Pokaż listęUkryj listę

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Szafirowy Różaniec ~ II. Cioteczka Hasha ~ Serce i Płuca ~

Szafirowy Różaniec

 

II. Cioteczka Hasha

~~ serce i płuca ~~

 

Cioteczka w milczeniu obserwowała dym unoszący się ponad umierającym w oddali fortem. Krzyki, jeszcze przed chwilą nieznośnie głośne, i nakładające się na nie lamenty oraz błagania, teraz powoli cichły. Początkowy, choć i tak śmiesznie mizerny opór nieprzygotowanych na inwazję prostaczków, rozsypał się w pył i wszystko, co jeszcze należało zrobić, to pozamiatać przed przybyciem Książąt. I, niestety, to właśnie ona musiała się tym zająć. Wątpliwy to zaszczyt, i byłaby to nawet powiedziała temu czy owemu szlachetnemu bufonowi, gdyby tylko uznała, że kogokolwiek zainteresują obiekcje starej i brzydkiej Cioteczki Hashy.

A głupia to ona przecież nie była.

Westchnęła ciężko, klepiąc w zad powolnego szczuromuła, i wbijając w boki upartego zwierza płaskie, twarde czubki czarnych pantofli. Najpierw wywołało to gwałtowny, oburzony syk, nieprzystający tak włochatemu i, coby nie mówić, sporawemu stworowi, ale bardziej żmij, i to takiej obślizgłej, ohydy rodem z widowiska jakiejś wędrownej trupy pozbawionych ogłady pajaców. Potem ogromy łeb, szerszy niż by wypadało i wyposażony w komplet sześciu długich na pół metra wąsisk, obrócił się ku niej a niesforne stworzenie kłapnęło szczękami. Na szczęście, cofnęła rękę wystarczająco szybko, i równie szybko wyprowadziła cios, czy też raczej słabe klepnięcie, prosto w śliski, świecący niemal nochal szczuromuła.

Dostrzegła w inteligentnych ślepiach błysk ostrej jak stal nienawiści. Szorstki i nienaturalnie długi język nie tyle wysunął się z paszczy, co raczej wystrzelił, prosto w jej twarz, odpychając Cioteczkę, i byłaby zleciała z plecionego, czarnego siodła, gdyby nie dwa niskie garby między którymi się usadowiła, i skórzane rzemienie którymi przywiązała stopy do barków zwierzęcia.

Grubymi, jakby spuchniętymi dłońmi schwyciła język i spróbowała oderwać, ale cholerstwo okazało się bardzo lepkie i nijak nie dało się go pozbyć. Teraz w jej oczach również pojawiła się nienawiść, i tak spoglądali na siebie, ona charkocząc, szczuromuł warcząc, niemo przekazując sobie nawzajem tak wielkie ilości jadu, że nie wyprodukowałaby ich żadna, nawet największa żmija, choćby niczym innym się w życiu nie zajmowała, rezygnując nawet z pełzania, syczenia i posiłków.

Trudno byłoby określić, które z nich matka natura obdarzyła paskudniejszą mordą - szczuromuła, o pysku szerokim i owłosionym tak bardzo, że można by go wziąć za mopa, o włosiu brązowo szarym, splątanym, długim i sterczącym na wszystkie strony, z którym kontrastowały dumne, lśniące srebrem wąsy, proste choć nieco zakręcone na końcach, i zupełnie łyse uszy, oklapnięte niczym dwa karykaturalnie wykrzywione parasole, a do tego naznaczone plamami, w części różowymi, w części czarniejszymi od najciemniejszej nocy.

Czy też, być może, Cioteczka Hasha, kobieta o twarzy jakby wyciągniętej z mrożących krwi baśni o złośliwych czarownicach jedzących na podwieczorek niegrzeczne dzieciaki. Jej skóra, blada jak tarcza księżyca, była wyschnięta i piegowata, a przy tym zwisała z jej twarzy wieloma warstwami. Z jej wydatnych, bordowo czarnych warg, wyrastały groteskowe brodawki wszelkich barw i kształtów, a jej nos, zakręcony i zakończony ostrym czubkiem, zdobiły makabryczne strupy o zielonkawym odcieniu, głębokie i wijące się jak błyskawice na niebie.

Wąskie, wycofane w głąb czaszki oczka, podkreślone wiecznie malującymi się pod nimi sińcami, jakby Cioteczka nie zaznała ani odrobiny snu od co najmniej miesiąca, straszyły posępnym, brudnym, żółtawym kolorem tęczówek i napuchniętymi, zielonymi białkami. W tych oczach, chaotycznych i brutalnych oczach najprawdziwszej, jednej z ostatnich, Wiedźmy z Imperium Gallan, kryła się groźba, zdolna przyprawić o zawroty głowy nawet najodważniejszych lub najgłupszych wojowników.

Niestety dla niego, ów uparty szczuromuł okazał więcej charakteru od większości wojujących mężów. Czy był od nich odważniejszy, czy też głupszy, nie wiadomo, w każdym jednak razie, nie odpuścił i wciąż usiłował strącić Cioteczkę Hashę z grzbietu, wierzgając ile sił i na zmianę ciągnąc i pchając językiem przylepionym do jej twarzy.

W końcu, zniecierpliwiona i już naprawdę zagniewana, Hasha uniosła się i napuchła, niczym chmura burzowa, praktycznie już lewitując milimetry nad siodłem i unosząc się coraz to wyżej, choć może było to jedynie złudzenie optyczne. Wbiła ostre pazury w jęzor szczuromuła, rozkoszując się strumieniami gęstej, niebieskawej krwi spływającej z jej dłoni, wzdłuż ramion aż do zagłębień w łokciach, gdzie krew najpierw się zbierała, przypominając małe jezioro u podnóża wodospadu, aż w końcu przelała się i zaczęła powoli, kropla po kropli, skapywać na obcy grunt, położony wiele setek kilometrów od najbliższych naturalnych siedlisk szczuromułów.

Z sykiem bólu, stwór oderwał język od twarzy Cioteczki i pociągnął, pragnąc zapewne czym prędzej schować go na powrót, bezpiecznie, w głębi swojej paszczy. Ona jednak była już zbyt rozzłoszczona, żeby od tak pozwolić mu się wymknąć. Trzymała mocno, wbijając tłuste palce i długie paznokcie coraz głębiej, śmiejąc się przy tym donośnie. Dostrzegła w ślepiach szczuromuła błaganie, ale mimo to, nie puściła. Pochyliła się nad nim, unosząc jeszcze wyżej, i teraz to już z pewnością lewitowała, przynajmniej odrobinę, ale niestety nikogo innego nie było akurat w pobliżu, nikt więc nie mógł mieć w tej kwestii pewności.

- Jeszcze jeden taki numer, i Cioteczka wyrwie ci ten jęzor, przyprawi i każe zjeść jakiemuś marnemu wojakowi. A potem tobie, cholera, przypadnie w udziale to co ten wysra, i to ci, cholera, przysięgam, ty nieposłuszna gadzino... - Hasha mówiła to wszystko cichym, niosącym w sobie groźbę tonem, mruczała niemal, i o ile szczuromuł nie rozumiał znaczenia słów, o tyle bez trudu pojął obietnicę bólu, jaka się w nich kryła.

Potrząsnął karykaturalnym, szerokim łbem i przestał się szarpać, pokazując uległość. Cioteczka puściła język, pozwalając stworowi wciągnąć go do paszczy, a następnie z głębi jej piersi wydobył się suchy, głuchy warkot, i kiedy po raz drugi klepnęła szczuromuła w zad, oraz wbiła czubki pantofli w jego boki, zwierzę jedynie zwiesiło smętnie uszy, odwróciło łeb i potruchtało posłusznie w kierunku wypalającej się twierdzy, tym razem poruszając się znacznie szybciej niż przed potyczką z Cioteczką Hashą.

Choć i tak powolnie jak mucha w smole. Albo jak szczęście usiłujące przegnać depresję z leżącego na bruku ciała samobójcy, starego na tyle, że większość uczuć wyjadły już z jego nieświeżych trzewi robaki. Ale szczuromuły takie po prostu były. Powolne i krnąbrne.

W istocie, Cioteczka z wielką chęcią zastąpiłaby nieposłusznego rumaka porządnym koniem, albo najlepiej całym zaprzęgiem, z wieloma końmi i z zamkniętym powozem, aby podróżować jednako szybko i wygodnie. Niestety, konie okazały się na tyle tępymi zwierzętami, że odkąd wiele lat wcześniej Hasha zakończyła naukę w Spopielonej Wieży, położonej na zachodnich rubieżach Gallańskiego Imperium, w kraju Płonących Równin, w hrabstwie Rubinowych Traw, wszystkie wierzchowce, nawet największe i najodważniejsze, nawet najdziksze z nich wszystkich i na wpół magiczne bestie, płomienne mustangi, wywracały panicznie oczami na jej widok, chrząkały i wierzgały, i padały na ziemię w drgawkach od samej jej aury.

Mamuty też byłyby dobre, z pewnością znacznie lepsze od cholernych szczuromułów, ale one z kolei żyły jedynie w Mroźnych Rozpadlinach, i innych równie lodowatych zakątkach Imperium, w cieplejszych miejscach zaś, okazywały się bezużyteczne i szybko padały od skwaru, nawet w klimacie umiarkowanym, a Cioteczka od dziecka nie znosiła zimna. Poza nimi natomiast, niestety, nie było w Gallan innych zwierząt pociągowych wystarczająco rosłych i silnych, żeby udźwignąć trzysta kilogramów Hashy i poruszać się przy tym w przyzwoitym tempie...

...och, istniały oczywiście w Imperium bestie odpowiednich rozmiarów, a nawet potwory po wielokroć większe od choćby i bardzo wyrośniętych szczuromułów czy mamutów, ale z dwojga złego lepiej jest dosiadać upartego jak osioł i leniwego jak dziwka po niedzieli szczuromuła, który w gruncie rzeczy jest dość inteligentny, a kiedy go odpowiednio zdominować nawet z lekka posłuszny, aniżeli wyposażonego w śmiertelny jad kryształowego pancernika albo przemykającego między cieniem i kłamstwem balgamora złośliwego.

W końcu Cioteczka Hasha nie była głupia.

Uśmiechnęła się paskudnie, wyobrażając sobie że mogłaby zdobyć na własność smoka... ten uśmiech rozlał się na jej spuchniętej, grubej twarzy, sprawiając że jej wielowarstwowy podbródek zapulsował i zatańczył jak bawełniane gacie na wietrze, a żółte, wężowe oczka zaświeciły z podniecenia. Miała kiedyś jajo, choć właściwie nie należało do niej... przez krótką chwilę, jako młoda dziewczyna, nowicjuszka w Spopielonej Wieży, jeszcze wtedy nie tak gruba, choć już wtedy dosyć pulchna, trzymała w dłoniach czarne, nabrzmiałe, pulsujące mocą smocze jajo, i trzeba powiedzieć, że doznała wtedy takiej ekstazy, jakiej później nie zapewnił jej żaden mężczyzna. Niestety, była wtedy słaba i niedoświadczona, zbyt słaba, żeby zachować tak bezcenny przedmiot dla siebie, obronić przed innymi akolitkami, dlatego nim jeszcze Noc Harców dobiegła końca, jedna ze starszych Sióstr, niejaka Maggie Brązowolica, odebrała Hashy jej skarb.

Kilka lat później Pulchna Hasha - bo przecież, wtedy jeszcze nie Cioteczka - znalazła sposób, żeby zemścić się po stokroć na Maggie, choć przyniosło to jedynie pustą satysfakcję, bo do tego czasu ta głupia dziewka dawno już zdążyła stracić jajo. Jajo Hashy. Nawet teraz, po tylu latach, wciąż je tak w myślach nazywała... ach, gdyby nie Książęta, mogłaby poszukać statku i popłynąć na Smoczy Archipelag... Błogosławieństwa Noego, największej z wysp, należałoby oczywiście unikać, ale... była pewna, że zdołałaby wykraść choć jedno jajo z jakiegoś słabo chronionego gniazda...

Marzenia Hashy przerwał piskliwy, ledwie słyszalny chichot. Odwróciła się, mlaskając z niezadowoleniem, i sięgnęła do juków przymocowanych do lewego boku szczuromuła, tuż pod tylnym garbem. Włożyła grubą dłoń do głębokiej sakwy i po kilku chwilach zdołała wymacać pod palcami podłużny, zaokrąglony, wykonany ze szkła przedmiot. Wyciągnęła sporych rozmiarów słój i uniosła go do oczu, mrugając gniewnie i wykrzywiając usta.

- Mówiłam ci, że masz siedzieć cicho, mała diablico - warknęła Cioteczka.

Z wnętrza słoju patrzyła na nią, z durnym, kpiącym uśmiechem na zarazem przepięknej i przeuroczej twarzyczce, swobodnie unosząca się w zatęchłym powietrzu wewnątrz słoika, wróżka o skórze w odcieniu krwi, intensywnie czerwonej, choć gdzieniegdzie poprzecinanej czarnymi akcentami, niczym smoła wylana w morze smoczego ognia. Onyksowe plamy podkreślały karmazynową głębie jej skóry, niczym finalne pociągnięcia pędzlem po już z pozoru zakończonym dziele, które, wprowadzając odrobinę chaosu i nieładu, zmieniały je w godne Bogów arcydzieło.

Miała najwyżej dziesięć centymetrów wzrostu i ubrana była w lazurową, koronkową suknię, dosyć skąpą, wysadzaną miniaturowymi szafirami. Mimo swoich rozmiarów, proporcje ciała miała niczym u dorosłej, i to wyjątkowo zmysłowej kobiety. Długie, zgrabne nogi, płaski brzuch, jędrne piersi - mniejsze niż opuszki małych palców, choć w skali wróżek były średnich rozmiarów, a do tego włosy, długie do pasa, falujące, o niezwykłej, płomiennej barwie.

Mały, słodki nosek, jednocześnie tak drobne i zrazem tak wydatne usta, zaróżowione policzki - a trzeba powiedzieć, że róż na krwistej skórze prezentował się naprawdę imponująco, wręcz hipnotyzował, uwodził - i, przede wszystkim, onyksowe oczy, tak głębokie, że niejednego głupca mogłyby zwieść na manowce i wciągnąć w pustkę, oczy, w których źrenice i tęczówki zlały się w jedno, sprawiając tak groteskowe, przejmujące niepokojem wrażenie, a jednocześnie, w jakiś ponadnaturalny sposób tak bardzo kuszące... ciemnozłote cienie pod oczami, puder na czubku nosa...

...twarz wróżki wyglądała niczym umalowana, choć w rzeczywistości, nie miało to nic wspólnego z makijażem. Po prostu, każda wróżka przychodziła na świat z taką twarzą, podkreślającą jej urodę na wszelkie możliwe sposoby, jakby Matka Natura zapragnęła właśnie wróżki nie żaden inny gatunek, pobłogosławić prawdziwym pięknem.

- Słaba z ciebie wiedźma, Cioteczko... - zadrwiła wróżka, nie, nie wróżka, diablica, krzyżując ręce na piersiach - ...nawet z byle szczurem sobie nie radzisz? - zaśmiała się, i ten dźwięk przypominał harmonię zgranych ze sobą instrumentów - Wypuść mnie, Cioteczko, pomogę ci! Zjem twoje płuca i zjem twoje serce, zjem twoją duszę i zjem twoje szczęście! - te ostatnie, szydercze słowa, podła diablica bardziej wyśpiewała niźli wyrzekła.

I choć brzmiało to niezgorzej, Cioteczka Hasha bynajmniej nie zamierzała klaskać.

Hasha potrząsnęła słoikiem. Wcześniej mała wróżka machała skrzydełkami, o pięknej onyksowej barwie, przyozdobionymi misternymi, krwistymi wzorami, szybko niczym koliber, unosząc się w centrum słoju i unikając kontaktu z zabrudzonymi zielonkawą, obrzydliwą glebą ściankami - zanim Cioteczka złapała wróżkę, trzymała w słoiku mandragorę, stąd charakterystyczny osad pozostawiony przez truciznę, jaką ten zapchlony, wydzierający się wniebogłosy korzeń z siebie wydzielał - jednak pod wpływem gwałtownych wstrząsów, diablica najpierw poleciała do tyłu, potem w przód, i potem już tylko odbijała się od ścianek, brudząc swoją, wcześniej nieskazitelną kreację, i parskając z wściekłością.

- Przestań, głupia kobieto! - warknęła niespodziewanie diablica głosem zupełnie niepodobnym do piskliwego sopranu sprzed paru chwil, zabrzmiało to bardziej jak ostrzeżenie wystosowane przez demona niż sprzeciw przemienionej w diablicę wróżki.

Cioteczka pochyliła się nad słojem, a jej wyłupiaste, przekrwione oko, zniekształcone przez szkło, naraz wydało się ogromne, przesłaniając cały świat diablicy - mimo to, nieustraszona, mała istotka nie ustąpiła, a nawet wręcz przeciwnie, odwzajemniła spojrzenie Hashy, jakby spodziewając się, że mimo różnicy rozmiarów i faktu, że pozostaje uwięziona, uda się jej przytłoczyć i zdominować Wiedźmę z Imperium! Cóż za naiwne, głupie stworzenie.

- Nie - mruknęła w końcu i ponownie potrząsnęła słoikiem.

Cioteczka Hasha nie była głupia.

Ale czasem bywała nierozsądna. Pozbawiona rozwagi.

Z oddali, bo musiał przebić się do uszu skupionej na nieposłusznej wróżce Cioteczki, choć z niezbyt daleka pod względem odległości, rozległ się donośny, wibrujący w powietrzu szloch. Hasha odwróciła wzrok zaledwie na ułamek sekundy, i był to tylko odruch, nic więcej niż nieświadome drgnienie gałek ocznych w reakcji na niespodziewany odgłos, lecz kiedy na powrót skupiła się na słoiku, zamarła. Przez chwilę nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła, czy też raczej w to, czego nie zobaczyła.

Wieczko zostało odkręcone, a słoik... był pusty...

...naraz wydarzyły się trzy rzeczy.

Słój, z głośnym brzękiem, rozpękł się w dłoni Cioteczki, ale nie w ten typowy, znany wszystkim sposób, w jaki normalnie pękają szklane przedmioty. Nie wyglądało to tak, jakby coś uderzyło w słoik i zbiło szybę od zewnątrz, ale tak, jakby powietrze w środku w jednej chwili rozgrzało się do czerwoności i nagromadzona energia rozsadziła pojemnik od wewnątrz. Cioteczka mogłaby przysiąc, że dostrzegła miniaturowe słońce, unoszące się w centrum słoika, na milisekundę przed eksplozją.

Szczuromuł warknął i wierzgnął, unosząc się na tylnych łapach i podpierając masywnym, łysym ogonem, aż powstał niemal do pozycji pionowej, wyrzucając przy tym Hashę z siodła. Nie dziwiła jej taka reakcja ze strony zwierzęcia, nie po tym, jak usłyszała trzask pękającej kości i poczuła, jak pod jej nogami mięśnie stwora napinają się i kurczą w rekcji na ból.

W jej uszach zabrzmiała wesoła melodia, z której Cioteczka zrozumiała jedynie kilka słów.

...zjem twoje płuca i zjem twoje serce...

...zjem twoją duszę i zjem twoje szczęście...

Odruchowo zacisnęła pięść, więc przy wybuchu, spora część szklanych odłamków wbiła się w jej skórę. Jednak wszystkie pozostałe, zamiast rozlecieć się na różne kierunki, poszybowały ku nagle pobielałej z przestrachu twarzy Cioteczki, zupełnie jakby sama grawitacja zawzięła się przeciwko niej. Ponadto, strzemiona którymi przywiązała stopy do boków szczuromuła sprawiły, że właściwie została unieruchomiona i mogła jedynie trwać w powietrzu, mając wrażenie że czas zatrzymał się wokół niej, i obserwując zbliżające się odłamki szkła, które niebawem niechybnie wbiją się w jej skórę niczym rozgrzany nóż w masło...

...a przynajmniej, tak by się stało, gdyby nie fakt, że Cioteczka Hasha była wiedźmą.

Złapała za czarny sznur powiewający przy jej szyi i pociągnęła, a wtedy peleryna, wykonana z ciemnego, cienkiego materiału, która dotąd przykrywała całą jej monstrualną, przypominającą balon sylwetkę, poza głową, dłońmi i obutymi w pantofle stopami, rozwinęła się i odleciała w tył, wystarczająco lekka, żeby nawet słabe podmuchy wiatru pchały ją swobodnie tam, gdzie tylko tego zachciały.

Przez chwilę Cioteczka wyglądała niczym upiorny, demoniczny archanioł, z onyksową peleryną unoszącą się za nią niczym skrzydła, z wyciągniętą przed siebie dłonią, wykrzywioną niczym szpon kruka, z wygiętymi w wyrazie pogardy wargami, z determinacją lśniącą w oczach...

- Ha'shashe emwa lepen no keda! Himo ri perebe'n'defore! - wyszeptała Hasha.

...i nagle jej ogromny, tłusty brzuch zapulsował niczym uderzony pałką bęben, a potem pojawiła się na nim kręta szrama w kształcie błyskawicy, która rozrywała się stopniowo, zupełnie jakby owa blizna była szwem wiążącym ze sobą dwie połowy ciała Cioteczki, który teraz zaczął pękać. Nie trwało to długo zanim szew nie wytrzymał, a wtedy brzuch Hashy rozdarł się na dwoje, ukazując czerń o takiej głębi, jakiej nie równało się nic innego. Oto pojawiła się pustka, nicość, gotowa pochłonąć świat i nie pozostawić po sobie nic poza cierpieniem, nienawiścią i płaczem.

Jeden ze szklanych odłamków był już w odległości milimetra od lewego oka Cioteczki, wwiercał się już w jej powiekę, i nawet milisekunda zwłoki oznaczałaby dla Hashy utratę wzroku. I, być może śmierć, gdyby odłamek przebił się w głąb czaszki i dotarł do mózgu, a był z całą pewnością wystarczająco rozpędzony, żeby móc tego dokonać. Wtedy jednak, z ziejącej w piersi Cioteczki pustki wyłoniła się cała masa ciemnych, wijących się jak oszalałe macek.

Było w nich coś nietypowego, i to nie tylko dlatego, że właśnie wychynęły z niemającej dna pustki, która wyklarowała się na brzuchu Hashy. Chodziło o ich niezwykłą fakturę - były oczywiście czarne, ale przy tym połyskliwe, i bynajmniej nie wydawały się w pełni żywe, ale nie były też martwe, poruszały się bezustannie, uginały, zakręcały i rozciągały, a ponadto, wyrastające z nich wypustki pulsowały dziko, niczym lazurowe płomienie olbrzymów w zamarzniętych jaskiniach pod Świętą Warownią. Mimo to, nawet z oddali dałoby się zauważyć, że owe macki nie były stworzone z tkanki, mięśni czy skóry, a zamiast tego, z czegoś co wydawało się kamieniem, choć jak na kamień było zdecydowanie zbyt miękkie i ewidentnie przesadnie ruchliwe.

Macki wystrzeliły, niewiarygodnie szybko, i bez najmniejszego trudu przechwyciły szklane odłamki, owijając się wokół nich i odrzucając na boki. Właściwie, poruszyły się z nienaturalną, wręcz ponadnaturalną prędkością. Nic, absolutnie nic, nie powinno być w stanie przemieszczać się w taki sposób. Wyglądało to tak, jakby macki w jednej chwili znajdowały się w dwóch różnych miejscach.

Cioteczka Hasha opadała na ziemię powoli, niczym balon z którego powoli uchodzi powietrze. Macki wyciągnęły się pod nią posłusznie, orząc ziemię i wnikając, niczym korzenie, w głąb gleby. Cioteczka wylądowała tak, że nie wydała przy tym ani dźwięku, wykazując się nieprawdopodobną gracją, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej rozmiary. Opadła na czubki swoich pantofli, nie wzbijając przy tym nawet odrobiny kurzu, ale nie traciła czasu.

Nim jeszcze jej obcasy zetknęły się z ziemią, ona już sięgnęła do ukrytej w spodniach kieszeni i wyciągnęła z niej coś, co wyglądało jak kreda, choć miało złocistoczerwoną barwę. Połamała ten kawałek na dwie części i odrzuciła je, pozornie niedbale, jakby nie przejmując się niczym, jakby nie obchodziło jej gdzie wylądują, ale macki przechwyciły je natychmiast, kiedy tylko opuściły dłonie Cioteczki. W tej samej chwili, bez zauważalnego opóźnienia, owe macki wyrysowały w glebie wokół Hashy dwa karmazynowe półokręgi, które zbiegły się w jeden okrąg i natychmiast zalśniły, i wtedy też wszędzie poza granicami kręgu zaczęły się materializować miniaturowe słońca. Najpierw pojawiły się cztery, potem kolejne osiem, i jeszcze następne szesnaście, a na koniec dołączyły do nich dodatkowe sześćdziesiąt cztery.

Kiedy wybuchło pierwsze z nich, rozpoczęło to reakcję łańcuchową. Jedna po drugiej, miniatury słońc eksplodowały, krążąc po eliptycznych orbitach dokoła Cioteczki, a jako że wciąż i wciąż pojawiały się nowe, sylwetka Hashy bardzo szybko zniknęła z zasięgu wzroku, przesłonięta przez kurz i płomienie.

Nieopodal, z przydrożnego rowu, pewien mały, martwy chłopczyk wpatrywał się z zaciekawieniem w ów makabryczny spektakl. Siedział na zwłokach odzianych w zbroję, które kiedyś, kiedy obaj jeszcze żyli, należały do ojca chłopca. Jednak jego ojciec zginął, raniony toporem przez strasznego wojownika z Imperium, a jego ciało zdążyło już ostygnąć. Chłopiec też już zresztą nie żył, czemu więc w jego zielonych oczach zbierały się łzy, powoli spływające po policzkach?

Nie było powodu rozpaczać za ojcem, kiedy się było martwym. Zresztą, okazuje się, że po śmierci człowieka nagle wszystko przestaje obchodzić. Nic nie jest ważne, kiedy się czuje to przejmujące zimno, czające się ponad ramieniem, pochylające się coraz niżej. Nic nie jest ważne, kiedy się czuje ten lodowaty oddech na karku i kiedy się czeka na jej chłodny pocałunek. Nic nie jest ważne poza niecierpliwym oczekiwaniem i mdlącym podnieceniem na myśl o słodkim smaku jej warg...

...ale nie wolno się odwracać, bo ona bardzo tego nie lubi. Pani Śmierć.

Chłopiec machał wesoło nogami, uśmiechając się krzywym, nienaturalnym uśmiechem, jako że jego martwe usta nie potrafiły sobie przypomnieć jak powinno się to robić. Jak się uśmiechać. Albo jak się śmiać. Ale mimo to, chłopczyk śmiał się, czy też raczej, rechotał mimowolnie, z głębi trzewi, bo tak bardzo bawiły go... bawiły ją... wszystkie te błyszczące światła. Dlatego nie przestawał pstrykać palcami prawej dłoni, wywołując kolejne rozbłyski, mimo że kłykcie ocierały się nieprzyjemnie wewnątrz martwej, dziwnie sztywnej i naciągniętej skóry. Cóż jednak znaczy ból, kiedy już się umarło? Dlatego chłopiec wciąż pstrykał i śmiał się, pstrykał i rechotał, rechotał i pstrykał, pobudzając do życia jedno małe słońce za drugim.

Lewą dłonią sięgnął przed siebie i nieco w dół, nieco na lewo. Wymacał chłodne, miękkie mięso i wbił palce głębiej, po czym oderwał spory kawałek i uniósł do ust. Powąchał. Zapach był dobry, ale jeszcze nie idealny. Brakowało tej charakterystycznej woni, ale już się zbliżał. Wsunął mięso do ust i zaczął przeżuwać, powoli, równomiernie rozprowadzając zmieniające się w papkę pożywienie wewnątrz, delektując się delikatnym smakiem, przez który przebijały się jakże znajome akcenty ciepłego, kobiecego uścisku, i wspomnienie śpiewu oraz pocałunków, pocałunków w czoło albo w policzki.

Chłopczyk odwrócił wzrok, wciąż rechocząc i pstrykając palcami prawej dłoni, i spojrzał z naganą na trupa swojej mamy, oblizując palce lewej dłoni z zaschniętej krwi kobiety. Szturchnął lekko policzek matki, ale nic z tego nie wyszło. Wciąż była zimna i sztywna, wciąż wytrzeszczała oczy w ten sam sposób, w jaki robiła to tuż przed śmiercią, kiedy tamten straszny mężczyzna unosił topór znad ciała ojca. W oczach chłopczyka znów zebrały się łzy, kiedy rechotał i pstrykał, i rechotał i pstrykał, i szturchał policzek matki, i pstrykał, i szturchał policzek matki, i rechotał.

- Zaśpiewaj mi - rozkazał chłopczyk z naganą w głosie, niezadowolony, że jego głupia mama nie chce wstać i mu zaśpiewać. Może i nie żyła, ale co z tego? On też umarł, a mimo to siedział teraz i czekał na pocałunek Pani Śmierci, więc dlaczego jego mama nie czekała razem z nim? Dlaczego nie chciała mu zaśpiewać? Albo jego tata, dlaczego on nie chciał z nim zaczekać na Panią Śmierci? Tata nie śpiewał tak dobrze jak mama, ale opowiadał dobre historie. Chłopczyk je uwielbiał.

Od tego ciągłego rechotania i pstrykania palcami, i przede wszystkim od tego chłodu, chłopczyk znowu zrobił się głodny. Spojrzał na pierś matki, rozerwaną na strzępy jego własnymi rękoma i zarechotał. Zjadł już wiele mamy. Ale wiedział, że... skóra, mięśnie, kości, to wszystko było obojętne, ale chłopczyk wiedział, że serce i płuca są ważne. Że musi je zjeść. Że Pani Śmierci tego pragnie. Być może... być może wtedy zasłuży na pocałunek?

Zarechotał, pstryknął palcami, nie przestawał rechotać i pstrykać, ale teraz złapał odsłonięte żebra matki i pociągnął z całej siły. Chłopczyk ciągnął, aż w końcu usłyszał trzask i z radością zrozumiał, że w końcu udało się mu połamać żebra mamy. Włożył dłoń głębiej i odnalazł serce, oraz płuca. Wyszarpnął rękę i przyjrzał się zdobyczy z fascynacją. To były zaledwie malutkie kawałki, tyle, ile zmieściło się w jego drobnej dłoni. Odetchnął głęboko, i zarechotał gwałtownie, martwe ciało chłopczyka trzęsło się tak, jakby dostał jakiegoś ataku, albo jakby opętały go złe duchy... ta woń, to było to, ten słodki zapach, tak długo oczekiwany, tak wspaniały... chłopczyk wsunął kawałki serca i płuc mamy do ust, i zaczął przeżuwać...

...z tyłu głowy chłopczyka ziała ogromna rana. Stracił skórę i mięśnie, a nawet spory kawałek czaszki. Nic nie broniło dostępu do jego mózgu. Był zupełnie odsłonięty. I, od jakiegoś czasu, choć właściwie niezbyt długo, pewna psotna diablica o krwistej skórze naznaczonej ciemnymi plamami, która niegdyś była wróżką, siedziała wewnątrz czaszki chłopczyka, leżąc na jego mózgu i ziewając, tak jakby było to najwygodniejsze na świecie łoże. Diablica zatapiała się powoli, coraz głębiej wnikając w tkankę mózgu...

...chłopczyk zadrżał, czując jak chłód Pani Śmierci rozlewa się w jego martwym ciele. Smak krwi w ustach wywołała gwałtowny ból głowy, co było głupie, bo chłopczyk i tak był już trupem. Jaki pożytek z bólu dla umarlaka? Wciąż jednak, głupie czy nie, chłopczyk czuł jak coś wsiąka coraz głębiej w jego duszę, wydziera go z niego, rozsuwa świadomość i ciało, kierując go coraz głębiej w zimną pustkę, z której nie ma już powrotu...

...Pani Śmierci pochyliła się i złożyła na ustach chłopczyka słodki pocałunek...

...chłopczyk zniknął, ale pojawiła się dziewczynka.

Dziewczynka się nie śmiała, a już tym bardziej, nie rechotała jak głupia. Wyraz twarzy miała chłodny, zupełnie wyprany z emocji. Dziewczynka, oczywiście, wyglądała tak jak chłopczyk, ale z całą pewnością była dziewczynką. Można to było rozpoznać, nie tylko po zachowaniu, ale też po oczach. Chłopczyk miał zielone, pełne łez spojrzenie. Łez wylanych po śmierci mamy i taty. Tymczasem oczy dziewczynki były onyksowe i przesiąknięte złem.

Dziewczynka pstryknęła palcami po raz ostatni, po czym opuściła ręce i patrzyła spokojnie, jak ostatnie miniaturowe słońca wybuchały. Jeszcze przez jakiś czas po tym, jak ostatnie eksplodowało, dziewczynka nie mogła nic dostrzec. Potem z dymu wyłoniła się sylwetka grubej kobiety.

Cioteczka Hasha ledwie stała. Jej nogi drżały. Jej ciało, mimo ochrony w postaci magicznego kręgu, i tak doznało licznych obrażeń. Zwyczajnie nie dało się powstrzymać tak wielkiej nawałnicy eksplozji. Zwłaszcza, że wszystko to było zupełnie niespodziewane. Na szczęście, rany które Hasha odniosła, to w większości były ledwie zadrapania, ale było ich tak wiele, i do tego nakładały się na siebie wzajemnie, że w efekcie Cioteczka straciła za dużo krwi. Kręciło się jej w głowie, była oszołomiona. Nie mogła myśleć.

- Brawo, Gorgono - niemal zaśpiewała, słodkim sopranem oczywiście, dziewczynka - Przeżyłaś! Nie spodziewałam się tego, naprawdę - dziewczynka wydęła wargi - Zastanawiam się, czy powinnam cię zabijać... ale nie, chyba nie. Myślę, że pozwolę ci żyć. Zjadłam już czyjeś serce i płuca, i duszę też... ale nie bój się, wciąż mogę zjeść twoje szczęście - uśmiechnęła się radośnie, jakby właśnie przekazała Cioteczce niezwykle ekscytujące wieści.

- Kim jesteś? - zapytała niepewnie Hasha, oszołomiona tym, jak szybko wirował wokół niej świat.

Dziewczynka uśmiechnęła się znowu, tym razem, niemal niewinnie, i mrugnęła łobuzersko.

- Byłam tylko wróżką, dopóki mnie nie zmieniłaś - odparła jedynie.

- Nie... - wystękała Cioteczka - ...żadna wróżka nie... silna... - wszystko się jej plątało - ...kłamiesz...

Cioteczka Hasha upadła, nie mogąc już dłużej ustać na nogach. Macki wpełzły z powrotem w pustkę, a rozdarcie na jej brzuchu zniknęło, ale to jedyna rana, której się pozbyła. Leżała, oddychając ciężko, sapiąc i usiłując się podnieść. Nie zdołała jednak. Pochłaniała ją ciemność. Zanim jednak zemdlała, usłyszała jeszcze słowa, dźwięczne, wypowiadane sopranem słowa...

- Ogrody Lady Vivienne były takie piękne... - westchnęła w rozmarzeniu dziewczynka.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Vespera 8 miesięcy temu
    Masz bujną wyobraźnię i wystarczające umiejętności, by przenosić obrazy z głowy na tekst, brawo! Cioteczka jest ciekawą postacią, ale jakąś taką antypatyczną i chyba się nie polubimy...
    Ale co my tu mamy - system metryczny w każdym uniwersum! Nie wiem, skąd ta moda, nie mogę tego pojąć, ale jest trend nadmiernego upraszczania w twórczości amatorskiej i walenia tych kilometrów, centymetrów i kilogramów, zupełnie jakby czytelnik miał się w życiu nie domyśleć, ile to cztery cale. W żadnej wydanej książce tego nie widziałam, a fantastyki przeczytałam całkiem sporo.
  • LoveYa 8 miesięcy temu
    Co do systemu metrycznego - jakoś tak mi się wydawało, że to dowolne, i po prostu jak już zaczniesz calami to jedziesz dalej w ten sposób, a jak zaczniesz od centymetrów to też się tego trzymasz. No i wybrałem centymetry bo - niby wiem że 1 cal to około dwa centymetry, ale wciąż metry są dla mnie bardziej intuicyjne, tak samo kilogramy czy kilometry. Ale teraz, jak się nad tym zastanawiam, to sam też chyba nie widziałem centymetrów w żadnej papierowej książce... więc teraz już nie wiem. Jest jakiś konkretny powód dlaczego powinno się używać cali, stóp itd ponad metry czy gramy? Czy tak się po prostu przyjęło i wszyscy za tym poszli?

    Aha, no i nie bądź taka surowa dla Cioteczki! Ja wiem, że wydaje się niezbyt przyjemna, ale naprawdę zyskuje przy bliższym poznaniu - no chyba że akurat nie jest w nastroju, wtedy może się zrobić nieciekawie.
  • Vespera 8 miesięcy temu
    LoveYa Z systemem metrycznym jest taki problem, że został wymyślony przez naukowców, by ujednolicić wszystkie stosowane miary i wprowadzić porządek do nauki. Proces trwał długo, od XVIII wieku aż do 1960 roku. Jeśli nie masz w swoim świecie fantasy nowoczesnej nauki, środowiska naukowego, sieci uniwersytetów, powszechnej umiejętności pisania i czytania, światowego międzynarodowego handlu i szybkiego przepływu informacji, to nie ma potrzeby i nawet możliwości ujednolicać lokalnych miar i wag. Ja wiem, że nie ma tego w powszechnej świadomości - tak, jak piszesz, te kilogramy i metry są intuicyjne, są z nami "od zawsze" - ale jak ktoś zna historię, to zawsze będzie go to razić.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania