzebne – powiedział Piotrek, przekręcając kluczyk w stacyjce.

Droga, którą zwykle pokonywali bez emocji, dziś wydawała się zupełnie inna.

Tego poranka wydarzenia przybrały taki obrót, że trudno było nadążyć za tym, co działo się wokół. Czas zdawał się przyspieszać, a chaos gęstniał z każdą minutą. Krzyki rozpaczy rozdzierały powietrze, nawet przez zamknięte okna samochodu. Przerażone głosy przedzierały się przez huk opon i warkot silnika, sprawiając, że atmosfera wewnątrz auta stawała się jeszcze bardziej napięta.

Na poboczu i wzdłuż ulicy ludzie w desperacji machali rękoma, błagając o pomoc, ale Piotrek nie odważył się zwolnić. Każdy z nich czuł ten niewidzialny ciężar, jakby ich decyzje ważyły losy wszystkich, których mijali. Ich spojrzenia pełne prośby o ratunek paliły ich od środka, jednak wiedzieli, że nie mogą zatrzymać się ani na moment. Była to milcząca umowa, którą zawarli sami ze sobą.

 

Ale w pewnym momencie sytuacja stała się nieunikniona. Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, kobieta wbiegła na jezdnię, prosto przed maskę rozpędzonego samochodu. Czas który tak pędził, teraz jakby zwolnił. Jej twarz – pełna strachu i desperacji – zdawała się mówić więcej, niż mogłyby wyrazić słowa, a odległość między nimi kurczyła się w mgnieniu oka.

SUV nie zareagował tak szybko jak wciśnięty hamulec i chwilę później

z impetem uderzyli w młoda dziewczynę. Dźwięk tłuczonego reflektora i głuchy odgłos głowy miażdżonej przez dwie tony rozpędzonego metalu odbił się echem w ich umysłach. Samochód zatrzymał się dopiero po kilkudziesięciu metrach, a cisza, która nastała wewnątrz pojazdu, była niemal równie ogłuszająca, co wcześniejszy hałas.

Zamarli przez moment nie mogąc się poruszyć, ani zebrać myśli. Piotr spojrzał we wsteczne lusterko. W małym, owalnym kawałku szkła zobaczył leżące na asfaltowej drodze ciało kobiety, otoczone kałużą krwi. Ludzie biegali wokół, zupełnie ignorując to, co się wydarzyło. Nikt nawet nie spojrzał w jej stronę, nie przystanął, by sprawdzić, czy potrzebuje pomocy, czy w ogóle żyje.

Cały świat zdawał się koncentrować tylko i wyłącznie na sobie. Tłum biegł w panice, nie zwracając uwagi na niczym poza własnym strachem. Sytuacja, która jeszcze chwilę wcześniej wydawała się nie do pomyślenia, stała się niepokojącą rzeczywistością.

– Jedź, Piotrek, ona nie żyje! – przerwał ciszę Chudy, dodając mu odwagi, by ruszyć dalej. – Pamiętaj, to wszystko co się teraz dzieje, to nie jest nasza wina. Jedź, jedź!

Piotr wiedział, że Chudy miał rację. Posłuchał go, choć serce waliło mu jak oszalałe. Na chwilę zamknął oczy, przepraszając w myślach młodą kobietę i Boga za to, co się stało. Wyrzuty sumienia były jak ciężki kamień na jego piersi, ale miał świadomość, że jedynym sposobem, by odkupić swoje winy, będzie ratowanie innych ludzi w miasteczku. Razem z Chudym doskonale wiedzieli, co nadciągało. Odpowiedzialność za los mieszkańców przygniatała ich jak ciemna chmura, która w każdej chwili mogła runąć na ziemię.

Pędzili starą drogą krajową, mijając kolejne zabudowania, gdy nagle przestrzeń wypełnił potężny huk. Piotr mocniej zacisnął dłonie na kierownicy, próbując zachować kontrolę nad pojazdem. Kolejny wybuch, a zaraz po nim następny, rozległy się z różnych stron miasteczka, uderzając ich jak fala. Czuł, jak śmierć zaciska się wokół nich niczym pętla, ale nie mogli się teraz zatrzymać.

– Sieć komórkowa nie działa – wydusił Chudy, nerwowo ściskając telefon w dłoni.

– Zaczęli sprzątać… – Piotr nie zdążył dokończyć, bo jego słowa zagłuszył ryk przelatującego nad nimi wojskowego śmigłowca. Maszyna przecięła niebo, niosąc ze sobą groźną aurę.

– Uwaga, mieszkańcy – rozległ się donośny głos z megafonu umieszczonego na kadłubie helikoptera. – Cały obszar miasta od tego momentu zostaje objęty ścisłą kwarantanną. Pozostańcie w domach i stosujcie się do zaleceń służb porządkowych oraz resortu zdrowia przekazywanych drogą radiową i telewizyjną. Uwaga, mieszkańcy. Cały obszar…

Zapętlony komunikat cichł, gdy helikopter oddalał się na horyzoncie, a jego dźwięk stopniowo zlewał się z odgłosami miasta. Chudy, z rękoma drżącymi od napięcia, szybko włączył radio, próbując znaleźć więcej informacji. Jednak w głośnikach rozbrzmiewał tylko ten sam komunikat, powtarzany w kółko: nakaz pozostania w domach i zakaz opuszczania miasta pod groźbą użycia siły.

Ulice natychmiast stanęły w korkach. Droga do centrum, którą zamierzali pokonać, zamieniła się w prawdziwy koszmar. Ludzie, zamiast słuchać zaleceń, wylegli na zewnątrz w panice, tworząc chaotyczny tłum. Z każdą kolejną przecznicą, jaką pokonywali w Land Roverze, Piotr i Chudy widzieli, jak sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna. Epidemia przybierała na sile, a wraz z nią rosła ludzka desperacja i podłość. Na ulicach szerzyło się szaleństwo. Zdezorientowani i przerażeni, ludzie zatracali człowieczeństwo. Stali się agresywni, walcząc o przetrwanie w sposób brutalny i samolubny. Każdy kolejny widok na trasie był świadectwem tego, jak kruchość cywilizacji ustępowała miejsca chaosowi.

 

Ludzie na zewnątrz zwariowali. Strach i panika odczłowieczyły ich, przemieniły w bestię. Miszta i Nawrocki spoglądali z niedowierzaniem na dramat jaki rozgrywał się wokół nich, na widoki, które zapamiętają do końca życia.

Płonęły budynki, samochody zamieniały się w mobilne pochodnie, gotowe podpalać wszystko co spotkają na swej drodze. Jęzory ognia tańczyły na fasadach domów, a czarne, duszące chmury dymu wypełniały powietrze. W jednym z zaułków mężczyzna, ogarnięty szałem, rzucił się na sąsiada z nożem, walcząc o jego samochód. Bez chwili wahania wbił ostrze, byle tylko zdobyć środek ucieczki. Kilka metrów dalej, na stacji benzynowej, tłum wpadł w obłęd. Ludzie demolowali swoje auta, walcząc o ostatnie krople paliwa, jakby od tego zależało ich życie. I wtedy rozległ się huk. Kierowca ciężarówki, stracił kontrolę nad maszyną i wbił się prosto w dystrybutor paliwa. Znajdujących się tam ludzi strawił ogromny grzyb ognia. Eksplozją była tak potężną, że wybuch wybił tylną szybę ich pojazdu. Piotr z trudem utrzymał panowanie nad kierownicą, mocno naciskając pedał gazu.

Jeden z najbardziej poruszających widoków czekał na nich kiedy mijali dworzec kolejowy. Pośród rozhisteryzowanego tłumu zobaczyli małą, zagubioną dziewczynkę, która bezradnie szukała swoich rodziców. Nikt nie zwracał na nią uwagi, chaos pochłaniał wszystkich. W pewnej chwili, ktoś ją tracił, a jej drobne, dziecięce ciałko upadło i zniknęło pod falą napierających ludzi. Piotr zamarł, widząc, jak jej rączka wyłania się spod tłumu, wciąż trzymając białego, pluszowego króliczka, zanim śmierć pochłonęła ją doszczętnie.

To, co widzieli, było jak koszmarny film, od którego nie dało się odwrócić wzroku.

Przy jednej z ulic staruszkowie stali w swoim ogrodzie, trzymając się za ręce, jakby wspólnie oczekiwali na ratunek, który nigdy nie nadchodził. Ich spojrzenia były pełne rezygnacji, jakby rozumieli, że nadchodzi koniec. Piotr i Artur patrzyli, jak pozostają nieruchomi, otoczeni przez chaos, zupełnie bezbronni w obliczu tego, co działo się wokół. Czekali na pomoc, która zapewne nigdy nie nadeszła.

Chwilę później zobaczyli jednego z lokalnych policjantów, który próbował zapanować nad zdziczałym tłumem. Wyciągnął broń, desperacko strzelając do napierających na niego, rozwścieczonych ludzi. Każdy wystrzał tylko podsycał ich furię. Policjant zniknął w tłumie, wciągnięty przez rozszalałą falę, jakby został pochłonięty przez żywioł.

Nad miastem krążyły helikoptery. Ich metalowe kadłuby przecinały niebo, a z pokładów sypały się pociski. Huk wystrzałów i eksplozji wypełniał powietrze, a każdy kolejny strzał niszczył wszystko na swojej drodze. Z ludzkich ciał tworzyły sito,

budynki kruszyły się pod ich siłą, ulice zamieniały się w ruiny, a w powietrzu unosił się zapach dymu i zniszczenia.

Jakim cudem przetrwali tę drogę? Jak podczas wszechogarniającego chaosu dotarli pod gabinet weterynaryjny w jednym kawałku? Nawrocki i Miszta nie mieli pojęcia. To, że nadal oddychali, wydawało się bardziej wynikiem przypadku niż szczęścia. Może ktoś nad nimi czuwał? Ktoś, kto miał dla nich jeszcze jakiś plan? Nie. Żaden z nich nie wierzył w takie bajki. Nie po tym, co widzieli.

W Afganistanie nauczyli się, że jeśli Bóg kiedykolwiek istniał, dawno stracił zainteresowanie swoim dziełem. Patrzył na świat z obojętnością, jakby ludzkie życie było dla niego jedynie marną rozrywką. Jeśli cokolwiek przypominało Boską interwencję, to raczej wielką lupę, którą trzymał nad nimi, przypalając ich niczym mrówki – powoli, metodycznie, z coraz większą satysfakcją.

Wiedzieli, że nie mogą liczyć na nikogo poza sobą.

Samochód zatrzymał się z piskiem opon tuż przed kliniką Marka Kieliby. Nawrocki i Miszta rzucili szybkie spojrzenia wokoło, oceniając sytuację. Wokół panował chaos. Auta pędziły jak oszalałe, a ludzie w popłochu przebiegali przez ulicę, bez celu, jakby nie było już żadnych zasad. Rynek, który kiedyś tętnił życiem i uchodził za bezpieczną okolicę, teraz stał się pułapką, nieprzewidywalną, jak wszystko inne.

– Węzmę sztucer – rzucił Nawrocki, sięgając za siedzenie kierowcy, skąd wyciągnął broń. Chudemu podał dziewięćdziesiątkę-dwójkę, swoją zaufaną Berettę. Oboje wiedzieli, że teraz nie było miejsca na błędy. Czuli niepokój, który ściskał ich w żołądku – ten sam niepokój, który towarzyszył im lata temu w Afganistanie, kiedy po raz pierwszy zetknęli się z tym czymś. Wirus, który kilka lat wcześniej spustoszył wioskę afgańską wioskę, znów atakował, a oni wiedzieli, jak tragiczne będą skutki.

– Dobra, ruszamy. Wyważamy drzwi, barykadujemy wejście. – Nawrocki wydał rozkaz pewnym głosem, jak za starych, wojskowych czasów.

Szybkim, sprawnym ruchem obaj wyskoczyli z pojazdu. Pies ruszył za nimi, trzymając się blisko nóg Nawrockiego. Biegli w stronę drzwi kliniki weterynaryjnej, nie oglądając się za siebie. Gdy byli już na wyciągnięcie ręki, Chudy uniósł broń. Będąc cały czas w biegu, wymierzył w zamek i bez wahania oddał strzał. Huk rozniósł się echem, a drzwi zatrzęsły się pod jego celnym trafieniem. Choć od lat nie trzymał broni w rękach, nie stracił ani odrobiny swojej precyzji. Był najlepszym strzelcem, jakiego Nawrocki kiedykolwiek spotkał. Nawet teraz, w biegu, potrafił celować z taką pewnością, jakby nigdy nie opuścił pola ćwiczeń.

Nawrocki dokończył dzieła, kopiąc mocno w grube, drewniane drzwi. Te ustąpiły z trzaskiem, otwierając im drogę do środka. Błyskawicznie wbiegli do kliniki, gotowi na to, co mogło ich tam czekać.

 

– Przygotuj igły i nici, a ja zajmę się drzwiami! – krzyknął Chudy, rozglądając się gorączkowo po pomieszczeniu. Wiedział, że mają tylko chwilę, zanim ktoś spróbuje wtargnąć do środka. Bez wahania ruszył, szukając czegokolwiek, czym mógłby zablokować drzwi. Tymczasem Nawrocki błyskawicznie pobiegł w stronę gabinetu zabiegowego. Układ kliniki znał na pamięć – nie raz asystował Markowi podczas operacji, gdy jakieś ranne zwierzę wymagało natychmiastowej pomocy.

Zanim Chudy zdążył się zjawić, Nawrocki miał już naszykowane wszystkie niezbędne narzędzia. Igły, nici, pęsety – wszystko czekało w gotowości. Szycie rany na łuku brwiowym Chudego poszło zaskakująco sprawnie, jak na kogoś, kto robił to pierwszy raz. Gdy skończył, Chudy spojrzał na niego z wyraźnym zdziwieniem.

– Nieźle, jak na debiutanta – mruknął, dotykając delikatnie świeżo zszytej skóry.

– Nie ma czasu na podziwianie. Poszukaj w magazynie masek chirurgicznych, pojemników na tkanki, cokolwiek się przyda – rzucił Nawrocki, wskazując na drzwi z napisem "Magazyn leków i preparatów weterynaryjnych".

Sam wrócił do holu, gdzie szybko włączył komputer Marka. Szukał czegoś konkretnego – wiadomości e-mail, o której wspominał Kieliba. Otrzymali ją jego znajomi z Instytutu Wojskowego. Kilka kliknięć i znalazł to, czego potrzebował. Wiadomość wraz z załącznikami trafiła na pendrive, który Nawrocki wypiął z portu w ostatniej chwili, gdy do pomieszczenia wrócił Chudy z rękoma pełnymi zapasów.

Nawrocki energicznym ruchem odebrał od niego pojemnik na tkanki i od razu ruszył do lodówki w zabiegowym. Za szybą rozpoznał szklane naczynie – tkanki lisiego ogona, które sam przywiózł Markowi do badań. Od razu wiedział, co ma robić. Założył gumowe rękawiczki i przeniósł naczynie do większego pojemnika chłodzącego.

– Dobra, na nas już czas – ponaglał Chudy, coraz bardziej niespokojny.

– Już, spadamy – odparł Nawrocki, zamykając pojemnik. Bez zwłoki ruszyli w stronę wyjścia, wiedząc, że każda sekunda się liczy.

Przebiegli przez parking tak szybko, jak tylko mogli, starając się ignorować hałas otaczającego ich piekła. Niebo nad nimi tętniło od huku śmigłowców. W głowie kręciło się od błysków niebieskich i czerwonych świateł, narastające zewsząd wybuchu nie milkły. Dotarli do auta, wskoczyli na fotele, a silnik zawył, jakby ich pośpiech przenikał do mechanizmu pojazdu. Zanim ktokolwiek zdążył złapać oddech, pędzili już w stronę domu starości po matkę Artura.

Sytuacja na zewnątrz pogarszała się z każdą chwilą. Nad ich głowami przemknął kolejny wojskowy śmigłowiec, a w tle coraz wyraźniej słychać było ryk syren. Nawrocki nerwowo włączył radio, licząc, że dowiedzą się, co dokładnie dzieje się w mieście. Z głośników natychmiast popłynął suchy, bezduszny komunikat:

 

– ...dystans społeczny i pozostań w domu – mówił monotonny głos, przerywany trzaskami. – Zabezpiecz mienie i zabarykaduj drzwi oraz okna. Stosuj się do nakazów służb bezpieczeństwa. W przypadku stwierdzenia niepokojących zachowań u osób w twoim otoczeniu, zawiadom natychmiast stacje

epidemiologiczną we Wrocławiu pod numerem tysiąc sto jedenaście.

 

Nawrocki ścisnął kierownicę mocniej, jego twarz była napięta. Nawet po tylu latach w armii trudno było zachować zimną krew w takiej sytuacji. Radio zaczęło trzeszczeć, aż w końcu na żywo odezwał się głos prezydenta. Ten jednak nie przyniósł ulgi

– Mieszkańcy Różanicy, od kilku godzin w mieście rozprzestrzenia się śmiercionośny wirus, który w nieznanej nam formie wydostał się podczas wybuchu z Instytutu Badań Wojskowych w waszym mieście. Zachorowało wiele osób, a większość z nich zmarła. Sytuacja jest poważna, a wszystkie działania uzyskują priorytet wagi państwowej. Wspólnie z Ministrami Zdrowia, Premierem i Inspektorami Sanitarno-epidemiologicznymi podjęliśmy trudną, ale jedyną i słuszną decyzję. Miasto Różanica, zostaje od tej chwili poddane bezwzględnej Izolacji sanitarnej. Nikt nie może opuścić miasta…

Nawrocki poczuł, jak napięcie rozlewa się po jego ciele, a serce bije jak młot. Prezydent kontynuował, ale jego głos stawał się coraz bardziej odległy, przytłumiony przez szum własnych myśli. Wirus... Instytut... Śmierć... Izolacja. Te słowa wirowały w jego głowie jak spirala niekończącego się koszmaru.

– Co on chrzani, Strzelcu?! – wrzasnął Chudy, waląc pięścią w deskę rozdzielczą. – Przecież nas tu wszystkich pogrzebią żywcem!

Chudy zagotował się w sekundę. Wiadomość o izolacji miasta uderzyła w niego niczym wystrzał, budząc w środku dawnego żołnierza, gotowego na konfrontację. W jednej chwili wróciła ta znajoma iskra – duch walki, który niegdyś trzymał go przy życiu na polach bitew. Nawrocki poczuł, jak pomiędzy nimi znowu zacieśnia się nić braterstwa, ta niewidzialna więź, której nie przerwało ani piekło wojny, ani koszmar, z jakim teraz przyszło im się zmierzyć. Byli znowu zespołem, jak dawniej. Gotowi na wszystko. Chudy zwrócił się do Piotra, używając wojskowego pseudonimu, co było jednoznacznym sygnałem. Nawrocki wiedział, że w tamtym momencie coś w jego przyjacielu pękło – odżyła bestia, którą Artur tak długo starał się poskromić. Po chorobie matki, po samobójstwie ojca, próbował zostawić za sobą ciemne wspomnienia z Afganistanu, wyrzucić z pamięci te krwawe obrazy. Ale teraz, gdy wirus, który niegdyś siał spustoszenie wśród Talibów, pojawił się w ich mieście, ta ognista, żołnierska krew znowu zapłonęła w jego żyłach. Chudy doskonale rozumiał, jakie zagrożenie ich otacza. Ten wirus nie tylko zagrażał im, ale także ich najbliższym. Jego oczy płonęły gniewem i determinacją, a dłonie zaciskały się, jakby gotowe do działania. Było w nim coś niepokojącego, ale zarazem znajomego – ten sam gniew, który widział u niego podczas najgorszych potyczek na misji. Nawrocki wiedział jedno: gdy Chudy wchodził w ten tryb, nie było odwrotu. Byli gotowi walczyć – przeciwko wrogowi, przeciwko wirusowi, przeciwko całemu światu, jeśli trzeba było.

– Zawracaj, musimy najpierw pojechać po twojego dziadka! – Chudy warknął, jednocześnie łapiąc za kierownicę i siłą skierował ją w stronę pobocza. Auto gwałtownie zarzuciło, zjeżdżając z trasy.

– Zwariowałeś? – Piotrek krzyknął, próbując odzyskać kontrolę nad pojazdem. – Co ty, do cholery, robisz?!

– Jedź pod twój dom. Zaufaj mi, Strzelcu. Nie mamy czasu do stracenia. – Chudy patrzył na niego, jakby już wszystko miał przemyślane. Jego ton był twardy, nieznoszący sprzeciwu – Jedź Piotrek do cholery, bo ktoś w nas zaraz przywali! No jedź!

Chudy był na granicy wybuchu, w jego oczach płonął gniew. Ale w jednej kwestii miał rację – ktoś mógł w nich uderzyć w każdej chwili. Droga była koszmarnie zatłoczona. Samochody mijały ich z przerażającą prędkością, kierowcy w panice wciskali gaz do dechy, nie zważając na nikogo. Klaksony ryczały niemal bez przerwy, każdy próbował przecisnąć się do przodu, walcząc o każdą wolną przestrzeń na drodze.

Dźwięk syren i wrzask klaksonów zagłuszał wszystko, nawet komunikat prezydenta w radiu, który dobiegał z głośników jak ledwo słyszalne echo. W tym chaosie, Chudy dostrzegł radiotelfon leżący na desce rozdzielczej. Coś kliknęło w jego głowie – wiedział, że muszą wykorzystać każdą możliwą informację, by się uratować.

– Skąd to masz? – rzucił, nie spuszczając wzroku z urządzenia.

– Jeśli chcesz włączyć, musisz...

– Wiem, jak to działa. Skup się lepiej na drodze. – Wskazał na karambol, który pojawił się przed nimi. Piotrek zaklął pod nosem i zręcznym ruchem ominął stos zgniecionych samochodów, podczas gdy Artur włączył radiotelefon z wprawą, jakby robił to codziennie. Odkładając urządzenie na deskę, dodał:

– Wczoraj dał mi to jakiś żółtodziób w moro, przy szlabanie do Instytutu.

– Nieważne. Opowiesz później. Teraz jedź ostrożnie.

 

Obaj zamilkli, wsłuchując się w podwójny hałas – komunikat prezydenta w radiu i nerwowe wymiany między służbami w krótkofalówce.

Zamknęli się oboje i nasłuchiwali naprzemiennie komunikatów z radia i krótkofalówki.

– Każda próba opuszczania miasta zakończy się uzasadnionym użyciem siły i ognia. – Łamiącym się głosem kontynuował przemowę radiową prezydent Rzeczypospolitej Polskiej. - Drogi komunikacyjne ze światem zewnętrznym zostały zniszczone. Wysadzono mosty, tunele, i tory kolejowe. Aby nie dopuścić do dezinformacji sieci komórkowe, radiowe i telewizyjne zostały wyłączone. To ostatni komunikat jaki słyszycie. Ze względów bezpieczeństwa żegluga śródlądowa zostaje zawieszona, a przestrzeń powietrzna nad miastem zamknięta, z wyłączeniem lotów wojskowych mających na celu kontrolę nad strefą odizolowaną. W ciągu najbliższych dni przeprowadzone zostaną korytarze humanitarne i dostawy żywności oraz leków. Póki co zachowajcie spokój i dystans społeczny. Tylko wspólnymi siłami możemy stawić czoła temu zagrożeniu. Niech Bóg ma was w swojej opiece.

Gdy radio w samochodzie zamilkło, ich świat wypełniły jedynie trzaski krótkofalówki. Szmery głosów były chaotyczne, przerywane nerwowymi komendami i krzykami żołnierzy. Każdy z tych urywanych dźwięków mieszał się z odległymi, lecz wyraźnymi odgłosami wystrzałów.

– Piotrek, my nie wydostaniemy się z miasta. Wiesz o tym, prawda? - Chudy zerknął na Piotrka z ponurym wyrazem twarzy.

– Co ty gadasz? Damy radę! – rzucił z udawanym optymizmem, próbując podnieść na duchu i siebie, i Chudego, w głębi duszy wiedząc, ze szansa na to była bliska zeru.

Chudy sięgnął do materiałowej torby leżącej u jego stóp i wyciągnął kartonowe pudełko.

– Na pewno nie uciekniemy stąd tak szybko, jak ci się wydaje. Masz, załóż to – powiedział, wyciągając coś z wnętrza pudełka.

– Co to? – zapytał Piotrek, patrząc na zawartość z ciekawością.

– Maski FFP3 z filtrem węglowym. Znalazłem je w gabinecie weterynaryjnym. Mówiłeś, żeby brać wszystko, co może się przydać, a te maski są naprawdę dobrej jakości. Nie mogłem ich zostawić.

Piotrek uniósł brwi, wyraźnie zaskoczony.

– Dobrze, że się na tym znasz. Ja bym pewnie nawet na nie nie zwrócił uwagi.

– Trzeba było słuchać, jak ci mówiłem, żebyś się szkolił na technika – rzucił Chudy z uśmiechem, choć jego ton zdradzał nutę sarkazmu. – Dobry fach we wojsku. – Otworzył pudełko i wręczył Piotrkowi jedną z masek. – Jak wyjdziemy na zewnątrz, zakładamy. Mam jeszcze jedną dla twojego dziadka. Filtry wytrzymają kilka dni, może dłużej.

Ich rozmowę przerwał wyraźny sygnał radiowy. Z krótkofalówki rozległ się komunikat, a nazwisko "Sokołowski" wyrwało Chudego z chwili rozluźnienia. Zmarszczył brwi i błyskawicznie chwycił radio.

– Sokół? Daniel Sokołowski? – zapytał, z nadzieją w głosie.

Po krótkiej chwili w eterze odezwał się stłumiony, zakłócony, ale rozpoznawalny głos.

– Sokołowski, zgłaszam się. Kto mówi?! Odbiór.

Spojrzeli po sobie, a na ich twarzach zarysował się nieznaczny uśmiech, którego dawno u siebie nie widzieli. To był Daniel. Ich kumpel z wojska, najlepszy strzelec wyborowy, jakiego kiedykolwiek spotkali. Piotrek od razu poczuł, jak wspomnienia z przeszłości powracają – chwile, które dzielili na poligonach, na misjach, podczas niekończących się szkoleń. Sokół zawsze wyróżniał się spośród nich wszystkich.

Kiedy, w ich jednostce ogłoszono szkolenie na snajperów, wielu żołnierzy chciało spróbować swoich sił, w tym i Piotrek. Jednak szybko okazało się, że żaden z nich nie mógł dorównać Sokołowskiemu. Nawrocki pamiętał dokładnie jeden z egzaminów – morderczy bieg z przeszkodami, setki pompek, a zaraz po nich przeklęty test pamięci. Instruktorzy rozłożyli przed nimi dziesięć przedmiotów, a potem kazali się odwrócić i spisać wszystko, co widzieli. Piotrek ledwo zapamiętał trzy – latarkę, jabłko i długopis. Daniel natomiast wymienił wszystkie, w idealnej kolejności, od lewej do prawej.

Był w tym po prostu nie do pokonania. To jego talent i chłodna precyzja sprawiły, że został jednym z najlepszych snajperów w kraju. Nawrocki i Miszta zawsze wspominali go bardzo ciepło, a tamtego dnia kiedy usłyszeli go przez krótkofalówkę, wspomnienia przyjaciół z wojska odżyły.

– Tu Zjawa dwa, odbiór – Artur odpowiedział spokojnie, szyfrując swoje personalia zgodnie z procedurą, jaką stosowali w swoim oddziale.

– Chudy… Ty stary wariacie! Skąd się wziąłeś na tej częstotliwości? – Daniel nie krył zaskoczenia, a w jego głosie pobrzmiewała mieszanka ulgi i niedowierzania.

– Słuchaj, potrzebujemy pomocy – Artur mówił rzeczowo. – Jestem w Różanicy razem z Nawrockim. Musimy ewakuować cztery osoby.

– Niech mnie szlag. Co wy tam, do cholery, robicie?! – Daniel na moment zapomniał, że przecież obaj, zarówno Chudy, jak i Piotrek, pochodzili z Różanicy. Głos w eterze na chwilę przygasł, a potem Daniel, już bardziej opanowany, dodał: – Przejdźcie na bezpieczną częstotliwość. Czekajcie, odezwę się, jakoś wam pomogę.

Daniel zamilkł i znów z głośnika radiotelefonu wydobywały się naprzemiennie szmery i odgłosy innych ludzi. Artur bez chwili zwłoki przestroił radio na 345.6 MHz – częstotliwość, którą ich oddział ustalił lata temu, jako bezpieczną do komunikacji w sytuacjach krytycznych.

 

Z piskiem opon zjechali na brukowy podjazd przed dom Nawrockiego.

– Maski zakładamy zawsze, jak wychodzimy na zewnątrz. Nie zapominaj – przypomniał Chudy, rzucając szybkie spojrzenie na Nawrockiego. Jego głos brzmiał stanowczo, jakby mówił to po raz ostatni.

– Pamiętam – odpowiedział Piotrek, kiwając głową.

Gumowa powierzchnia mocno przyległa do jego kwadratowej szczęki, skutecznie izolując usta i nos od powietrza, które mogło być teraz śmiertelne.

– Gotowy? – Chudy zadał pytanie dość wyraźnie. Maska wbrew pozorom nie stawała się wielką przeszkodą podczas komunikacji głosowej.

– Gotowy. Jak zawsze. – uniósł wymownie kciuk w górę i opuścili pojazd.

Żwawym krokiem ruszyli w stronę domu, energicznie przemierzając podjazd. Piotrek jednym szarpnięciem za klamkę sprawdził drzwi: zamknięte. Dźwięk zaniepokoił dziadka, który wychylił się przez okno. Gdy tylko zobaczył wnuka i Chudego, od razu otworzył drzwi na oścież.

– Na litość boską, Piotruś! Gdzieś Ty się podziewał? – zawołał dziadek, od razu karcąc go wzrokiem.

– Dzień dobry panu – rzucił z uśmiechem Chudy, kiwając głową na powitanie.

– Arturku! Ty stary łobuzie, niechże cię uściskam! – Dziadek otworzył ramiona i bez wahania uściskał Chudego, jakby to było spotkanie z dawno niewidzianym członkiem rodziny.

Mimo różnicy wieku, ich relacja była jak między bliskimi krewnymi. Dziadek traktował Artura jak własnego wnuka, a Chudy nigdy nie ukrywał, że uważał ich za swoją drugą rodzinę. Przez ułamek chwili nie miało znaczenia, że wokół świat zdawał się trząść w posadach.

– Co wy macie na twarzach? – przerwał nagle dziadek, marszcząc brwi, gdy poczuł chłód gumy filtra na policzku. – Czy wy w ogóle wiecie, co tu się wyrabia?

Chudy i Piotrek niemal jednocześnie sięgnęli za głowę, luzując paski od masek, które teraz wisiały na ich szyjach.

– Musimy uciekać z miasta – Piotrek nie owijał w bawełnę. – Gdzie masz walizkę? Spakowałeś leki?

– Spakowałem, ale… Jak ty chcesz się stąd wydostać? Nie słyszałeś, co mówili w telewizji? Miasto jest odcięte. Dopiero za kilka dni mają nas ewakuować.

– Panie Jurku, proszę się uspokoić – Chudy zbliżył się do dziadka, kładąc mu rękę na ramieniu w geście wsparcia. – Nawiązaliśmy kontakt z kolegą, który nam pomoże. Musimy tylko trochę poczekać.

– Zaczekać? – Dziadek pokręcił głową, pełen niepokoju. – Widzieliście, co się dzieje na ulicach.

– Widzieliśmy – przyznał Piotrek, wymieniając z Chudym pełne napięcia spojrzenie. – Z nami nic ci się nie stanie, przecież wiesz.

Podając dziadkowi szklankę wody, dodał:

– Będziesz miał jednak pewne zadanie do wykonania.

Średnia ocena: 1.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Akwadar rok temu
    Nawet mogłoby być niezłe... te powtórzenia i zaimki...
  • SwanSong rok temu
    Ty nawet nie poprawiasz wskazanych błędów. Czemu ktoś ma szanować Twój tekst, jak sam go nie szanujesz?
  • Rozumiem, że mam wiele do poprawy i staram się w wielu kwestiach walczyć ze swoimi brakami. Chciałbym udostępnić całą swoją powieść aby móc mieć też punkt odniesienia, co do samej fabuły, nie tylko do moich błędów związanych z zaimkami, interpunkcja, czy błędnie zapisanymi dialogami. Zdaje sobie sprawę, że doświadczonych twórców może to razić, ale po to udostępniam poszczególne rozdziały żeby usłyszeć gdzie leży dany błąd, co warto zmienić, a co w ogóle usunąć. Nie oczekuje że każdy zrobi tak rzetelną analizę jak ta twoja poprzednia, ale cieszy mnie każdy komentarz, który sprawi, że moja książka będzie lepsza. Wybacz, że nie każdy jest tak doświadczony jak Ty, ale staram się jak mogę ;)
  • SwanSong rok temu
    Michał_darkzone W skrócie. Nikt nie przeczyta Twojej powieści, przynajmniej nie tak, aby wskazać Ci błędy fabularne. Porzuć na razie powieść, nie masz warsztatu, aby ją napisać. Napisz opowiadania, tak do 40k zzs. Nauczysz się planować fabułę, tworzyć bohaterów i znajdziesz o wiele więcej czytelników. Powieść kusi, ale to zła opcja. Potem sobie możesz wrócić do powieści i ją poprawić.
  • SwanSong Ok, dzięki postaram się tak zrobić, dzięki

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania