Swój rozum mają

O zwierzętach mogę wiele,

o psach nieskończenie.

 

Zwierzęta mego dzieciństwa.

Wychowałem się na wsi. Zwierząt domowych była niezliczona ilość. We wczesnym dzieciństwie na wołyńskiej Ziniówce, gdzie mieszkaliśmy, miałem do czynienia tylko z kotami i psami. Większe zwierzęta nie wchodziły w rachubę ze względu na moje bezpieczeństwo.

Rano, kiedy jeszcze cały dom był pogrążony we śnie, przychodził do mnie kot. Słyszałem, jak wskakiwał na moje łóżko. Przy desce szczytowej łóżka szedł do ściany i tutaj zaczynał głośno mruczeć. Po czym przy ścianie skręcał w prawo i dochodził do mnie. Odchylałem pierzynę i kot wmykał się do cieplutkiego wnętrza. Nakrywałem go, a on tam przez chwilę się wiercił, po czym zapadał spokój. Kiedy zaglądałem do niego, był zwinięty w kłębek, a nosek miał zwrócony pionowo do góry. To był chyba dla niego najlepszy układ wentylacyjny.

Mama nie akceptowała zwierząt w łóżku, ale wszystkiego nie była w stanie przypilnować. Zresztą po pewnym czasie kocie wizyty ustały.

Piszę o tym w gruncie rzeczy błahym szczególe, ale kompetentni w sprawach zdrowotnych uczeni twierdzą, że w takich wypadkach jest jakiś sens. Wyjaśniłem to sobie po wielu, wielu latach.

W domu mojej siostry zachorował pies. Syn siostry pojechał z nim do weterynarza. Weterynarz przypisał lekarstwo i poradził, aby je rozpuścić w miseczce wody i postawić obok legowiska chorego psa. Jeżeli pies wypije tę wodę, to wyzdrowieje. W przeciwnym wypadku, to… I weterynarz rozłożył bezradnie ręce.

Siostra moja mieszkała na wsi. To był nasz dom rodzinny. Oczywiście to już nie była Ziniówka, z której byliśmy ewakuowani w czterdziestym piątym na zachód Polski w obecnych jej granicach. Kiedy więc rodzice odeszli z tego świata, ona została na ojcowiźnie. Reszta rozproszyła się po świecie.

Przez wiele lat przez podwórko tego gospodarstwa przekłębiły się ogromne stada zwierząt domowych: krowy, konie, świnie, kury, kaczki, psy, koty... Wymieniam osobniki dorosłe. Należy jeszcze dodać młode potomstwo wymienionych gatunków: cielęta, źrebaki, prosiaki i tak dalej. Na podwórku bywało nieraz bardzo tłoczno.

Wśród młodych osobników różnych gatunków, jeżeli wychowują się razem, nie ma antagonizmów, o których słyszymy w potocznych opiniach. Psy żyją w wielkiej przyjaźni z kotami, kurami, krowami… Ta przyjaźń występuje – rzecz jasna - tylko na jedynym podwórku. Decyduje chyba określona woń.

Siostra ulokowała chorego psa w korytarzu na ciepłym kocyku i obok postawiła spodeczek z lekarstwem na wodzie. I naraz pojawił się kot. Przycupnął obok psa i zapadł w drzemkę. Siostra bardzo lubiła psy. Była skończoną psiarą. Obserwowała więc z wielkim zaciekawieniem rozwój wypadków z udziałem kota. Po dwóch dniach – opowiadała siostra – bezwładnie leżący dotychczas chory pies podniósł się na uginających łapach. Najwidoczniej wychłeptał wodę ze spodeczka. Poczłapał na próg domu. Stanął, spojrzał na podwórko i wydał z siebie jedno szczeknięcie: hau! I wrócił na swój kocyk.

A tam już kota nie było!

Tak. Okazuje się, że:

„Temperatura ciała kota jest o kilka stopni wyższa od temperatury ciała człowieka. Kontakt ze zwierzęciem miejscowo ogrzewa dany obszar ciała człowieka. Mruczenie kota działa na zasadzie wibracji i ma korzystny wpływ na organizm człowieka. Badania wykazały, że ryzyko zawału serca wśród właścicieli kotów jest o dwadzieścia procent niższe niż wynosi średnia. Ponadto, miłośnicy tych zwierząt dożywają sędziwego wieku, w siedemdziesięciu procentach przypadków.”

Te właściwości kota dotyczą chyba nie tylko człowieka. A one instynktownie to wyczuwają i spieszą chorym z pomocą.

Czy w moim dzieciństwie groziła mi jakaś choroba i kot temu zapobiegł?

 

*

Mieliśmy na Ziniówce psa o imieniu Rabczyk. Dość duży, biały w kasztanowe łaty lub odwrotnie. A więc raby, stąd imię. Czasami Rabczyk wpadał do mieszkania na lustrację. Wbiegał prze otwarte drzwi i natychmiast zabierał się do przeglądu mieszkania. Obwąchiwał wszystko, co stało pod ścianami. Robił to bardzo szybko. Uważałem, że robi to za szybko, bo cóż w takim tempie można zauważyć. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że psu przede wszystkim chodzi o wrażenia węchowe. Po przeglądzie sprzętu Rabczyk witał się z każdą osobą znajdującą się w mieszkaniu. Dzisiaj wydaje mi się, że zachowywał przy tych czynnościach hierarchię. Ze mną witał się na końcu – byłem najmłodszy w rodzinie. Siedziałem często wtedy na brzegu łóżka, a Rabczyk stawał przede mną, „uśmiechał się” swoimi orzechowymi oczami i merdał przyjaźnie ogonem:

- Rabuś! - wołałem do niego uradowany jego obecnością i serdecznym zachowaniem. A Rabuś jeszcze bardziej się uśmiechał i jeszcze szybciej machał ogonem.

Rabusia ktoś nam otruł. Było to w czasie narastającego terroru nacjonalistów ukraińskich na Wołyniu. I ten fakt bardzo zadziałał na moją wyobraźnię. Rabczyk miał swoją budę w stogach słomy po jesiennych omłotach. Nie mieliśmy jeszcze stodoły po pożarze, który kilka lat wcześniej strawił nam całą zagrodę. Omłoty trzeba było zakończyć przed zimą i stąd te stogi słomy. Wyobrażałem sobie otrutego Rabczyka w tej budzie w stogu słomy. I to dla mnie znaczyło, że za stogami czai się jakieś wielkie niebezpieczeństwo.

Na wsi pies jest niezbędny. Nie będę się nad tym rozwodzić. Po otruciu Rabczyka pojawił się w domu następny piesek. Był to jeszcze młodziutki osobnik, nadający się bardziej do zabawy. Ale w niełatwych czasach szybko dojrzewał. Był kudłaty, cały czarny z białym „krawatem” od szyi do pępka. Nazwaliśmy go odpowiednio – Żuczek. Żuczka nie mogliśmy zabrać ze sobą podczas repatriacji. Pozostał w Dubnie. Jakoś się nigdy nie odważyłem zapytać mamy, u kogo on tam pozostał. Bałem się odpowiedzi, że został porzucony.

 

*

Przykład na symbiozę różnych gatunków zwierząt w wiejskiej zagrodzie.

Rzecz działa się na podwórku - wspomnianego wyżej - mego domu rodzinnego. Patrząc od ulicy, mieliśmy po prawej stronie dom, po lewej – długi drewniany płot oddzielający ogród od podwórka. W płocie wycięto kwadratowy otwór. Do tego otworu dopasowano od strony ogrodu skrzynkę mogącą pomieścić dwa psy. Tak powstała psia buda. Psy ją lubiły. Siedzi sobie kundelek w takiej budzie, łapki oprze na krawędzi otworu, a na łapkach ułoży głowę. I tylko wodzi oczami po podwórku. Ma nad wszystkim kontrolę.

Wszedłem więc na to podwórko z ulicy i już z daleka widzę, że nasz kot idzie w stronę psiej budy. Ale sunie jakoś tak szczególnie. Nie normalnie głową do przodu, tylko bokiem, równolegle do płotu. Ogon wyciągnięty prościutko do góry na całą swoją długość. Sterczy jak pika. Tylko jego wierzchołek leciutko drga. A łapki przednie i tylne robią w tym marszu coś w rodzaju przekładanek. To był chód szczególnej wagi, uroczysty, ceremonialny. Zatrzymałem się w dość dużej odległości, aby kota nie spłoszyć i czekałem na rozwój wypadków. Kot doszedł do budy i już normalnie, głową do przodu, wlazł do niej. Myślałem, że się za chwilę w budzie zakotłuje i z jej otworu popłynie chmura sierści… A tu nic, cisza. Ostrożnie na palcach, zachowując dyskrecję, podszedłem do budy. Zajrzałem do środka. A tam dwa psy: Dyda i jego braciszek z tego samego miotu - Ciapa, a między nimi wciśnięty kot. Śpią w najlepszej harmonii. I chyba to nie była pierwsza wizyta tego kota u psów. To przez długi czas musiał się kształtować ten ceremonialny pochód do… przyjaciół na wspólną drzemkę.

Innym razem widziałem w pociesznej akcji te same psy z tym samym kotem. Działo się to na głównym korytarzu mieszkania. Psy złapały kota. Jeden trzymał go za kark a drugi w okolicach ogona. I rozciągały go jak harmoszkę. Kot wrzeszczał rozdzierająco. Ale w pewnym momencie pieski chyba przesadziły w tych pieszczotach. Rozległy się poważne ostre parsknięcia kota, który w błyskawicznym tempie znalazł się daleko na podwórku. Nie wykluczone, że kot musnął jeszcze na pożegnanie swoich przyjaciół pazurkami po nosie. Bo siedziały w korytarzu jakoś tak bezradnie ze zdziwionymi minami.

*

W nowym miejscu po repatriacji, miałem już więcej przyjaciół wśród zwierząt. Byłem przecie o kilka lat starszy. Jednym z nich był pies Dyda. Jak był małym szczeniaczkiem, zastanawiałyśmy się – my dzieci – jakie dać mu imię. Słyszałem, że w rodzinie mego taty był pies nazywany Dunaj. Bardzo mi się podobało to imię. Chciałem więc, aby nasz mały piesek tak się nazywał. Starsze rodzeństwo nie akceptowało za bardzo tego imienia. Nie wiem dlaczego. Ale ostatecznie mi ustąpili. Dunaja spotkało jednak nieszczęście. Ktoś mu przetrącił tylną łapę. Noga była chyba złamana, źle się zrosła i wyglądała jak uschnięta. Biedny Dunaj nosił ją podkuloną, a kiedy używał, to kuśtykał. Na Ziniówce chodził po prośbie kulawy dziad. Nazywano go u nas Dyda. Bo kuśtykał. No i tak to imię przylgnęło do mojego Dunaja. Ostatecznie skapitulowałem. A więc Dyda - Dyduś. Tys piknie.

Z Dydusiem miałem nić porozumienia.

Mieliśmy sklep. Sklep na wsi często rządzi się innymi zasadami, niż w mieście. Sprzedawca w mieście pracuje w określonych godzinach. W odpowiednim więc czasie sklep zamyka i idzie do domu. Na wsi, przynajmniej w naszym przypadku, sprzedawca mieszkał w tym samym budynku, w którym był sklep. To cóż, że zamknął sklep. Wszyscy ze wsi wiedzieli, że kupić można „od podwórka”. I handel szedł na okrągło. Całą dobę. I w niedziele też, a może nawet szczególnie. W handlu poza oficjalnymi godzinami chodziło przeważnie o alkohol. A to był towar bardzo dochodowy. Sprzedawca nie miał stałej pensji, tylko był wynagradzany określonym procentem od globalnego obrotu. Sprzedaż „od podwórka” opłacała się.

Był taki facet we wsi. Nie lubię słowa facet, ale w tym przypadku jest jak najbardziej na miejscu. Zarozumiały, bezczelny, z tupetem. Ale coś znaczył w tym środowisku. Nie pamiętam, kim był. Ale na pewno był rudzielcem. Pewnej niedzieli rano przyszedł do nas w licznym towarzystwie, kupił litr wódki i bez pytania rozgościł się na dobre w sąsiadującej ze sklepem kuchni. W pewnym momencie, podchmielony, wyszedł na podwórko. Na uwięzi przy budzie był Dyda.

- O, psów to ja się nie boję! - i rudzielec śmiało podszedł do Dydy. Dyda potraktował go rzeczywiście przychylnie.

A mnie to poirytowało. Schowałem się za róg szopy i mimiką, gestem dawałem Dydzie znaki, aby zaatakował. Dyda zauważył moje gesty. I nie wiem, kiedy to się stało, ale w pewnym momencie Dyda usiadł na ogonie, wyprostował się jak struna, kufa nieco do góry i zrobił minę bardzo oficjalną. Facet odszedł od psa dość gwałtownie, a ja zauważyłem na jego nodze w okolicy kostki - był bez skarpet - strużkę krwi.

Dyduś wykonał polecenie.

Kiedy zarozumialec poszedł do swoich kompanów, ja dopadłem do psa i omal go nie wycałowałem. Dyduś był zadowolony z mego uznania, ale – wydawało mi się – że nie wiązał tego z pogryzieniem rudzielca.

Dyda dość często pomagał mi w wypędzaniu krów na pastwisko. I pewnego razu podczas tej czynności przytrafił mu się zając. No, nie był to zając, ale dziki królik. Zwierzątko nieco wolniejsze od zająca. Dlatego też chyba Dyda z kulawą nogą początkowo dość skutecznie w pogoni trzymał dystans. Ale po niedługim czasie zaczął odstawać. Kiedy to zauważył, zaczął lamentować: aj, aj, aj…

Taka przygoda dla psa!

Szedł więc ze mną Dyda za krowami, mając nadzieję, że w końcu dopadnie tego zająca. Kilka razy nic się nie wydarzyło. Ale pewnego dnia goniliśmy. Razem. Mysz! Zacząłem kopać rękami w norze, do której mysz śmignęła. Dyda przybiegł, odsunął zdecydowanie moją rękę od tej nory i sam zaczął kopać. Prychał od czasu do czasu do tej dziury, pociągał nosem. Przestał kopać. Widocznie mysz uciekła z nory innym wyjściem. Ale ja miałem jeszcze inny plan, więc zacząłem dalej kopać w norze. Dyda zdecydowanie odsunął mnie od tej roboty. Sam pokopał, poniuchał i usiadł obok nory. Nie pozwolił mi kopać! Zdaje się, że nie akceptował mnie przy tej robocie. Do mnie ona nie pasowała. To jego sprawa. On to robi lepiej. A w tej chwili nie kopie, bo myszy nie ma w norze; czuje to nosem. Takie miał zaufanie Dyda do swego nosa? Nie chciałem forsować swojej koncepcji. Prawdę mówiąc, bałem się. Jednak to zwierzę - mogło zaatakować w obronie swoich zasad. Machnąłem tylko z rezygnacją ręką, mówiąc:

- Ech, Dyda, Dyda, ty nic nie rozumiesz, o co mi chodzi! Dyda milczał. I siedział twardo przy mysiej norze...

Dyda był mądrym psem. Oczywiście bez rodowodu - kundelek z przewagą cech owczarka niemieckiego.

Psy w zabawie często symulują walkę; to ich trening. Dyda stosował w takich wypadkach pocieszną taktykę. Gryzł przeciwnika, a gdy ten atakował, odwracał się szybko do niego ogonem. Tamten, rzecz jasna, nie chciał w zabawie gryźć okolic ogona. No to Dyda ponownie atakował i znów manewr z ogonem. Tak to Dyda ogrywał swoich przeciwników.

Dyda ładnie pływał – spokojnie, z kufą odpowiednio ułożoną na wodzie, ogon łagodnie za nim falował.

Raz dla żartu poszczułem go na bratanka:

- Dyda, weź go! Dyda popatrzył na mnie bardzo zdziwiony, a w oczach pytanie: Czego mam jego gryźć, przecież to swój chłopak i pachnie tak samo, jak ty. Kiedy polecenie powtórzyłem, skulił się, ogon podwinął pod siebie i zszedł mi z oczu. Polecenia nie wykonał.

Mowa o zapachu, to nie tylko żart. Nasza rodzina jest rozproszona po całej Polsce. Za granicą też mamy swoich przedstawicieli. I kiedy ktoś z rodziny przyjeżdża w odwiedziny lub w jakiejś sprawie do załatwienie, psy nawet z budy nie wyglądają. Cisza.

Na starość biedny Dyda oślepł, przygłuchł i stracił wiele zębów. Nie wiem, jak tam było z jego sprawnością węchową?

Pewnego dnia na podwórku zabrakło Dydy. Na drugi i trzeci dzień podobnie.

Dyduś zaginął.

 

*

Od dzieciństwa bardzo mnie intrygowała możliwość „dogadywania się” ze zwierzętami.

Pewnego razu siedziałem na schodkach do mieszkania. Na pobliskiej ścianie wisiała ptasia budka. Na patyczku przed otworem do budki siedział ptaszek. To był chyba szpak. Był ciepły wieczór letni. Ptaszek pogwizdywał co i rusz. Postanowiłem mu odpowiadać podobnym pogwizdywaniem. Zareagował. Przechylał główkę to w prawo, to w lewo i przypatrywał mi się uważnie. Nie wiedziałem wtedy, że śpiew ptaka to często przywoływanie partnera lub partnerki do amorów.

Kiedy się o tym dowiedziałem, przestałem do ptaszków pogwizdywać.

 

*

U siostry koty nie cieszyły się takimi łaskami jak psy. Raz na podwórku spotkaliśmy tam kota.

- Co kiciuś? - zapytałem go tonem lekkiego współczucia, że nie ma w tym domu takiego uznania jak pies.

- Miau! - odpowiedział mi tonem skargi, niższym trochę niż w moim zapytaniu – potwierdzał moje pytanie.

- Krzywda ci się dzieje kotku, tak?

- Miaaau! - ton gardłowy jeszcze niższy, zdecydowanie potwierdzający.

- Widzisz, dogadaliśmy się – powiedziałem do syna.

- Biedny kiciuś, biedny... - pogłaskałem kotka, podrapałem go za uchem.

I kotek poweselał.

A syn gdzieś wyczytał, że koty miauczą tylko do ludzi. To jest jego rozmowa z człowiekiem.

No, i proszę. Rzeczywiście!

 

*

Pojechałem z synem Arturem na wycieczkę do Berlina. Część miasta znaliśmy jeszcze z czasów NRD. Tym razem chodziło nam o zwiedzenie dawnego Berlina Zachodniego. Przez Berlin enerdowski przeszliśmy więc bez specjalnych emocji. Zaczęło się za Bramą Brandenburską. Ślady dawnego muru granicznego starannie zaznaczono. Ruszyliśmy lewą stroną ulicy Bundesstrasse w stronę zabytkowej kolumny Siegessäule. Po lewej mieliśmy Tiergarten.

W pewnym momencie Artur mówi, że zjadłby coś. Skręćmy – powiada – do parku, znajdziemy jakąś ławeczkę i tam się posilimy.

Na krótkie wycieczki braliśmy wikt uproszczony. Była to około półkilogramowa szynka konserwowa „Krakus”. Po puszce na głowę i na jeden dzień. Śniadanie na przykład fundowałem ja. Otwieraliśmy moją szynkę, dzieliliśmy na pół. Do tego był chleb i herbata w termosie. Obiadokolację fundował zatem Artur. W ten sposób w naszych plecakach nie nosiliśmy otwartych konserw. Przez dwa trzy dni można było tak wytrzymać. A może i dłużej. Nie próbowaliśmy.

Znaleźliśmy ławeczkę i Artur zabrał się do otwierania konserwy. Po jej otwarciu bardzo przyjemny, intensywny zapach buchnął w powietrze. I natychmiast w najbliższej kępce zieleni i kwiatów pojawiła się mysz. Już coś upatrzyła w pobliżu naszej ławki. Wyskoczyła, capnęła i znikła wśród krzaczków zieleni. Robiła to z szybkością błyskawicy. Czasami nie byłem pewien, czy to śmignęła mysz, czy mignęło mi w oku.

Kiedy Artur dzielił szynkę na pół, ja obejrzałem się za siebie w stronę zielonego kożucha w nadziei, że zobaczę, co mysz tam porabia. Nie zawiodłem się. Nasze oczy się spotkały! Widziałem jej prawą stronę pyszczka i paciorek prawego oczka. Zaśmiałem się serdecznie i zawołałem do Artura:

- Zobacz, ona mnie obserwuje!

Ubawiony zawołałem do niej:

- Chodź, chodź, mysza, nic się nie bój. Nic ci złego nie zrobimy. Pozbieraj te okruszki, które tutaj będą!

Zadowolony z dowcipu zabrałem się do jedzenie.

Po chwili odniosłem wrażenie, że coś się dzieje pod naszą ławką. Zajrzeliśmy tam. Pod ławką krzątała się nasza mysz! Właśnie wyraz krzątała się bardziej tutaj pasuje. Ona nie wypadała z krzaczków w mgnieniu oka, nie porywała okruchów i nie znikała w takim tempie w gąszczu. Ona pełzała spokojnie na brzuszku, zbierała pyszczkiem okruchy i zjadała je na miejscu. Wyglądała z góry jak ta informacja rysunkowa na metce przy butach, wskazująca skórzaną jego część. Tylko ta skórka pod ławką w przeciwieństwie do tej na metce miała główkę łapki i ogonek. Miała też na grzbiecie od szyi do ogona ciemną pręgę. Takie pręgi mają myszy polne i leśne. Czym się różnią, tego nie wiem, więc nie mogłem wtedy określić, czy to była mysz leśna, czy polna.

Byłem zaskoczony zachowaniem się myszy. Jeszcze piętnaście minut temu działała z z zawrotną szybkością, a teraz leniwie pełzała pod ławą i spokojnie zjadała okruchy. To prawda, że ławka była doskonałym zabezpieczeniem przed atakiem drapieżników z góry, co takie zwierzątka mają zakodowane w instynkcie. Ale w tym wypadku byli jeszcze bardzo blisko ludzie, ja i Artur.

Powiedziałem do Artura:

- Tam pod ławką tych okruchów jest niewiele. Tu pod naszymi nogami jest tego ogromna ilość. Czy ona tutaj przyjdzie?

Mysz jakby to zrozumiała. Wypełzła spod ławy pod nasze nogi i nie spiesząc się zabrała do pałaszowania tego, co tam znalazła.

- A bodaj cię!

Artur chwycił za kamerę filmową i zaczął nagrywać poczynania myszy. Nie oponowała. Mało tego. Siedziałem na ławce z założoną nogą na nogę. Bucior turystyczny na założonej nodze znajdował się na wysokości dwudziestu, trzydziestu centymetrów nad ziemią. Mysz wzięła w pyszczek spory okruch i schowała się pod ten wiszący bucior. Usiadła na ogonie, kawałeczek chleba trzymała w obu łapkach i zaczęła go pojadać w największym spokoju. Podobnie jedzą chomiki. Ich sylwetki są wówczas łudząco podobne do siedzącego i jedzącego człowieka. Mój but był dla niej wielkim zabezpieczeniem przed atakiem nieprzyjaciela z góry. Odniosłem nawet wrażenie, że mysz lekceważy trochę to niebezpieczeństwo. Odczuwała to zdaje się tak, że drapieżnik nie zaatakuje jej, bo będzie się bał ludzi, którzy siedzą obok niej. No, ale przecież my byliśmy też dla niej zagrożeniem. Mogłem przecie szybko depnąć nogą i po myszy. Zmitygowałem się jednak. Jaka byłaby moja reakcja stopą wobec refleksu myszy. O, zaraz zobaczymy. I poruszyłem stopą w prawo, w lewo. Mysz ani drgnęła. Jakby nie widziała poruszającego się buta. Ze spokojną minką pojadała okruch chleba. Aha, to był ruch stopy w poziomie – pomyślałem. Bucior się nie zbliżał. Zrobimy ruch w pionie. I co? A mysz nadal z kamiennym spokojem w oczkach pałaszuje swoje jedzonko!

I nagle coś mnie tknęło. Do licha, ona mnie „trzyma za słowo”: „Chodź, chodź, mysza, nic się nie bój. Nic ci złego nie zrobimy. Pozbieraj te okruszki, które tutaj będą!”. Spoważniałem. Nie mogłem zawieść zaufania. Z wrażenia chyba nie pamiętam, jak to się wszystko skończyło. Czy mysz szybko prysnęła w zarośla, czy spokojnie powoli odeszła. Bo ja lojalnie i cierpliwie trzymałem swój bucior w niezmienionej pozycji. Jednego tylko żałuję, że nie spróbowałem podać jej okruchu chleba z ręki. Wzięłaby? Wydaje mi się, że tak.

Są ludzie, którzy uważają, że zwierzęta rozumieją ludzką mowę. Tak pięknie to nie jest. Przecież w tym wypadku to była mysz niemiecka. Co, mysz-poliglotka?

Zwierzęta mają dobrze rozwinięty instynkt. Rozumieją tak zwaną mowę ciała, a więc na przykład uśmiech na twarzy człowieka skierowany do nich, intonacja mowy też dla nich przeznaczona, wyrazisty gest. Spróbujcie uśmiechnąć się do psa na ulicy. Zaraz z radością podbiegnie. Oczywiście, nie każdy. Zachowajmy ostrożność. Pies młody podbiegnie – stary warknie niechętnie. Zwierzęta przyjaźnie przyjmują mowę ludzką na wysokich tonach. Boją się niskich tonów.

A ja do myszy szeroko i serdecznie się uśmiechnąłem. Na wysokich tonach zawołałem: „Chodź, chodź, mysza…”

 

Ale żeby aż takie zaufanie do mnie miała!

 

*

Może jeszcze kilka przykładów na znaczenie dla zwierząt mowy ciała.

Dawniej wiele chleba marnowało się w domu. Kupowało się z reguły dwa bochenki na dzień. Bo jeden to trochę za mało. Ale się z kolei okazywało, że dwa to odrobinę za dużo. Wciskało się go do chlebaka, który był przewidziany na jeden bochenek. Kupowało się, rzecz jasna, chleb świeży. W ciasnym chlebaku natychmiast następował proces psucia. Bo to świeży, więc dużo wilgoci. Na trzeci dzień pojawiała się pleśń.

Wyrzucać chleb – to dawniej był grzech. Nie wiem, jak teraz…

Psujący się chleb składało w jakimś pojemniczku i w odpowiednim czasie wynosiło do parku dla ptactwa.

Teraz chleb u nas się nie marnuje. Kupujemy kilka bochenków pokrojonego chleba i ładujemy do lodówki. Przed jedzeniem bierzemy odpowiednią ilość kromek, wstawiamy do mikrofali i mamy chleb jak prosto z pieca: świeżutki, mięciutki, cieplutki i smaczny.

Pewnego razu wynieśliśmy z Arturem pełny worek celofanowy resztek chleba do parku. Usiedliśmy na ławeczce, a obok w pewnej niewielkiej odległości rozlokowało się stado gołębi. Było lato, ciepło, więc ptactwo usadowiło się w cieniu drzew. Jedne drzemały, inne były zajęte toaletą osobistą, a jeszcze inne szukały w trawie czegoś do jedzenia. Artur zabrał się do rozwiązywania worka, a ja podbiegłem w stronę gołębi, machnąłem szeroko, zachęcająco ręką i krzyknąłem: Chodźcie, będzie jedzonko! Robiłem to dla śmiechu, dla żartu, nie spodziewając się jakiejś szczególnej reakcji z ich strony. A tu w ułamku sekundy zobaczyłem kilkadziesiąt par oczu gołębich - jak czarne paciorki - wlepionych we mnie.

I ruszyły!

Nie zdążyłem dobiec do ławki, jak spadły na nas ogromną chmurą. Przy lądowaniu główki już były mocno pochylone do dołu – gotowe do dziobania. Wylądowały, a tu na ziemi nic nie ma. Główki zaraz do góry w naszą stronę, a w oczkach pytanie: Gdzie obiecywane jedzonko!

Rzucaliśmy, rzucaliśmy, a na ziemi się kotłowało! Nie było to jakieś szczególne jadło, ale widocznie sceneria, okoliczności zadziałały. Jeden gołąb utrzymywał się w locie przed moją twarzą i zaglądał mi w oczy. Chyba chciał odgadnąć, co jeszcze będę robić. Inny znów wylądował na ławeczce obok mnie, wskoczył na moje udo i stąd sięgał po jedzenie, które miałem w dłoniach. Widocznie chciał mieć jedzenie z pierwszej ręki. Jednego takiego śmiałka chwyciłem w garść. Bardzo się, biedaczek, wystraszył. Podsuwałem mu co lepsze kęski pod dziób. Nie chciał jeść. Zauważyłem też wtedy, że opiewane w poezji to miłe ptaszę nie jest takie piękne. Jest brudne, niemile czerstwe, przekrwione, pokaleczone. Puściłem biedaka. Uciekł daleko. Tam - gdy ochłonął - być może gratulował sobie szybkości i sprytu:

- Ani chybi chciał mnie zjeść, ale mu uciekłem…

 

*

Innym znów razem okruchów mieliśmy niewiele. Usiedliśmy na ławce. I zaraz pojawiły się gołębie. Główki do góry i w oczach pytanie: Będziecie coś jeść? Poczęstujecie nas? Rzucaliśmy, co mieliśmy. Szybko się to jednak skończyło. A gołąbki stoją w długim szeregu i czekają. Podniosłem wtedy puste ręce do góry i powiedziałem: Nie ma! Dla nich zrozumiałe były puste dłonie, a nie wypowiedziane słowo. I wtedy gołąbki natychmiast - ze sprawnością doświadczonych żołnierzy - zrobiły jak na komendę w tył zwrot i odeszły. Nawet ładnie to zrobiły. Z wrażenia nie zauważyłem, czy robiły po wojskowemu w tył zwrot przez... lewe ramię - zgodnie z zasadami musztry. W każdym razie zrobiły ten zwrot w jednym kierunku, bo szereg się nie załamał, jak to często bywa u rekrutów w początkowej fazie służby wojskowej. W równym szeregu było chyba kilkanaście ptaków. Jak odchodziły to ich ogony - trochę wachlarzowate - utworzyły coś w rodzaju długiego, ładnego daszka. I ten daszek równiutko, kołysząc się miarowo, oddalał.

 

*

Na jednym z placów, gdzie karmiliśmy gołębie, pojawiły się na specjalnych tablicach napisy, aby nie karmić ptactwa. Bo można je potruć nieodpowiednim pożywieniem. No i proszę, jaki paradoks. Bo swego czasu krakowska miejska administracja wystąpiła z projektem ograniczenia populacji gołębi w mieście. Bo brudzą niemiłosiernie. Przykładem była głowa naszego wieszcza Adama Mickiewicza z pomnika na krakowskim rynku. To prawda, że jest ona zawsze w opłakanym stanie, ale krakowianie mimo to zaprotestowali. Brawo krakowianie! Administracja Krakowa powinna postąpić odpowiednio do rozumowania administratorów mojego miasta i zachęcać do dokarmiania tych wszędobylskich ptaków i w ten sposób osiągnąć swój niecny cel. A w moim mieście należałoby zgodnie ze wspomnianym zakazem postawić strażnika przy każdym kuble na śmieci. Tam, w tych dużych pojemnikach, gołębie zadomowiły się do tego stopnia, że nic sobie nie robią z tego, jak ktoś na ich grzbiet wysypie dalszy kubeł odpadków. A na ulicach. Tam ciągle patrolują gołębie, zjadając wszystko, co człowiek zgubił, wyrzucił z kieszeni lub torby. Czy mieszkańcy mego miasta powinni segregować odpadki przed ich wyrzuceniem na śmietnik, a na ulicy uważać, co gubią lub wyrzucają? Aby nie zaszkodzić gołębiom?

Tymczasem gołębie, jak i inne zwierzęta, nie są takie głupie, aby się dać w łatwy sposób otruć. Opowiadał Artur, że jednego razu rzucił gołębiowi słony paluszek. Gołąb spróbował i odrzucił okruch. Ale czekał dalej na poczęstunek. Artur drugi raz rzucił słony kąsek, bo tylko taki miał. Gołąb spróbował, odrzucił i odszedł już zdecydowanie.

Uważam, że gołębie – to wielcy sprzątacze terenów miejskich. Jak wynieśliśmy pierwszy raz resztki chleba do parku i wyrzuciliśmy na ścieżki, tośmy się bardzo przestraszyli. Okropnie zaśmieciliśmy starannie utrzymane przejścia. Obawialiśmy się nawet, że służby porządkowe w parku zareagują na to odpowiednio. Ale po pięciu minutach obawy nasze znikły. Ścieżki odzyskały swoje pierwotne piękno. Gołąbków w tym zasługa. Wydziobały wszystko bardzo starannie.

Jak wyglądałyby nasze parki, ulice i place, gdyby nie gołębie? Ich obowiązki przejęłyby być może… szczury.

Ale też i prawda, że gołębie brudzą. W moim mieście jeden piękny plac, który bardzo lubiłem, omijam teraz szerokim łukiem. Fetor gołębich odchodów jest nie do zniesienia.

Jak pogodzić te dwie sprawy?

 

*

Raz na skwerku miałem okazję obserwować sceny amorów u gołębi! Była parka: Ona pilnie szukała na ziemi czegoś do zjedzenia, a on uparcie tańcował wokół niej i gruchał. To dziwne, że ona ciągle jadła, a wyglądała szczuplutko. On jakby nie dbał o jedzenie, jeno gruchał, a był dorodny. Aż połyskliwy. Widać też było, że te natrętne umizgi gołębia jego partnerka nie odbiera źle. Ależ skąd, było jej bardzo miło! Tylko ciągle uciekała przed nimi, szukając pożywienia na ziemi. W pewnym momencie zauważyłem, że gołąbek jakby się zniechęcił. Usiadł naburmuszony pod krzaczkiem dzikiej róży. A ona w dalszym ciągu pracowicie dziobała coś w trawie. Nagle przestała. Ruszyła zdecydowanie w stronę partnera. I przycupnęła przy nim w takiej pozie, że nie było wątpliwości, o co chodzi.

Moje spostrzeżenia. U gołębi rolą samca jest ciągłe, bezczelne składanie wiadomej propozycji. A co przy okazji zje, to idzie wyłącznie na korzyć jego sylwetki. Ona natomiast szuka pożywienia dla siebie, ale też materiału na jajko, które instynkt każe jej znieść. A jajko, jak wiemy, to jest bardzo misterna budowla, zawierająca wszystko, co jest potrzebne dla młodego potomstwa. Z niego pochodzi sam potomek i pożywienie dla niego. Dlatego ona szczuplutka, a on okazały. On natrętnie proponuje jej amory, ale ona jeszcze nie jest gotowa z jajeczkiem. Jeszcze czegoś tam brakuje. I być może jedno ziarenko znalezione w trawie sprawę tę zamknęło. Instynkt dał znać – już. Ruszyła więc do partnera, aby to wszystko… zatwierdził.

To znacznie prościej niż u człowieka.

Bo u ludzi - to oczekiwanie na wielką miłość. Zadurzenia. Huczne weseliska. Czasami wyrachowania. Bywają odrzucenia, a więc i tragedie. Kompleksy. Zabójstwa i samobójstwa.

Co jest lepsze... z przyrodniczego punktu widzenia? - He, he, he…

 

*

Na dnie zamrażarki ciągle plątały się dwa opakowania mrożonek „Horteksu” – zupa grochowa i zupa fasolowa. W rodzinie wypalił się apetyt na te zupy. Postanowiłem więc oddać je ptakom. W mieście to przeważnie gołębie. Wysypałem zupy do dużej misy i wystawiłem ją na balkon. Stała tam chyba dwa tygodnie Żadnego zainteresowania jej zawartością ze strony ptaków. Mieszkam na pierwszy piętrze. Jeden metr poniżej balkonu jest trzymetrowej szerokości daszek na całej długości bloku - to chyba około pięćdziesięciu metrów. Budynek ma pięter jedenaście. No i z okien tego wieżowca leci na ten daszek, niechcący lub chcący, wszystko – od jedzenia do odzienia. Dosłownie. A więc raj dla ptactwa. Oczywiście służby porządkowe budynku wymiatają ten śmietnik. Ale to należałoby robić codziennie.

Pewnego dnia wyszedłem na balkon. Na tym daszku za balkonem była para gołębi. Postanowiłem poeksperymentować. Rzuciłem ziarenko fasoli. Gołębie nie dostrzegły tego. Powtórzyłem eksperyment. Żadnego zainteresowania. Mało, gołąbki odwróciły ode mnie i odeszły jak najdalej, na sam skraj daszku. Do trzech razy sztuka. Fasola upadła tuż za ogonem jednego z gołębi. A ten po prostu otrząsnął się. Jakby ze wstrętem. Brakowało tylko, żeby z jego dzioba zabrzmiało przy tym: brrrr! Co, czuje wstręt na widok tego ziarna? A może dawał mi do zrozumienia, abym nie podrzucał mu uparcie tego świństwa.

Nie pierwszy to raz, kiedy gołąbki zaskakiwały mnie swoim zachowaniem.

 

*

W dzieciństwie Artur często chorował. Były to przeważnie - jak to u dzieci - zwykłe przeziębienia.

- Masz jakieś zwierzątko domowe? - zapytał lekarz podczas jednej z wizyt.

- Nno, nie… - brzmiała odpowiedź.

- To poproś rodziców, żeby ci kupili. Przynajmniej chomika.

I kiedy teraz słucham opowiadań Artura o chomiku, który mu wtedy kupiliśmy, to dochodzę do wniosku, że to było wydarzenie w jego życiu na miarę pojawienia się lokomotywy.

Chomik otrzymał imię Mysza. Wiedzieliśmy, że to forma błędna, ale chodziło o nośność w zawołaniu – Myszaaaa! Przepadała z kretesem forma poprawna – Myyysz!!! Nawet z trzema wykrzyknikami. Zresztą Mysza miała imion bez liku, na przykład: Rudasek, Tyszczur – dla skrótu Tycha, pieszczotliwe Tituńka – to chyba imię od mojej żony. Kiedyś Artur spisał te imiona w zeszycie i zajęło to dwie strony. Jak znajdę ten zeszyt, to wszystkie przytoczę. Niedawno Artur mnie powiadomił, że, gdy oglądał w internecie stronę o chomiku, trafił na fragment opisu, gdzie podano imiona, które ludzie nadają tym sympatycznym zwierzątkom. Było tego – podkreślał – bardzo dużo. I była tam również – Mysza! W tej właśnie błędnej gramatycznie formie. Hm, to nasze dzieło? Nie uzurpujmy sobie jednak za wiele – mądrych ludzi jest niemało.

Mysza była z nami wszędzie: na wczasach w Krynicy i Muszynie. W Częstochowie – bo jechaliśmy samochodem do Muszyny i w Częstochowie nocowaliśmy. Była też nad morzem w Międzyzdrojach i Świnoujściu.

Jednego razu pojechaliśmy na spacer i zatrzymaliśmy się nad rzeką. Artur wiózł Myszę w słoiku. Wypuścił ją tam na ziemię, ażeby sobie pospacerowała na świeżym powietrzu. Ale gdzieś w pobliżu zaszczekał pies. I Mysza błyskawicznie czmychnęła... do mojej nogawki. Ledwo ją zatrzymałem w okolicach kolana. A jaka ona w tej nogawce była taktowna. Nie pięła się do góry po mojej nodze, tylko po tkaninie nogawki; do mojej nogi była odwrócona plecami.

Dworowałem później sobie w rodzinie:

- Czego ona uciekła do mojej nogawki, a nie do nogawki Artura, albo chociażby i do twojej? – ukłon w stronę żony.

- Przecież byliście bliżej Myszy niż ja?

A Mysza, nie wykluczone, kierowała się instynktem i uciekła za nogawkę, której właściciel najskuteczniej mógł walczyć z psem.

Mysza miała swoje lokum w akwarium na parapecie okna. Akwarium było podzielone na pół pionową deseczką z dziurą w jej dolnej części, przez którą Mysza chętnie śmigała. W jednej części było dużo siana – tam była sypialnia chomika. W drugiej części chomik urządził sobie spiżarnię i toaletę. Akwarium było przykryte deską z wywierconymi otworami dla wentylacji. Na desce postawiliśmy zabytkowe żelazko z tak zwaną duszą; było bardzo ciężkie. Chodziło o to, ażeby Mysza nie odsunęła lekkiej deski i nie uciekła z akwarium. Początkowo tak się zdarzało. Codziennie podrzucaliśmy Myszy jakieś jedzonko: chleb, obierki i ogryzki z jabłek, ciastka, ziemniaki. Niczym nie gardziła i składała wszystko na potężnym już stosiku jadła w odpowiednim kącie akwarium.

Kiedy zbliżaliśmy się z jedzeniem do akwarium, to wołaliśmy głośno:

- Myszaaa!

I wtedy chomik wypadał z wielkim łomotem z tej dziury w deseczce. Stawał słupka, pyszczek do góry. Czekał na smaczne kąski.

Często dochodziło do sytuacji, że kiedy Artur coś smacznego jadł, na przykład marchewkę, to chomik właził mu na ramię i stamtąd, z okolicy ucha, próbował wyrwać smaczny kąsek z jego ust.

Niestety, jednego razu w takiej sytuacji chomik spadł na podłogę i to tak nieszczęśliwie, że wybił sobie oko. Przypuszczam, że i czaszka tam była porządnie poturbowana. Nie pomogła pomoc weterynarza. Chomik zdechł. W domu była żałoba i płacz. W chlipaniu pomagała mamusia. Pochowaliśmy Myszę w lesie w wielkich emocjach. W odpowiednim pojemniku – jak w mauzoleum. Artur wie dokładnie, gdzie to jest.

Ważne w tym opowiadaniu jest to, że Artur przestał chorować.

Bo najważniejsza teraz była Mysza.

PS. Syn podrzucił mi wspomniany wyżej zeszyt z imionami Myszy. Niektóre imiona są, powiedziałbym, nielogiczne, na przykład Reportaż. Artur wyjaśnił, że pewne imiona były utworzone „na złość Myszy”; przy nazwie Totenham chomik śmiesznie podskakiwał; Porcięta – bo gdy wisiał na jakimś przedmiocie, trzymając się przednimi łapkami, to tylne wisiały a futerko na nich układało się w portki. Asteroida – było o niej głośno w czasie, kiedy przelatywała bardzo blisko Ziemi. Stąd: Ech, ty Asteroido!

Wszystko to właśnie świadczy, jakie miejsce zajmował mały chomik w życiu syna. Dobrze poradził lekarz.

A zatem niealfabetycznie, bo to byłoby zbyt poważnie: Mysza, Myszeczka, Myszek, Myszesty, Myszesław Chomik, Mysz, Myszak, Myszonok, Myszusia, Myszowina, Mysza z czarnym nosem, Cofmysza, Tyszczur, Tycha, Tyszczurojda, Tyszeczka, Tyszczurojd, Tysza, Tyszetka, Tyszeta, Tyteczka, Tytyty, Tututu, Totenham, Kuszetka, Szkatyszczur, Tituńka, Titunia, Tyszka, Szczur, Szczurek, Szczuroid, Szczureta, Szczuretarz, Reportaż, Asteroid, Asteroida, Szczura, Szczur zębaty, Praszczur, Chomik, Chomiczek, Chomita, Chomik złocisty, Chomik syryjski, Chomunio, Chomitarz, Chomiszczur, Mister Chomik, Gryzoń, Futro, Zwierzątko, Ciało wałeczkowate, Kożuszek, Mięsko, Kotlecik, Porcięta, Alpinista, Wałeczek, Rudasek, Portier, Dada, Jawox, Kopa, Biszkopt, Kotek, Iwan, Gruba, Misio, Głupia, Spodeczek (Saucer), Nerwosus, Malutki, Maleńki, Maleństwo, Mała, Malutka, Chrabąszczka, Kocyk, Mocher.

 

Cdn.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • słone paluszki 7 miesięcy temu
    Fajne opowiadanko. Z przyjemnością przeczytałam.
    Jeśli będzie kontynuacka, to byłoby super, gdyby autor nie publikował z anonima.
    Na utworzonym koncie powstaje lista części i czytelnik ma możliwość przejrzenia od pierwszej do ostatniej pozycji.

    Życzę dobrego pisania i wielu czytelników.
    Pozdrawiam.
  • słone paluszki 7 miesięcy temu
    Aha, i dzięki za słówko "raby"!
  • Marian 7 miesięcy temu
    Bardzo fajny tekst i przeczytałem go z zainteresowaniem.
    Na przyszłość proponowałbym albo skracać teksty, albo je dzielić na części, bo taki "długas" czasem staje się trudny do strawienia na raz i pewnie niejeden czytelnik spasuje w połowie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania