Szakale W Mieście

Mrok panujący w sali był przytłaczający. Nie było widać ścian pomieszczenia ani jego sufitu. Jedynymi widzialnymi obiektami był owalny stół i siedzące przy nim sylwetki bez twarzy. Ludzie ci przebywali tam już bardzo długo i pogrążeni byli w dyskusji, a może raczej kłótni. Szczególnie głos unosiło dwóch spośród nich.

- Więc chcesz mi powiedzieć, żebyśmy dali dwadzieścia osiem milionów na jakąś twoją jednostkę, której moc sprawcza i tak będzie słabsza od GROM-u?

- Ile razy mam powtarzać, że mój oddział będzie zajmował się czymś całkowicie różnym od tego, czym zajmuje się GROM! Mówię po raz kolej…

- Cisza! Obaj, zamknijcie się! – przerwał im jeden z obecnych. – Nie jesteśmy tutaj żeby się przekrzykiwać… Ty – wskazał na jednego z krzykaczy – powiedz, co masz na poparcie swoich słów. Tylko przedstawienie faktów – uciszył drugiego, który już chciał coś powiedzieć.

Człowiek z cienia odchrząknął i zaczął mówić.

- Program o który wnioskuję ma na celu powołanie jednostki do przeprowadzania operacji wywiadowczych wysokiego ryzyka we wrogich obiektach przez agentów w całkowitym ukryciu. Nie przyszedłem tu z niczym, nikt nie lubi, kiedy jego czas jest marnowany. Wytypowaliśmy stu siedemnastu potencjalnych kandydatów, testy ukończyło trzech. I uprzedzając: to nie są jacyś tam agenciki. To najinteligentniejsi przedstawiciele swojego pokolenia. Ich intelektowi dorównuje tylko ich fizyczność; zawsze będą szybsi, silniejsi i bardziej atletyczni od twoich z GROMu – tu wskazał na swojego przeciwnika w kłótni – każdy z nich gotowy zrobić wszystko dla kraju, którego są najlepszą możliwą reprezentacją. Ich szkolenie potrwa siedemnaście do dwudziestu miesięcy. Na to potrzebujemy właśnie pieniędzy.

- Prawie trzydzieści milionów? Masz już Piekło, też było bardzo drogie…

- Szkolenie nie może odbywać się w tym miejscu, potrzebujemy całkowicie nowego ośrodka, nowej ekipy, sprzętu… Część trzeba dopiero zaprojektować…

-Hmmm… czasami mam wrażenie, że po prostu lubisz wydawać publiczne pieniądze – zaśmiał się jeden z obecnych.

- A kto tego nie lubi, w końcu fajnie wydaje się nie swoje… W każdym razie Panowie gwarantuję wam, że taki oddział jest nam potrzebny. Nasze źródła donoszą, że podobne oddziały mają już Amerykanie, Rosjanie i Japończycy…

- To prawda, ponoć skuteczność tych grup jest bardzo wysoka – wtrącił się jeden z cieni, noszący okulary, co można było wywnioskować po ognikach odbijających się w miejscu, w którym powinna znajdować się jego głowa.

- No nie wiem… Jeśli to ma być tajne, to jak to ukryć? To nie jest mała kwota…

- Tak jak zawsze. Ukrywano już większe... inwestycje.

Dyskusja ponownie rozgorzała w przyciszonych głosach, a po chwili jeden z cieni powiedział:

- Dobrze, dostaniesz pieniądze… Spodziewam się raportu ze szkolenia co dwa miesiące, a także szczegółowego budżetu. A teraz przejdźmy do kolejnej sprawy: otóż kilkanaście dni temu na morzu północnym…

 

***

 

Słońce minęło już środek nieboskłonu i nieustannie wędrowało ku zachodowi. Jednak nie dość szybko by uśmierzyć upał, jaki panował tego dnia. Nagrzaną ulicą przemieszczał się właśnie wtedy jeden człowiek. Właściwie ludzi było tam naprawdę sporo, jednak tylko o jednym z nich można było powiedzieć, że się przemieszcza. A może nawet, że przemyka. W jego ruchach dało się wyczuć coś dziwnego, jakiś rodzaj niepokoju. Wskoczył on do jednego z autobusów, kupił bilet i usiadł. Nikt nie zauważył jednak błyskawicznego omiecenia wnętrza autobusu i każdej twarzy tam się znajdującej tuż po wejściu. Bo kto też zwraca uwagę na takie szczegóły?

Autobus ruszył. W spokoju mijał przystanek za przystankiem, dojeżdżając w końcu niemal na kres miasta. Tam też człowiek ten wysiadł i raźno ruszył przed siebie. Przemieszczał się szybko, wyraźnie wiedział dokąd ma iść i nie szedł nigdzie, gdzie nie wiedział, co jest. Raz zatrzymał się, aby zawiązać but. Po kilkunastu minutach drogi dotarł pod drzwi niczym nie wyróżniającego się hotelu i wszedł do środka. Powiedział dzień dobry uśmiechniętej recepcjonistce i wspiął się po schodach na 3 piętro. Mniej więcej po środku korytarza zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi tabliczką 0324 i zapukał kilka razy w sposób, który dla przeciętnego człowieka mógłby wydać się dziecinny bądź nawet złośliwy. Jeszcze bardziej infantylnie zabrzmieć musiało zaproszenie do środka, bowiem ze słów „możesz wejść do pałacu” zaśmiałby się każdy. Nacisnął klamkę i z ledwo widocznym uczuciem ulgi wszedł do pokoju.

Nie zdążył jednak nawet dostrzec jego wystroju, bowiem zaraz po jego przejściu przez próg drzwi trzasnęły, a on poczuł na potylicy zimny okrąg. Była to lufa pistoletu, który przystawił mu człowiek będący wcześniej w pomieszczeniu. Powoli, a rękoma uniesionymi w górze, odwrócił się, by spojrzeć na agresora. Stali chwile oko w oko, po czym ten drugi opuścił broń i odetchnął.

- Uderzyłeś raz za dużo.

- Nie moja wina, co za kretyn wymyśla kod pukania składający się z dziewięciu uderzeń!

- Obaj dobrze wiemy… Dobrze cię widzieć Liber, myślałem przez chwilę, że tylko ja tu dotrę.

- Cieszę się nie mniej niż ty, Bolt. Wiesz coś już?

- Nic…

Odszedł w kierunku salonu. Bolt przyjrzał mu się kolejny już raz. Dobrze wiedział, że w tej pracy lepiej się nie spoufalać, a mimo to polubił tego człowieka. Był nieco wyższy od niego samego, podobnej, wysportowanej i smukłej sylwetki. Tego dnia swoje czarne włosy miał krótko ścięte.

- Idziesz tu, czy będziesz w holu siedział… Bo jeśli tak to możesz szafkę wyczyścić, bo obsługa to chyba jej nigdy nie otwierała.

Liber ruszył śladem swojego kolegi do salonu i usiadł na sofie obok niego. W telewizji leciały właśnie jakieś wiadomości o udarach spowodowanych upałem. Bolt jadł obiad.

- Szybko się uwinąłeś… mam nadzieję, że wszystko lśni jak twoja głowa na słońcu.

- Po co się przejmujesz, to przecież nie twój dom; ba, ty nawet nie płacisz za wynajęcie tego pokoju! Chociaż żarty masz już w stylu właściciela, nie ma co – spojrzał na niego. - A w ogóle to skąd masz żarcie? Skoczyłeś do sklepu czy jak?

Bolt przełknął kawałek kurczaka, popił sokiem, który pachniał jak pomarańczowy i powiedział:

- Nie, w lodówce i zamrażarce jest cały bufet. Dużo mięsa i dużo napojów, oczywiście dziewięćdziesiąt procent to energetyki. Idź i sobie zrób, bo chyba nie liczyłeś, że ja ci zrobię?

Liber spojrzał na niego i pokręcił głową, po czym wstał i ruszył do kuchni. Bolt skończył jeść i rozłożył się na sofie.

- Więc powiesz mi co się z tobą stało? – glos Libera dobiegł go z kuchni.

- Napadło mnie kilku z nożami w alejce koło centrum. Zwykłe zbiry do wynajęcia, chyba nie wiedzieli, kim w ogóle jestem. Potem jeszcze kilku mnie goniło, ale zwiałem i przyszedłem tutaj jakąś godzinę temu. A ty?

- Uratował mnie przypadek: ktoś pożyczył sobie moje kluczyki do auta, a kiedy próbował odpalić to auto wybuchło…

- Uuu, szkoda trochę auta, to w końcu było Porsche… Ale z drugiej strony, po co kupowałeś takie auto pracując w takiej branży… Miałeś jakiś kontakt z…

- Nie.

Liber przyszedł z talerzem i usiadł obok niego, powoli pochłaniając posiłek. Nie rozmawiali prawie w ogóle, czasem tylko komentując krótko to, co zobaczyli w telewizji. Pomimo, że próbowali zatuszować go humorem i niefrasobliwością, czuli strach. Ktoś ich znalazł, poznał ich, ich zwyczaje, nawet odkrył jakim samochodem jeździł jeden z nich. W każdej chwili mogli spodziewać się kolejnego zamachu. Chociaż już na samym początku szkolenia wpojono im, żeby przyjęli możliwość śmierci w akcji czy poza nią, z samym strachem przed końcem nie da się wygrać. Tuszuje się go, nie mówiąc o tym, ale jest on zawsze obecny. Nawet teraz, czekając w ciszy na rozwój wydarzeń odczuwali to pełzające uczucie, będące powodem największych porażek, ale i największych heroizmów.

Słońce już dawno odeszło na zachód. Gorąc zelżał. Późnowieczorne powietrze wpadło przez otwarty balkon i orzeźwiło atmosferę. Mimo, że na zewnątrz panował mrok, mężczyźni nie włączyli światła siedząc w ciemności i nasłuchując z zewnątrz wszelkich przejawów nienormalności.

Wtedy właśnie do drzwi ktoś zapukał.

Zapukał zgodnie z kodem.

Bolt i Liber spojrzeli na siebie. Nie mogli ryzykować: nie mieli pewności, że ktoś nie zdobył ich kodu i nie próbuje zaskoczyć ich w hotelowym pokoju. Bolt wykonał kilka ruchów ręką i wskazał brodą na hall, a sam wstał i ustawił się na wprost drzwi wejściowych. Liber tymczasem schował się za nimi tak, aby po otwarciu nie dało się go dostrzec. Wyciągnął pistolet i czekał w pogotowiu. Tymczasem ponownie usłyszeli pukanie, ponownie w ustalonej kolejności.

- Możesz wejść do pałacu – powiedział Bolt.

Drzwi uchyliły się powoli i do środka weszła cienista sylwetka. Chwilę próbowała przyzwyczaić się do panujących tam ciemności, dopóki nie poczuła na swojej potylicy chłodnej lufy. Liber kopnął drzwi, a Bolt zapalił wówczas światło.

- Libra, to że Bolt chciał cię zastrzelić za przerywanie mu upojnych chwil z samym sobą, nie znaczy, że ty musisz chcieć zastrzelić mnie…

Liber opuścił broń i odetchnął. Spojrzał na Bolta; obaj znali ten głos: należał on do Carmelo, ich współtowarzysza.

- …ja wam nie będę przerywał.

Wyglądał kiepsko: jego ubranie było mocno wilgotne, a na dodatek ściskał swój bok na wysokości talii. Spod ręki widać było sporo krwi. Nie uszło to uwadze Bolta. Wskazał na nią brodą i zapytał:

- Jesteś poważnie ranny?

Carmelo spojrzał na niego i lekko drwiąco odrzekł:

- Twoje zamartwianie mi schlebia – powęszył trochę i rozejrzał się – czuję, że ktoś je tutaj obiad na mój koszt.

Ruszył do salonu, a kiedy tylko zauważył pozostałości obiadu Bolta i Libera zawołał:

- No no no, panowie, wy to wiecie jak zadbać o człowieka!

Już chciał chwycić kawałek kurczaka i włożyć do ust, kiedy Bolt wyciągnął pistolet i ponownie przyłożył mu do głowy.

- To że jesteś ranny nie znaczy, że pozwalam ci jeść moje żarcie! – zabrzmiało to bardzo poważnie, ale wszyscy trzej wiedzieli, że żartuje. – Dobrze, że nic ci nie jest, Melo – schował spluwę i poklepał go po ramieniu. – Chodź, trzeba opatrzyć tę ranę.

- Przyznaj, że po prostu chcesz mnie sobie podotykać

- To chyba oczywiste.

Obaj się zaśmiali i weszli do łazienki, gdzie znajdowała się apteczka, a Liber ponownie rozsiadł się na sofie i oglądał telewizje.

Przeżyli. Trzech przeżyło. Ciekawe co z resztą zespołu? Nie miał z nimi żadnego kontaktu. Jak to w ogóle możliwe, że ich namierzono? Przecież mieli być całkowicie poza siecią! Musieli obserwować ich od dawna. Ale kto? Rosjanie? Nie… Dlaczego mieliby to robić?

Z rozmyślań wyrwała go informacja podawana w telewizji. Spojrzał na blond dziennikarkę, która stała na ulicy pośród lasu. Za nią znajdowało się wiele wojskowych samochodów oraz ludzi w mundurach.

- Carmelo, Bolt… Chodźcie tu!

Chwycił pilot i pogłośnił reportaż, a jego towarzysze (Carmelo nie miał na sobie koszulki, za to był obwiązany bandażem, który zafarbił już na karmazynowy kolor) rozstawili się wokół niego.

- … wg naszych informacji nikt z konwoju nie przeżył; nie wiemy dokładnie ilu amerykańskich żołnierzy nim jechało, pracownik pobliskiej stacji benzynowej mówi jednak o wielu pojazdach i trzech ciężarówkach z żołnierzami, co oznacza co najmniej siedemdziesięciu ludzi. Konwój transportował zapasy i sprzęt do bazy w pobliżu granicy z Federacją Rosyjską. Nie wiadomo kto stoi za zamachem, żadna z grup terrorystycznych nie przyznała się, jednak precyzja i doskonały plan ataku sugeruje, że nie koniecznie byli to terroryści, a grupa wspierana przez państwo…

Liber wyłączył telewizor. Wciągnął i wypuścił powietrze, po czym ze złością rzucił pilotem w ekran. Ten odbił się od niego zostawiając pajęczynkę na połowie ekranu.

- To oznacza wojnę… przy obecnych nastrojach nawet śmierć żołnierza w holenderskim burdelu byłaby dziełem Rosjan – Bolt nie musiał tego nawet mówić. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę.

Liber wstał i zaczął krążyć po pokoju.

- Myślicie, że to przypadek, że akurat dzisiaj zaatakowano nas i zaatakowano konwój? – rzucił w przestrzeń pytanie, a odpowiedział mu Bolt.

- Ponoć w tej branży nie ma przypadków… Mieliście kontakt z bazą? Może Wergiliusz mógłby nam coś powiedzieć?

- Nie odpowiadają – włączył się Carmelo. – Próbowałem nawiązać kontakt bezpośrednio z zespołem i z bazą. Dupa, nic, żadnego odzewu.

Wstał i podszedł do szafy, po czym wyciągnął z niej jakieś pudło i położył na stole. Polecił ostrożne otwarcie go, a sam udał się do kuchni. Bolt ostrożnie przeciął tekturę i wyjął laptopa, jeszcze zafoliowanego. Następnie wyjął zasilacz, i przewidując do czego Carmelo zmierza, podłączył go do prądu. Ten właśnie wrócił niosąc w rękach kilka puszek napojów energetycznych. Postawił je na stole i zasiadł przed laptopem.

- Tak na marginesie… wiedzieliście, że przez Polskę przejeżdża obcy konwój? – zapytał wpatrzony w ekran z puszką w ręce.

Obaj zaprzeczyli gestami, bez wypowiadania chociaż jednego słowa. Liber zapytał lekko ściszonym głosem Bolta:

- Jak myślisz, Wergiliusz nie wiedział czy po prostu nas olał?

- Byliście ostatnio u fotografa? Bo Interpol właśnie wrzucił w sieć piękne nakazy aresztowań z naszymi pyszczkami…

Wszyscy trzej spojrzeli w ekran. Rzeczywiście, na stronie Interpolu widniały trzy międzynarodowe nakazy aresztowań o najwyższej randze pilności.

- Więc mówisz, że Baza nie odpowiada, tak?

Spojrzeli po sobie.

- Są dwa wyjaśnienia: albo wszyscy nie żyją…

- Albo nas wystawili.

Jeśli prawdą było to drugie, byli w nieciekawej sytuacji: wróg, kimkolwiek był, wiedział o nich wszystko; kim są, jak się nazywają, gdzie mieszkają. Na ich szczęście Carmelo przewidział taką sytuację i wynajął pokój, w którym się znajdowali w całkowitej niewiedzy od Bazy.

- Ty, Melo, a jak w ogóle jest z tym miejsce? – zapytał Liber rozglądawszy się po pokoju. – Wiem, że wiemy o nim tylko my, ale musiałeś je przecież opłacać, co nie? Jeśli nas wystawili, to na pewno śledzą wszystkie transakcje z naszych kont… albo ten laptop? Nie namierzą nas po nim?

Carmelo odpowiedział nie spojrzawszy na niego:

- Ten laptop nigdy nie był podłączony do sieci, na pewno go nie znajdą, a co do pokoju… Fakt, płacę za niego co miesiąc, uprzedzając pytanie: za dużo, ale tych pieniędzy nigdy nie znajdą.

Zainteresowanie tematem okazał Bolt, który zmarszczył brwi i zwrócił się do przedmówcy:

- Jak to? Przecież każdą transakcje da się wyśledzić; możesz przepuścić ją przez i pięćdziesiąt kont, jeśli ktoś jest zdeterminowany i cierpliwy to…

- Jeśli pieniądze zatrzymują się na jakimś koncie to tak – powiedział, a nie słysząc żadnego komentarza spojrzał na nich i dodał – Jak byłem na studiach to trochę programowałem i z kumplem napisaliśmy algorytm, który przepuszcza kasę przez nieskończoną liczbę kont… Pieniądz nigdy nie zostaje na koncie hotelu, właściciel zobaczy ją dopiero, kiedy ją podejmie.

- Yhym, jest tak jak mówiliście, USA winią Rosję… Nie ma się co dziwić, pewnie uznają, że to zemsta za tamten samolot – Carmelo przeglądał wiadomości w Internecie i mówił do nich – To widać bezpośrednie zagrożenie dla nas, bo nasz minister przyjechał do Waszyngtonu załagodzić sprawę…

- Świetnie, wysłali tego gówniarza; widać cała nadzieja w nas – mruknął pod nosem Liber i uśmiechnął się krzywo. – Lepiej bierzmy się do roboty.

- Libra, ten „gówniarz” jest dwa razy starszy od ciebie, a poza tym jest bardzo sprytnym dyplomatą, ale tutaj chyba nawet on nie pomoże, najwyżej opóźni nieuniknione. W każdym razie masz rację, bierzmy się do roboty.

- Ten konwój to jedyny punkt zaczepienia jaki mamy… Wiecie co w nim było naprawdę? – Spytał Bolt, a widząc, że pokręcili głowami dodał – Melo, wejdź na satelitę i pokaż zapis z ataku, może się czegoś dowiemy.

Carmelo ponownie zaczął czarować przy komputerze, a Bolt poszedł do kuchni po coś do picia. Dużego wyboru nie miał, więc wrócił szybko; w międzyczasie Liber włączył ponownie telewizor.

- Hmmm… to ciekawe, ale „satelita jest niedostępny z twojego położenia lub dane zostały usunięte” – Carmelo powiedział to naśladując głos robota.

Zmarszczył brwi i spojrzał na nich. Również wyglądali na zaskoczonych.

- No te dane zastrzec można już tylko w jednym miejscu…

Spojrzeli po sobie. Dobrze rozumieli, że tak samo odczytać je można było w tylko jednym miejscu.

- Chyba czas udać się do Piekła.

 

***

 

- Ale zdajesz sobie sprawę, że serwer jest prawie dokładnie pośrodku drugiego piętra najpilniej strzeżonego budynku w kraju?

Liber nie wydawał się zachwycony pomysłem. Piekło było dosłownie centrum dowodzenia wszystkimi siłami w Polsce: tym miejscem, do którego najważniejsi ludzie schodzą podjąć najważniejsze decyzję już po tym, jak wyjdą z posiedzenia rządu. Na dodatek samo Piekło znajdowało się kilkanaście metrów pod ziemią, a wejść do niego dało się tylko za pomocą jednej jedynej windy w Ministerstwie Obrony Narodowej. Co ciekawe, sam ośrodek utrzymywany był w ścisłej tajemnicy. Nawet nie wszyscy pracujący w MON-ie wiedzieli, że kilka pięter niżej podejmowane są najważniejsze decyzje dotyczące obronności państwa, czy nadzorowane są akcje prowadzone na całym świecie. Ośrodek powstał niedawno, toteż jego zabezpieczenia były jednymi z najnowocześniejszych, jakie w ogóle powstały.

- Dokładnie; nie panikuj, to zajmie nam tylko chwilę: musimy tylko wejść, podłączyć się do serwera i wyjść. Szybka akcja – Bolt zdawał się podchodzić do sprawy tak, jakby była to ich codzienność.

I choć zasadniczo miał rację, to nigdy nie wnikali do budynków tak dobrze strzeżonych bez wsparcia całego grona ludzi, sprzętu i informacji.

Liber był jednak sceptyczny.

- Powiedz więc, mistrzu, jak to zrobimy?

Carmelo w tym czasie robił coś na laptopie popijając energy drinka. Wyraźnie nie przeszkadzała mu zawarta w nich chemia ani rana, którą miał na boku.

- Sprawa wygląda tak: najważniejszy system ochronny to tajemnica; doskonale wiemy, że nikt nie wie, gdzie Piekło się znajduje, więc żaden z nam podobnych nie spróbuje do niego wejść. My wiemy, więc połowa drogi za nami. Spora część systemów elektronicznych wyłączy się bez prądu… Łącznie z większością świateł. Zasilanie awaryjne zasili część oświetlenia i podstawowe systemy – Bolt zwrócił się do Carmelo – dasz radę wyłączyć elektrownie, która zasila ten obszar?

Carmelo odchrząknął na potwierdzenie i znów łyknął kofeiny w płynie.

- Działamy w mroku, więc ludzie nie będą stanowić dla nas dużego zagrożenia. Co więcej potrzeba?

- To miłe, że nie wspomniałeś, że ten podstawowy system to sztuczna inteligencja, wykrywająca zmiany w temperaturze powietrza i skanująca ciepłe obiekty – Carmelo oderwał się od laptopa, spojrzał na nich i odwrócił ekran w ich stronę. – Zrobiłem makietę.

Faktycznie w komputerze widniał trójwymiarowy model wszystkich korytarzy i pomieszczeń Piekła. Pamięć jego twórcy była naprawdę zdumiewająca.

- Jak widzicie, serwer jest tutaj, niemal dokładnie po środku… Sięga kilkanaście metrów poniżej drugiego piętra.

Liber spojrzał na nich z niedowierzaniem.

- To się nie uda.

- Uda się, ale będzie trudne

- Ten główny komputer… co o nim w ogóle wiecie? – Liber wiedział już, że nie uda mu się odwieść kolegów od niemal szaleńczego planu, więc postanowił im pomóc. I tak nie miał wyboru, bo wiedział, że jak oni coś sobie wmówią, to wprowadzą to w życie. Sam na temat komputerów i systemów w Piekle wiedział niewiele: bywał tam rzadko, zazwyczaj tylko na odprawie przed misją, toteż wiedza ta nie była mu potrzebna.

- To GERI+9, działa przy kamerach, ale niezależnie od obsługujących je ludzi. Widzi temperaturę i wyszukuje zmiany w nich. Kiedy coś wykryje, sprawdza w swojej bazie, czy to kot, człowiek, czy coś niezidentyfikowanego. Ma bardzo wiele modeli termicznych, więc to ostanie zdarza się rzadko. Jeśli już, to informuje o tym ludzi przed monitorami, a oni już sobie analizują. Jeśli wykryje człowieka, skanuje jego twarz albo oczy. Potem włącza alarm. Wszystko w czasie rzeczywistym, sam ten system zajmuje od czternastu do dwudziestu jeden procent mocy obliczeniowej głównego komputera w Piekle; duże marnotrawstwo, jeśli mnie spytać, skoro zakładamy, że ludzie się tam znajdujący mają prawo tam być i wiedzą o obiekcie, widać ktoś miał za dużo pieniędzy do wydania – powiedział Carmelo. – Myślę, że jeśli chcemy się dostać do samego środka, to od tego musimy zacząć i lepiej się przyłóżmy, bo w tym przypadku nie wystarczy wytaplać się w błocie, żeby zniknąć.

Odezwał się Bolt:

- Kombinezony snajperów?

- Nieskuteczne w ruchu, poza tym to zbyt prymitywne dla tej technologii wykrywającej nawet komary.

Zamilkli na chwilę. Zdecydowanie ich największą przewagą było to, że znali wszystkie zabezpieczenia Piekła, nawet jeśli nie potrafili jeszcze ich ominąć.

- Jak byliśmy w Chinach… w zeszłym roku, pamiętacie? W Ośrodku Badań Nad Technologią Eksperymentalną… Był tam kombinezon stworzony dla polarników… Typ-22? Jakoś tak… Nie był duży, a z tego co wiem, zapewniał ciepło i nie było widać go w termowizji.

- Pamiętam Libra, ale powinniśmy szukać rozwiązań bliższych niż dwadzieścia tysięcy kilometrów i prototypowe technologie – tym razem Bolt wykazał dezaprobatę. – Poza tym, widziałeś kiedyś, żeby Chińczycy dzielili się technologią? No i mamy czas do soboty… trzy dni to mniej niż więcej… Skąd mielibyśmy to wziąć?

Na sobotę zaproponowano spotkanie trójstronne spotkanie w Singapurze, które negocjowano w Waszyngtonie.

Carmelo uniósł rękę na wysokość oczu w ciekawy sposób układając palce i rzekł:

- Właściwie, to znam człowieka, który mógłby to załatwić… Ma wtyki dosłownie wszędzie, a słyszałem, że ostatnio baluje w Warszawie.

- Kto to? – zainteresował się Liber.

- Nie interere, synu – zaśmiał się Carmelo. – Zresztą, pewnie i tak go poznasz… O ile już nie znasz…

- Zdąży?

- Kto wie… może tak, może nie, warto spróbować. Skontaktuję się z nim, tylko przyniosę sobie kompot, a wy w tym czasie określcie trasę od windy do serwera.

Wstał i wyszedł z pokoju, a oni spojrzeli na komputer

 

***

 

W sali krzątało się mnóstwo ludzi. Wszyscy bardzo zdenerwowani i w stresie wymieniali się informacjami i pokazywali papiery i pisma. Do masowej prawie paniki nie dołączył jeden z obecnych – ba, wręcz zdawał się całkowicie spokojny. Siedział na krześle przed sobą mając średniej wielkości lusterko i majstrując coś przy krawacie. Wyglądało na to, że całą jego uwagę pochłaniają nieudane próby jego związania, lecz nie było to prawdą: co chwilę ktoś podchodził do niego i wypowiadał kilka słów, a ten nie odrywając oczu od swojego odbicia odpowiadał im uprzejmie, zaskakując swoim spokojem. Kolejny raz drzwi pokoju otworzyły się i niemal niezauważony w tłumie pojawił się kolejny człowiek – ubrany zupełnie elegancko w granitowy garnitur i wąski krawat. Kilka nadprogramowych kilogramów dobrze mu służyło, bowiem strój ten leżał na nim idealnie, komponując się z jego czarnymi włosami.

- Panie Ministrze…

Kilka osób zauważyło już kim ów człowiek był, a po chwili wszyscy w milczeniu patrzyli w jego stronę.

Mężczyzna tytułowany ministrem rozejrzał zatrzymując wzrok na człowieku, który zdawał się nie zauważyć jego przybycia, wciąż będąc zajęty krawatem, który teraz próbował wiązać z rosnącym poirytowaniem. Następnie przybysz przeleciał wzrokiem po ludziach i rzucił krótkie „out” ruchem głowy nakazując im opuścić pomieszczenie. Tłum wyszedł zostawiając ich samych.

- Możesz pomóc mi to zawiązać? Zaraz mnie szlag trafi…

Przybysz podszedł do niego.

- Może byś w końcu się nauczył? – zapytał z lekkim znudzeniem.

- Próbowałem, ale też nigdy nie było potrzeby; zawsze… - zaczął podnosząc się, ale ten mu przerwał.

- Tak, ale ona nie zawsze jest przy tobie. – Chwycił za dwa końce i rozpoczął procedurę wiązania krawata. – Słuchaj, wiesz że sytuacja nie jest najlepsza…

- Zdaję sobie z tego sprawę, jednakowoż dziękuję za przypomnienie.

Obrócił się w stronę lusterka i poprawił lekko zawiązany już krawat.

- Na wszelki wypadek kazałem podnieść poziom zagrożenia… Obyś dał radę, bo wiesz, jaka jest stawka… - dodał obserwując jak wkłada koszulę do spodni.

Krawaciarz ubrał ciemnoniebieską marynarkę i spojrzał na towarzysza.

- Mówiłem ci, że mam wątpliwości co do tej operacji. Ryzyko było zbyt duże. – powiedział czarnowłosy Minister, lecz jego rozmówca zaraz zripostował stanowczo:

- Z tego co wiem, nie istniało żadne ryzyko; może powinieneś lepiej dbać o konspirację wywiadu…? A tak w ogóle, wiadomo co z nim?

- Nie mam kontaktu, ale co może być? Pewnie nie żyje. Powinniśmy już iść. Spojrzeli po sobie i ruszyli w stronę drzwi.

Czarnowłosy chwycił za klamkę i jakby walcząc ze sobą powiedział jeszcze:

- Słuchaj, i mówię to prywatnie: postaraj się, stawka jest wysoka, więc lepiej żeby ci się udało.

- Uda mi się – rzekł zapinając guzik niebieskiej marynarki i poprawiając jeszcze raz krawat.- Inaczej nie byłbym Ministrem Spraw Zagranicznych.

 

***

 

- Więc wg was najlepszą drogą jest przejście korytarzem obok pokoju ochrony, sypialni, stołówki, pokoju planowania taktycznego i pokojem, w którym kierowali naszymi akcjami, tak?

Pomimo, że sam serwer znajdował się po środku Piekła, dotrzeć do niego można było tylko jednym korytarzem. Mapa, którą stworzył Carmelo dokładnie to pokazywała, dlatego też taką trasę wstępną wyznaczyli Bolt i Liber, kiedy ten poszedł po „kompot”, którym okazało się kolejne kilka puszek napoju energetycznego. Liber spojrzał na niego z lekką irytacją.

- Przypominam jedynie, że to nie Hogwart, tutaj nie ma tajnych przejść.

Carmelo rzucił mu spojrzenie, w którym rozbawienie mieszało się z pogardą.

- Może i przejść nie ma, ale na przykład jakoś powietrze trzeba tam dostarczyć, więc jest masa przewodów wentylacyjnych.

Obrócił laptopa w swoją stronę.

- Byliście kiedyś na strzelnicy? – zapytał ich i wskazał miejsce na ekranie palcem. – W tym miejscu, przy samym jej końcu jest taki przewód… Chyba jakieś janusze to robili, bo umieścili go przy samej podłodze. Nie jest długi; dość duży, żeby pomieścić czołgającego się człowieka. Dostaniemy się nim do toalet, a stamtąd bez problemu do serwera od strony północnej.

- Byłem wielokrotnie na strzelnicy i nie pamiętam żadnej kratki…

- To że jej nie widziałeś nie zmienia faktu, że ona tam jest – odrzekł.

Bolt spojrzał na mapę.

- Żeby dostać się na strzelnicę, trzeba przejść obok drugiego pokoju strażników, przez zbrojownie i pomieszczenie testowe… - mówił jadąc palcem po ekranie. – Zakładając, że personel będzie skupiony w części wschodniej i na wyższym piętrze, to może się udać… Jesteś pewien, że się zmieścimy?

Carmelo spojrzał na niego jakby chciał powiedzieć „żartujesz sobie?”, a Liber jak zwykle zachował swoją kamienną twarz.

- No to lecimy.

 

***

 

- Twój kupiec na pewno odbierze?

Zegar wskazywał, że minęła już szesnasta minuta po godzinie drugiej - Kto wie – odrzekł nie odrywając wzroku od ekranu. – Trudno się z nim w ogóle skontaktować. Pożycz mi swój telefon.. Liber wyszedł na balkon odetchnąć nocnym powietrzem, zostawiając Bolta z czarujący

m przy komputerze Carmelo.

Bolt wyciągnął komórkę z kieszeni i podał mu. Carmelo podłączył ją kablem do laptopa i ponownie zaczął klikać w klawiaturę. W międzyczasie do pokoju wrócił Liber.

- Powiesz nam w końcu kim jest człowiek, którego ewentualna dostawa to nasze być albo nie być? – zapytał komputerowca.

Carmelo spojrzał na niego i teatralnym ruchem kliknął enter. Podniósł telefon do ucha i palec do ust nakazując milczenie. Liber prychnął, a Bolt zrobił zniecierpliwioną minę.

Czekali. Jeden sygnał. Dwa. Trzy. Cztery.

- Nie odbiera. Jeszcze raz.

Jeden sygnał. Dwa. Trzy.

- No nareszcie, myślałem, że nigdy nie odbierzesz, daj mi Czecha…

Bolt otworzył szeroko oczy, a Liber lekko się uśmiechnął. Już rozumieli, czemu, czemu Carmelo tak długo zwlekał z podaniem swojego dostawcy. Człowiek o pseudonimie „Czech” był poszukiwany przez wywiady większości krajów na świecie za właściwie każde przestępstwo związane z przemytem i sprzedażą broni. Niejednokrotnie jego towarami były elementy prototypowe, dlatego też wielu krajom zależało na poznaniu jego kontaktów. Najprostsza droga do nich wiodła przez niego samego.

- Dobry wieczór… Tak, wiem, że jest prawie trzecia w nocy… Wiesz jak mówią: co musisz zrobić rano zrób w nocy, a o poranku będziesz niewyspany… Tak, wiem… Yhy… Ok, to czekam…

Odłożył telefon.

- Powiedział, że zaraz wróci – rzucił do swoich towarzyszy.

Bolt skrzyżował ręce.

- Ciekawe, że masz kontakt do człowieka, którego poszukujemy od dwóch lat…

- Gdybyśmy byli w stanie go schwytać, już dawno by siedział. Jego musi kryć inny wywiad, bo inaczej nie byłby w stanie operować na taką skalę i pozostać nieuchwytny – odpowiedział mu Carmelo. – Poza tym, może to i handlarz bronią, ale oni i tak by ją kupili, tylko od kogoś innego. Niech ją chociaż biorą od człowieka z zasadami.

- Zasadami?

- Dokładnie! Nigdy na przykład nie sprzedawał ludzi… To coś! Poza tym – chwycił znowu telefon – nigdy nie powiedziałem mu kim jestem.

Przyłożył telefon do ucha.

- Jesteś? Dobrze… To będzie trudne zamówienie i na teraz; masz jakiś długopis? Potrzebuję trzech kombinezonów…

 

***

 

- A poza tym komputerem, wykrywającym ciepło? Co musimy obejść?

Tworzenie planu powoli dobiegało końca. Sprzęt został zamówiony, a Czech zapewniał, że dostarczy go do południa w piątek. Pozostało do omówienia tylko kilka kwestii i planowanie, choć bardzo prymitywne, zostanie zakończone.

- Wzrok strażników… Światła muszą zgasnąć.

- To łatwe – włączył się Carmelo. – Wyłączymy prąd uruchomi się zasilanie awaryjne, które znacznie zredukuje oświetlenie i całkowicie wyłączy wszystkie systemy oprócz GERI.

- Wiesz którą elektrownie trzeba sabotować?

- Tak… Zrobię to zdalnie, kiedyś już się tam włamywałem. – kontynuował haker. – Znaczy... eee… próbowałem – dodał szybko zerkając na Libera. – W każdym razie znam ten system.

- Zdążysz w dzień? – zapytał Liber, a uzyskawszy odpowiedź w postaci krzywej miny Carmelo dodał – Jeszcze jedno: nasze standardowe kombinezony pochłaniają światło, ale tego materiału już na pewno Czech nie załatwi…

- To nie problem – szybko włączył się Bolt. – Znam recepturę na farbę, która absorbuje światło. Nie jest tak skuteczna jak tamte materiały, ale zawsze coś.

- Widzę, że z ciebie mały alchemik… - uśmiechnął się znad komputera Carmelo.

- No, po prostu Joseph Curven – zaśmiał się Bolt. – Ale na serio, potrzebuję tylko aparatury i paru lekarstw z apteki i mogę zacząć działać.

- Mam znajomego w sklepie, który to dystrybuuje; dostarczy je nam…

- To ja lecę do apteki – Bolt wstał i skierował się do wyjścia.

Zegar wskazywał 06.30

 

***

 

Cały czwartek spędzili nie wychodząc z pokoju. Carmelo siedząc przy laptopie, raz po raz wstając po kolejne energetyki, próbował przejąć kontrolę nad elektrownią. Bolt rozdrabniał tabletki na miazgę, polewał je różnymi płynami, podgrzewał, filtrował, destylował, aż nie uzyskał potrzebnego składnika, z który mieszał z kolejnymi. Na zarzut Libera, że wysadzi ich w powietrze zareagował tylko mówiąc, że w technikum uczęszczał na kółko chemiczne. Sam Liber siedział przy telewizorze i nie za bardzo mając co robić śledził bieg oficjalnych wydarzeń. Obecność na spotkaniu w Singapurze oficjalnie potwierdzili już przywódcy Rosji i USA. W sobotę rano miało okazać się, czy wojny między nimi da się uniknąć. Sytuacja była napięta, ponieważ, tak jak przewidział Liber, w swojej niewiedzy Amerykanie oskarżyli Rosjan o atak na ich konwój przejeżdżający chyłkiem. Ich minister spraw zagranicznych grał na czas i chwała mu za to. Mieli czas do soboty… Wszelkie informacje, które wydobędą z serwerów mogą się przydać w negocjacjach.

 

***

 

-Więc tutaj mieliśmy się z nim spotkać, tak?

Liber i Carmelo stali pod mostem przy jakimś obskurnym magazynie na przedmieściach miasta. Tutaj właśnie Czech kazał im czekać na dostawę dokładnie o 16 w piątek. Oczekiwali go już prawie pół godziny, a handlarza jak nie było, tak nie było. Liber niecierpliwił się. Carmelo spojrzał na niego.

- Spokojnie… On zawsze się wywiązuje.

Mimo prób uspokojenia towarzysza sam był zdenerwowany. Mieli dość napięty harmonogram. Akcja miała odbyć się dzisiaj w nocy, a musieli jeszcze pokryć kombinezony pochłaniającą farbą. Nie było już za bardzo czasu na opóźnienia.

Na szczęście już chwilę później zobaczyli małą furgonetkę podjeżdżającą do nich. Zatrzymała się i przez dłuższą chwilę nikt z niej nie wychodził. Liber chciał podejść do okna, ale Carmelo powstrzymał go ruchem ręki.

Wreszcie drzwi otworzyły się i wyszło z nich dwoje ludzi: jeden cały ubrany na czarno, w okularach, o trudnym do określenia wieku, drugi około czterdziestki, w garniturze i krawacie. Uśmiechnął się i podszedł do nich.

- Dobrze cię widzieć, Dante… - powiedział do Carmelo. Jego glos brzmiał całkowicie nieodmiennie od zwykłego, przy czym jego akcent na pewno nie pochodził z Czech. – A twój towarzysz to kto?

- Nie mamy na to czasu – przerwał wymianę uprzejmości Carmelo. – Masz ten towar?

Czech zrobił dziwną minę i pstryknął na swojego towarzysza. Ten znikł, a po chwili wrócił z dwoma torbami, które wyjął z bagażnika furgonetki.

- Te kombinezony nie są proste do zdobycia… Udało mi się tylko dwa – powiedział Czech.

Liber pochylił głowę i uniósł lekko brwi, Carmelo natomiast wydawał się nieporuszony.

- Reszta jest w torbach? – zapytał, a handlarz odpowiedział mu skinieniem głowy. – Wiesz, znamy się dobrze i długo, więc nie zdenerwujesz się, jeśli powiem, że nie możemy ci dzisiaj zapłacić…

Teraz Czech zdawał się być zdziwiony. Zmarszczył czoło i spoglądał na Carmelo dziwnym wzrokiem. Trwało to jednak tylko chwilę, bowiem powiedział zaraz:

- Faktycznie, znamy się długo i choć nie wiem, co musiało się stać, żebyś nie mógł zapłacić na miejscu, to wiem, że na pewno zapłacisz, ale wiesz, że nie mogę cię puścić od tak, musisz dać coś w zastaw…

Carmelo zastanawiał się chwilę i już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Liber go ubiegł. Sięgnął do kieszeni i rzekł:

- Może być Porsche? – wyciągnął kluczyki i rzucił mu. – Sporo mnie kosztowało, jako zaliczka powinno starczyć…

Zerknął na towarzysza, a potem na handlarza.

- Jest piękne, dosłownie jak z obrazka…

- Chyba puzzli – wtrącił szeptem Carmelo z lekkim uśmieszkiem. – W każdym razie miałbym jeszcze jedną sprawę…

 

***

 

II.

- Wiesz, nie wiem, czy to na pewno najlepszy sposób… - powiedział Bolt niemalże krzycząc, ale warkot silnika i tak zagłuszył każde słowo.

Siedzieli w samolocie Czecha, który, za sowite wynagrodzenie zgodził się „podrzucić” ich nad MON. Carmelo trzymał na kolanach laptopa czekając na odpowiedni moment, aby wyłączyć prąd. Liber siedział z zamkniętymi oczami i wydawać by się mogło, że spał, ale po prostu koncentrował się na misji. Bolt był najmniej spokojny – przed wylotem ostrzegał, że w wyniku ataku poziom zagrożenia został podniesiony i istnieje ryzyko, że zestrzelą ich zanim w ogóle zdążą skoczyć.

- Skaczecie za dwie minuty – usłyszeli przez głośnik.

Luk otworzył się i hałas stał się jeszcze wyraźniejszy. Wstali i podeszli do rampy. Carmelo stuknął w klawiaturę i schował laptopa do torby. Dosłownie kilka sekund później w mieście ulica po ulicy pogasły niemal wszystkie światła (zostały tylko lampy w samochodach).

Założyli noktowizory i po kolei skoczyli w ciemność.

Ich celem był budynek ministerstwa – długi na około sto metrów i szeroki na piętnaście. Mały cel, zdecydowanie lądowanie na nim przy użyciu spadochronów byłoby trudne nawet przy doskonałych warunkach i widoczności i tylko dzięki swojemu przeszkoleniu wiedzieli, że im się uda.

Po kilkunastu sekundach opadania otworzyli spadochrony. Pilot wg wskazówek leciał na północ tak, aby nie musieli dużo manewrować.

- Oby ten twój pochłaniacz dobrze działał – powiedział Liber.

Ich komunikacja odbywała się poprzez radio, toteż Bolt usłyszał, co jego kompan powiedział i odrzekł:

- Zaraz się przekonamy… Jeśli nie zaczną do nas strzelać…

Na dachu wg ich przewidywań znajdować się miało maksymalnie dwóch strażników. Zbliżając się do miejsca lądowania zauważyli, że ich przewidywania były słuszne: po dachu chodziło dwóch ludzi z karabinami. Wyraźnie farba, którą pokryli kombinezony działała, bowiem jeden ze strażników patrzył w ich stronę bez żadnej reakcji. Dopiero tuż przed lądowaniem zmarszczył lekko czoło i sięgnął po latarkę, ale nie zdążył jej włączyć, gdyż Carmelo, wylądowawszy tuż przy nim, szybkim ruchem pozbawił go przytomności. Chwilę później Bolt obezwładnił drugiego.

Zrzucili spadochrony i przystąpili do dalszych prac. Wg planu mieli zejść po linie po wschodniej, niemalże pozbawionej okien, ścianie.

Carmelo przyczepił linę do jednego z wywietrzników i rzucił ją w dół. Spojrzeli tam: pod nimi było około siedemdziesięciu metrów przestrzeni.

Pierwszy poszedł Bolt – przypiął się i krok po kroku ruszył w dół. Zaraz za nim ruszył Carmelo, na końcu Liber.

Panorama miasta skąpanego w mroku z tej wysokości wyglądała wspaniale i Carmelo nie mógł nie poczuć dumy: niewielu hakerów jest w stanie przejąć kontrolę nad elektrownią, a on dokonał tego w dwa dni. Uśmiechał się na myśl o tym i odetchnął chłodnawym, nocnym powietrzem. Jako jedyny z ekipy odczuwał zewnętrzną temperaturę, gdyż to właśnie jemu przypadł zwykły, nie quasi-polarny kombinezon.

Kiedy wszyscy byli już na miejscu kucnęli tak, aby każdy widział każdego.

- Panowie, tutaj zaczyna się nasza akcja… - zazwyczaj odprawy przed samą misją dawał Bolt i tak też było tym razem. – Sytuacja jest poważna, a stawka wysoka… Pamiętajcie, dopóki nie wiemy, czy nas nie sprzedali każdy ma być traktowany jako potencjalny przyjaciel… Bez zabijania. Kraj jest w niebezpieczeństwie, wiecie co to dla nas oznacza… podpisywaliście kontrakt.

Wstali.

- Od tej chwili kontakt tylko radiowo – powiedział i ubrał kominiarkę. – Lecimy!

Ich plan zakładał wejście do budynków w tym miejscu, a dokładniej przez okno tuż pod nimi.

Liber kucnął przy krawędzi dachu i opuścił się, trzymając krawędzi. Zaraz po nim to samo zrobił Carmelo, lecz nie chwycił się dachu, ale zwisającego towarzysza. Po chwili do tej żywej uprzęży dołączył Bolt, który, trzymany przez Carmelo jedną ręką za nogi i wisząc do góry nogami, otworzył okno. Było to dla niego rzeczą banalnie prostą, aż się trochę zdziwił.

Następnie dał znak Carmelo, aby ten go puścił, i trzymając się parapetu zrobił w powietrzu gwiazdę w chwilę przemieszczając się znad okna, pod nie.

Chwilę nasłuchiwał, czy ze środka korytarza nie dobiegają jakieś głosy, po czym podciągnął się i zaparł o futrynę okna jak najmocniej mógł. Wystawił rękę i czekał. Poczuł mocne szarpnięcie, ale utrzymał się na miejscu i po kilku sekundach naprzeciw niego, tak samo opierający się o okno, siedział Carmelo. Obaj wystawili ręce i dali znać Liberowi, że może skakać.

Był to niezwykle ryzykowny ruch: od ziemi dzieliło ich co najmniej dziesięć metrów, a zanim złapią Libera przeleci on około dwóch i pół. Bez asekuracji jeden błąd mógł go kosztować nawet życie, a ich porażkę i niechybne więzienie (lub nawet śmierć za szpiegostwo).

Na szczęście Carmelo i Bolt do słabych i niezręcznych nie należeli, toteż zaraz po puszczeniu krawędzi dachu ręce Libera zostały szczęśliwe pochwycone przez jego towarzyszy, a on sam wciągnięty do budynku.

Byli w środku.

Panowała tam ciemność i nie było nikogo w zasięgu wzroku, choć w oddali słyszeli głosy.

Nie zastanawiając się wiele ruszyli korytarzem.

Weszli właśnie tędy, gdyż pokój z windami do Piekła znajdował się tylko kilkanaście metrów od otwartego już okna, zaraz za rogiem kolejnego korytarza.

Szli przy ścianie, lekko zgarbieni, cedząc każdy ruch i starając się stąpać tak cicho, jak tylko są w stanie.

Po kilku sekundach doszli do drugiego korytarza. To właśnie z niego dochodziły głosy, które teraz słyszeli już znacznie wyraźniej. Liber, który prowadził, wyjrzał lekko zza winkla i dał znak, aby się zatrzymać.

Na korytarzu stały dwie osoby. Rozmawiały o czymś, ale widać ich konwersacja się skończyła, bowiem jedna z nich odeszła. Druga osoba, mężczyzna, wyciągnął telefon i przez chwilę światło oświetliło jego twarz odbijając się w okularach. Przystawił telefon do ucha i ruszył w ich stronę.

Liber cofnął się i dał znak, aby się nie ruszać. Woleli nie ryzykować, bowiem ostatecznie nie wiedzieli jak dobrze działa farba, którą Bolt przygotował. W takiej sytuacji woleli udawać czarną dziurę w czarnej ciemności pozbawionego światła Ministerstwa.

- … Nie wiem, nie widziałem tego… Mówił mi, że lądują za cztery godziny… Stara się grać na czas, bo co ma robić… - mówił mężczyzna przez telefon. Wszedł w korytarz, w którym byli i jak gdyby nigdy nic przeszedł obok nawet nie odwracając swojej uwagi.

Poczekali aż jego głos umilknie, po czym ruszyli dalej. Droga do pomieszczenia z windami minęła im bez przeszkód. Tak naprawdę ich pierwsza przeszkoda znajdowała się za niewyróżniającymi się drzwiami z tabliczką „Biuro Kontaktów z Interesantami drogą klasyczną”. Za nimi znajdowało się dwóch strażników i zabezpieczone kodem windy.

Tych strażników nie mogli tak po prostu ogłuszyć, gdyż mieli oni rozkaz co kilkanaście minut meldować się przez radio. Postanowili więc użyć technologii. Carmelo zamówił u Czecha całkowicie bezgłośnego drona, do którego przyczepił pojemnik z gazem, który, w małej dawce, zapewniał krótkotrwałą drzemkę temu, kto go wciągnął w płuca. Była to mieszanka całkowicie naturalna, więc i nie było ryzyka, że któryś strażnik się po niej nie obudzi i cały plan runie. Przynajmniej tak powiedział, przygotowawszy ją, Bolt.

Carmelo uruchomił drona, po czym zaczaili się kilka metrów od drzwi, aby poczekać, aż ktoś je otworzy i będą móc wlecieć do środka. Dobrze wiedzieli, że zmiana tej dwójki zaczęła się niedawno i niedługo któryś z nich na pewno wyjdzie po kawę lub jakieś pożywienie.

Czekali i czekali, aż zaczęli się lekko denerwować. W tym czasie przeszło obok nich kilku pracowników, ale żaden nic nie zauważył. Istniała tylko obawa, że któryś się o nich potknie. Na szczęście do tego nie doszło.

W końcu drzwi otwarły się i jeden strażnik wyszedł.

W tej samej chwili dron wleciał do pomieszczenia, z którego, zanim drzwi się zamknęły usłyszeli wołanie:

- Tylko nie zapomnij o sojowym!

Znów czekali.

Po chwili strażnik wrodził niosąc tacę pełną jakichś zapakowanych produktów i zniknął w pomieszczeniu.

Carmelo uruchomił kamerę i sterując dronem przeleciał pod sufitem tuż za strażników, którzy rozpakowywali teraz swoje pożywienie.

Dron również pokryty był pochłaniającą farbą, toteż w panującej ciemności (mieli włączone latarki, ale Carmelo leciał tak, aby ominąć ich punktowe światło) nic nie zauważyli.

Teraz czekali tylko na meldunek i mogli działać dalej.

Ten nadszedł, kiedy jeden z nich skończył pić kawę.

- Tak, wszystko w porządku. Dawno nie było tu tak cicho. Prądu wciąż nie ma. Wszystko pod kontrolą. Bez odbioru – powiedział jeden z nich do mikrofonu po czym pociągnął lekko nosem. Ręka opadła mu na biurko. Obaj usnęli chwilę po cichutkim syknięciu, czyli jedynym dźwięku, jaki wydał z siebie latający obiekt, który od kilku minut znajdował się tuż przy nich. Nie drgnęli nawet, kiedy do pomieszczenia weszło trzech mężczyzn i zaczęli majstrować przy drzwiach do windy, które po chwili otworzyli.

- Jesteś pewien, że to tylko kilka minut? – zapytał Carmelo Bolta, chowając drona do torby.

- Mniej więcej – odpowiedział mu.

Otworzyli drzwi i jeden po drugim wskakiwali do szybu, gdzie schodzili po linie aż na sam dół. Nie mogli tak po prostu wezwać windy, ponieważ była podłączona do systemu i od razu wiedzieliby, że ktoś w niej jest. Przeliczyli się jednak licząc, że będzie na nich czekać na górze i jedyne co na górze na nich czekało była długie zejście w dół.

Kawałek po kawałku schodzili głębiej pod ziemię, aż w końcu z bolącymi rękoma stanęli na twardej powierzchni windy.

Carmelo rozsiadł się wygodnie i wyciągnął laptopa.

Dwójka pozostałych zlokalizowała właz i otworzyła go.

- Jak tylko wejdziemy do systemu przełącz kamery i znajdź informacje o konwoju – powiedział hakerowi Liber, po czym zsunął się do windy. Zaraz po nim zniknął w niej Bolt.

 

***

 

Udało im się – zeszli do Piekła. Od tego też miejsca obszar patrolowała sztuczna inteligencja, toteż cała ich nadzieja spoczywała w skutecznym ukryciu ich śladów cieplnych przez kombinezony.

Tak jak przypuszczali winda była otwarta, na wypadek, gdyby ktoś błyskawicznie chciał z niej skorzystać. Przez drzwi wpadało do nich blade, niemal niewidoczne światło, co sugerowało, że jego źródło znajduje się daleko od nich. Z równie daleka zdawały się dobiegać ich rozmowy i przekrzykiwania. Widocznie praca wrzała i wielu pracowników w obliczu zagrożenia musiało zostać.

Wyjrzeli na korytarz. Światła było niewiele – co kilkanaście metrów jedna lampa jarząca się bladym, niebieskawym światłem nie mogła rozświetlić takiego obszaru, toteż większość korytarza pozostawała w ciemności. Na jego końcu dostrzegli dwuosobowy patrol wyposażony w latarki.

Wg Carmelo po wyjściu z windy mieli skierować się w lewo, w stronę strzelnicy. Ich pierwszą (liczyli, że jedyną) przeszkodą był jeden punkt ochrony, przy którym legitymowali się pracownicy. Znajdował się on kilka metrów od nich, między dwoma bladymi lampami, toteż przed samym posterunkiem było dość ciemno. Mimo to ochrona w środku (standardowo trzech ludzi) na pewno miała latarki, toteż każdy podejrzany szmer, czy cień głębszy od otaczających ich ciemności mógł ich zdradzić.

Ruszyli jeden za drugim tuż przy ściennie. Szli powoli, cedząc każdy krok, aby nie wydawać nawet pojedynczego dźwięku. Tuż przed posterunkiem przykucnęli i przylgi do ściany. Ich celem było prześlizgnięcie się pod szybą, przed którą zwykle stają interesanci. Tuż nad nimi konstrukcja posterunku była nieco wysunięta, co tworzyło nad nimi niejaki daszek, pod którym mieli się przemknąć.

Liber kiwnął głową i ruszyli. Doskonale słyszeli rozmowy strażników w środku. Gdyby któremuś z nich zachciało się nagle wstać z krzesła na pewno by ich zobaczył i akcja byłaby spalona. Na ich szczęście nic takiego się nie stało i już po chwili znajdowali się po drugiej stronie. W myśl zasady „śpiesz się powoli” oddalili się od posterunku. Przeczekali jeszcze aż patrol przejdzie obok nich i ruszyli dalej w kierunku strzelnicy.

W miarę jak zbliżali się do sąsiadującej z nią zbrojowni glosy pracowników milkły. Ich przewidywania sprawdziły się w zupełności i nikt nie miał czasu na ćwiczenie strzelania (co w obliczu wielce prawdopodobnej wojny mogłoby być wcale niezłym pomysłem).

Drzwi do zbrojowni zrobione były z metalu, ale nie były zamknięte. Zamknięte za to były drzwi do pokoju testowego, przez który musieli przejść, aby dostać się do strzelnicy w miejscu, gdzie wiesza się tarcze. Zamek był cyfrowy, na kod, a kodu rzecz jasna nie znali.

- Melo, nie mówiłeś, że testowy jest zabezpieczony kodem – powiedział Liber wpatrując się w klawiaturę i marszcząc czoło.

- Ostatnio nie był… Musieli to niedawno zamontować – glos Carmelo zabrzmiał w ich uszach tak, jakby stał tuż obok. – Koleś od zbrojowni powinien go znać, zapytaj.

Rozejrzeli się po pomieszczeniu. Były tam karabiny, pistolety zwykłe i maszynowe, karabiny snajperskie, granatniki, strzelby i niemal każdy inny rodzaj broni, ale na pewno nie było tam człowieka, który by to nadzorował.

- Widać wyszedł…

- Dobra, dobra, nie panikuj, jest pewien stary sposób na takie sytuacje – powiedział Carmelo. – Weź nóż i usuń osłonkę, a ty Bolt poszukaj tam tasera.

Poszukiwania w takim gąszczu różnych broni mogłoby być trudne lub wręcz męczące, na szczęście jednak wszystkie egzemplarze były porozmieszczane według swojego typu, toteż taser nie był aż taką igłą w tym stogu siana, jaką mógłby się wydawać.

- Wyciągnij przewody i podłącz do procesora.

- Gotowe

- Teraz po prostu strzel.

Bolt pociągnął za spust, a taser wydał charakterystyczny dźwięk, po czym drzwi otworzyły się, tak jakby wpisali prawidłowy kod.

- Udało się? Wysokie napięcie powinno było zresetować zamek i otworzyć drzwi…

Potwierdziwszy jego rację przeszli do kolejnego pomieszczenia.

Był to prostokątny pokój, zasadniczo dość podobny do poprzedniego z tą różnicą, że na półkach zamiast broni leżały jakieś niezidentyfikowane narzędzia. Po środku stał również podłużny stół, a na nim częściowo rozłożony karabin (na tyle rozłożony, że wciąż dało się rozpoznać w nim karabin).

Tutaj też rozwiązała się zagadka człowieka odpowiedzialnego za bezpieczeństwo zbrojowni: otóż siedział on ze spuszczoną głową na fotelu, nie reagując w żaden sposób na drzwi, które były otwarte, a nie powinny. Butelki przy jego nogach tłumaczyły jest obojętność

- Profesjonalizm…

Nie przyglądając się przeszli do przeciwległej od wejścia ściany, gdzie było wejście na strzelnice.

Na polu strzeleckim panowała całkowita ciemność; nie działało żadne światło. Uruchomili noktowizory, które dostarczył im kupiec i ruszyli wzdłuż ściany szukając końca pomieszczenia. Po chwili skręcała w prawo, ale to było już bez znaczenia. To właśnie tam, tuż przy ziemi miała znajdować się klatka, o której mówił Carmelo.

I rzeczywiście była tam: tuż przy ziemi, niezbyt dużych rozmiarów, ale wystarczająca, żeby się przeczołgać. Z drugiej strony dobiegały ich przytłumione głosy, co sugerowało, że w toalecie po drugiej stronie ktoś jest i nie mogą jeszcze ruszać dalej. Usiedli więc, aby chwilę odsapnąć.

- Wiecie, zasadniczo to całkiem nieźle nam idzie… spodziewałem się, że to będzie trudniejsze – powiedział Liber do towarzysza ukrytego w gęstym mroku i tego po drugiej stronie słuchawki.

- Dobry plan to trzy czwarte sukcesu – usłyszał w słuchawce głos Carmelo, który próbował chyba przedrzeźniać Bolta. Ten jednak nie zareagował.

Po chwili, kiedy uznali, że po drugiej stronie nie ma nikogo wpełzli do klatki i przeczołgali się na drugą stronę.

Byli już blisko serwera.

- Mam nadzieję, że świateł dużo to tam nie ma jak wyjdziemy – rzekł Bolt i powoli obrócił klamkę od drzwi.

Światła w auli były, jednak zapewniały widoczność tylko po środku auli, pozostawiając przestrzeń pod ścianami w ciemności, z której przed chwilą wyszli.

Rozejrzeli się, czy w pobliżu nie ma żadnego strażnika i przylgnąwszy do ściany ruszyli w stronę serwera, który znajdował się już tylko kilkanaście metrów od nich. Powoli zbliżali się do celu.

Kiedy byli tuż przy drzwiach minął ich strażnik, ale nic nie zauważył (ich stroje rzeczywiście musiały bardzo dobrze pochłaniać światło, bowiem tuż przy wejściu do pomieszczenia z serwerem znajdowała się mała lampka, w której świetle na pewno byliby widoczni). Szybko wślizgnęli się do środka i zamknęli za sobą drzwi. Okazało się jednak, że szczęście nie może trwać wiecznie.

W pomieszczeniu oprócz głośno pracujących maszyn (hałasowało głównie chłodzenie) i komputerów było trzech ludzi: dwóch ` strażników i technik. Jeden z nich zauważył, że drzwi się otworzyły i zamknęły. Wstał, włączył latarkę i sprawdzał, czy ktoś wszedł.

- Co jest? Po co świecisz?

- Drzwi się zamknęły, nie widziałeś?

Ruszył w ich kierunku.

- Zajmij się tym z latarką.

Bolt odszedł kawałek, żeby nie przeszkadzać i przybliżyć się do drugiego strażnika. Kiedy tylko Liber uznał, że jest dostatecznie blisko błyskawicznym ruchem wszedł w światło latarki. Strażnik musiał być bardzo zaskoczony, ale raczej nie miał dużo czasu na rozmyślanie skąd czarna plama nagle pojawiła się tuż przed nim, bowiem zaraz za nią spadły na niego trzy ciosy i stracił przytomność. Podobny los spotkał drugiego strażnika, a technik, zanim zdążył wstać, został trafiony taserem, który Bolt wziął ze sobą ze zbrojowni. Pod ich nogami leżeli teraz trzej nieprzytomni ludzie.

- A technika po co załatwiłeś?

- Jakby zaczął się wydzierać to nie sądzę, żeby chłodziwa dostatecznie go zagłuszały… - odrzekł Bolt i zwrócił się do Carmelo – Zaraz podłączam wtykę, szykuj się.

Podszedł do głównego komputera i do wejścia USB wsunął pendrive. Na komputerze od razu pojawił się komunikat o nieznanym urządzeniu.

- No to teraz siad na dupskach i czekać… Hmmm…. No cóż, mam dane z satelity… Nie usunęli ich, tylko przenieśli na komputer o IP… Tutejszy numer, czyli dane wciąż tutaj są, niestety ten który to zrobił nie logował się swoim ID, ale chyba możemy założyć, że komputer na którym są dane to jego komputer… Mam tylko IP i muszę go poszukać spośród urządzeń, które były i są podłączone do serwera…

- Żartujesz? Przecież tutaj nawet tostery się z nim łączą… to ci zajmie z tydzień!

- Siad na dupsku mówiłem, hah. Nie bój nic, muszę tylko porównać numery, to tylko koło dwóch tysięcy maszynek… Numery są w odpowiedniej kolejności, zajmie to mi kilkanaście minut. Usiądźcie i odpocznijcie, bo jeszcze czeka was praca.

Spojrzeli po sobie i nie mając w zasadzie nic do powiedzenia usiedli w kącie pod ścianą, licząc, że nikt nie będzie szukał trójki teraz nieprzytomnych pracowników.

Chłodzenie serwera szumiało monotonnie. Minuty dłużyły się. Znużenie organizmów dało o sobie znać. Ostatecznie przez dwa ostatnie dni mało spali, toteż sen powoli wciągał ich jak rozgrzany asfalt wciąga opony. Minuta za minutą…

- Mam!

Bolt ocknął się jakby ktoś go uderzył. Do pomieszczenia nikt nie wszedł i wyglądało na to, że obecni tam ludzie nie są potrzebni gdzie indziej.

- Nie uwierzycie… Pokój 211, Adam Troklit…

- Nie wierzę… Trocki? Wiceszef?! – Bolt wydawał się naprawdę wzburzony i zaskoczony. – Jest tutaj?

- Nie widzę wylogowania z systemu, zatem zakładam, że wciąż jest w pracy… Złożycie mu wizytę?

Podnieśli się z ziemi. Liber był już całkowicie rozbudzony.

Do przejścia mieli niedużo, byli już bardzo blisko. Ale jednak był to najbardziej uczęszczany obszar Piekła. Jeśli gdzieś mieliby ich rozpoznać, to właśnie tutaj.

- Wyłączę światło w całej bazie, ale musicie przejść do jego biura bardzo szybko, bo można to zrobić tylko na minutę… Jeśli światła nie ma przez więcej niż sześćdziesiąt sekund rozpoczyna się ewakuację.

- Co to za kretyńska procedura? – zapytał Liber trzymając rękę na klamce. – Tylko nie wyłączaj w jego biurze, bo go spłoszymy.

- Przestudiuj regulamin, tam jest to nawet uzasadnione… Ruszacie za 10 sekund… nie biegnijcie, jeśli nie utkniecie to dotrzecie tam bez problemu. Trzy… dwa… jeden… Lećcie!

Bolt nacisnął klamkę i wyszli w całkowitą ciemność. Gdyby nie noktowizory od Czecha, nie widzieliby nic. Teraz czuli się jak jedyni widni wśród niewidzących.

Ruszyli.

Szybkim krokiem i bez zatrzymywania się, żeby odpowiedzieć na pytania mijanych ludzi o to, kto ich potrącił. Czas leciał, a Carmelo tylko o tym przypominał, szepcząc im do uszu „czterdzieści sekund… jeszcze trzydzieści… pośpieszcie się, zostało dwadzieścia!”.

Wreszcie stanęli przed drzwiami, do których zmierzali. Nie tracąc czasu Liber zapukał. Bolt spojrzał na niego z nieukrywanym zdziwieniem.

- Czy on właśnie zapukał? – ubiegł jego pytanie Carmelo.

Liber tylko się lekko uśmiechnął.

- Widziałem to w jednym filmie…

Światło miało włączyć się w przeciągu pięciu sekund, kiedy oświetlił ich promień światła padający zza otwieranych drzwi. Zanim człowiek, który do nich wyszedł w ogóle zrozumiał, co się dzieje, Liber potężnym kopnięciem w klatkę piersiową posłał go z powrotem do gabinetu. Błyskawicznie ruszył w jego stronę, a Bolt wskoczył za nim do pomieszczenia. Zdążył jeszcze zauważyć powracające światło, kiedy zamykał drzwi.

- Dobrze cię widzieć, Trocki…

Człowiek, do którego mówił Liber był średniego wzrostu, ubrany w koszulę i marynarkę. Miał włosy koloru ciemnego brązu i takie same oczy. Zakola na głowie powoli zaczynały pokazywać, że niedługo już będzie te włosy posiadał. Ze względu na swoje nazwisko, Troklin, w Piekle dostał pseudonim Trocki. Adam Troklin był zastępcą szefa Piekła, z którym nie mogli się skontaktować. Wyglądał jak zwykły urzędnik, ale jednak na pewno nim nie był. Tym co go odróżniało, było jego zachowanie: zwykły urzędnik mając przed sobą dwóch uzbrojonych, poszukiwanych ludzi, nie miałby na twarzy wyrazu ulgi.

Pod wpływem siły kopnięcia poleciał do tyłu i byłby upadł, gdyby nie biurko, na którym się oparł. Stanął na dwóch nogach, odkaszlnął.

- Nie mamy czasu na… - nie dokończył, bowiem Liber silnym uderzeniem powalił go na ziemię.

-Jak go zabijesz, to nic nam nie powie… - ostudził Libera Carmelo, który wyraźnie domyślił się, co oznaczają głuche odgłosy (w gabinecie Trockiego nie było kamer).

Bolt podszedł do podnoszącego się urzędnika, chwycił go i postawił na nogi.

- Teraz zasady: my pytamy, ty odpowiadasz; rozumiemy się?

Trocki prychnął i odepchnął jego rękę. Poprawił marynarkę i rzucił do nich krótkie „rozumiem”.

- Co się tutaj dzieje? Dlaczego jesteśmy poszukiwani, kto na nas poluje, czemu ktoś zabija pięćdziesiątkę żołnierzy USA w naszym kraju, a my nic o tym nie wiemy, dlaczego dane znikają z serwera? – Bolt wyliczał, a Trocki przysłuchiwał mu się tylko.

Gdy ten skończył, Adam westchnął i powiedział.

- Sprawa jest poważna i nie ma czasu, ale faktycznie możecie nie zrozumieć wszystkiego, jeśli nie będziecie wszystkiego wiedzieć.

- Co to za konwój?

- Chcecie wiedzieć, czemu nikt wam o nim nie powiedział? Informacja była ściśle tajna, tylko absolutne VIP-y wiedziały o co chodzi… W ciężarówkach znajdowały się prototypy i plany pewnych… urządzeń, m.in. naszego działa kinetycznego.

- Dlaczego mówisz naszego? – zapytał Bolt.

Trocki lekko się uśmiechnął.

- Hmmm… no może dlatego, że były naszą własnością? Nasze plany, nasze prototypy… Amerykanie ukradli je nam… A to, że my wcześniej zarekwirowaliśmy je terrorystom nie ma tu żadnego znaczenia. Pewnie nie pamiętacie, co nie? Hindukusz, kompleks pod Saragharar… wasza pierwsza akcja; cel: zinfiltrować kompleks badawczy, oznaczyć cele do likwidacji dla GROM-u.

- Pamiętamy; z tym że to była pracownia chemiczna, robili tam bomby…

- Tak myśleliśmy, ale to co znaleźliście… cóż, powiedzmy, że przerosło nasze oczekiwania… okazało się, że tamtejsi Talibowie nie ubierają swoich tęgich głów w pasy szachida tylko wysyłają ich do pracowni. Gdyby dokończyli swoją pracę mogłoby to mocno skomplikować ich eliminację… na szczęście do tego nie doszło. Przejęliśmy ich plany, i postanowiliśmy je dokończyć, żeby się nie marnowały. Niestety nie mogliśmy udać się z tym do ONZ-tu, bo na pewno chcieliby ujawnienia danych, a my chcieliśmy utrzymać to w tajemnicy. Dlatego właśnie kontynuowano prace w Pakistanie.

- Jak to się stało, że te plany i prototypy znalazły się w amerykańskich ciężarówkach? – zapytał Carmelo, a Liber powtórzył jego pytanie.

- W ten sam sposób… Od dawna przeczuwaliśmy, że w końcu Amerykanie zdadzą sobie sprawę, że nasz wywiad mocno się rozwinął i zaczną nas infiltrować… W jakiś sposób dowiedzieli się o Saraghrar i wysłali tam waszych odpowiedników, którzy załatwili sprawę bardzo sprawnie. Załadowali rzeczy na samolot, potem przeładowali do ciężarówek. Oficjalnie poprosili nas o zgodę na przejazd konwoju. Nie mogliśmy się nie zgodzić.

- Co działo się dalej?

- To była nasza własność. Nie było możliwości zabrać jej oficjalnie… A co zrobił Piłsudski, kiedy zabrakło oficjalnej drogi odbicia Wilna? Zrobił to nieoficjalnie.

Bolt zamrugał oczami i otworzył szeroko oczy.

- Czekaj… Bo chyba zaczynam rozumieć… Czy ten zamach na konwój…

- Tak… My go zorganizowaliśmy. To był pomysł Ministra Spraw Zagranicznych… Wydawał się idealny: jacyś najemnicy zaatakują konwój, zabiją wszystkich żołnierzy i zabiorą sprzęt. Będziecie ich śledzić, a kiedy znajdą się na swoim terytorium, naślemy na nich naszych ludzi i odbierzemy nasze rzeczy, przy okazji wypełniając obowiązek wobec naszego sojusznika, USA.

- W takim razie co nie wypaliło?

- Nie plan tutaj zawinił, tylko wywiad. Spodziewaliśmy się infiltracji, ale nie przewidzieliśmy, że już teraz dysponują o nas taką wiedzą. Znali nasze imiona, adresy… wiedzieli jak wyglądamy. Zamachy na nas przeprowadziły Amerykańskie służby… to zupełny przypadek, że akurat w ten sam dzień. Byli bardzo dokładni, załatwili wszystkich koordynatorów no i przede wszystkim Wergiliusza. Kiedy tylko zdali sobie sprawę, że możecie żyć, wysłali za wami Interpol. Nie było z wami kontaktu, więc musiałem wypełniać obowiązek… Chronić kraj, usunąć dane, które mogłyby w jakikolwiek sposób powiązać nas z atakiem.

Bolt usiadł na biurku i przyłożył pięść do ust. Wyglądał jakby się nad czymś mocno zastanawiał. Liber już od dłuższego czasu opierał się o ścianę. Carmelo milczał.

- Kto jeszcze wie, że my ich wynajęliśmy? – przerwał ciszę Liber.

Trocki przetarł okulary i odpowiedział:

- Bardzo niewielu, oprócz naszej trójki wiedzą tylko trzy osoby… a właśnie, Carmelo się nie udało?

- Siedzi na windzie, słyszy wszystko, co mówisz…

- Uff, to dobrze. Zatem wie siedem osób. W każdym razie, Minister sam osobiście najął tych ludzi, poza nim nikt się z nimi nie kontaktował. Jak mówiłem, po akcji szybko mieliśmy ich namierzyć i zlikwidować… Podrzucić kilka tropów obcym wywiadom, a po kilku latach oskarżyć jakiś niewygodny kraj o ich najęcie… Amerykanie szybko by rozwiązali nasze problemy, a sami byliby usatysfakcjonowani… Nasz udział nigdy nie wyszedłby na jaw, i teraz też nie wyjdzie.

- Polityka… - mruknął z obrzydzeniem Bolt.

- A czego się spodziewałeś? USA grało nami od początku wieku, próbuje sabotować nasze działania na niemal każdym froncie; nie podoba im się konkurencja, oj nie. A nie tylko z USA mamy napięte stosunki… Świat się spolaryzował, wy powinniście wiedzieć to najlepiej! Nie ma nic czarnobiałego.

Trocki wyglądał na zdenerwowanego lub może bardziej zniecierpliwionego. Oparł się o ścianę i skrzyżował ręce przyglądając się każdemu z nich z osobna. Ciszę przerwał Bolt.

- Czyli to koniec… wypadamy z gry…

Urzędnik lekko się uśmiechnął.

- Wręcz przeciwnie, gra się dopiero zaczyna…

Przerwał mu śmiechem Liber. Patrzył na niego i na Bolta z niedowierzaniem.

- Chyba kpisz… Nie ruszę palcem! Jutro będziemy w wiadomościach i Internecie, Interpol nas złapie i pewnie wlepią dowalą nam zamach na nas samych – usiadł na krześle i założył nogę na nogę. – Ja się stąd nie ruszam, mam to we dupie – dodał mocno akcentując ostatnie cztery słowa.

- Liber, to bardzo ciekawe, co mówisz, ale przypominam, że wciąż obowiązuje cię kontrakt… Ten sam, który wszyscy trzej dobrowolnie podpisaliście.

- Mnie to właściwie zmusili – w słuchawkach zabrzmiał głos Carmelo.

- Carmelo mówi, że jego zmusiliście.

- Trzeba było nie włamywać się na serwery ABW – rzucił Trocki.

- Mówili, że jest tam beta Half-Life’a 3… - powiedział Carmelo.

- Co tam gnój gada? – zapytał Adam, tonem jakby zaraz chciał go uderzyć. – Zresztą, nieważne... Nie możemy śledzić tych najemników satelitą, a nie mamy w środku naszych ludzi. Na szczęście wiemy, gdzie są jeszcze przez… - spojrzał na zegarek – siedem godzin.

Podszedł do wielkiej mapy Polski, która wisiała u niego na ścianie i wskazał miasto na południu.

- W Bielsku-Białej jest sportowe lotnisko; kilkoma łapówkami zapewniliśmy im brak świadków i rejestrów lotu. Mieli tam się przepakować do dwóch samolotów i odlecieć w nieznane…

- Dlaczego tak daleko? Atak był na północy kraju…

- Mnie nie pytaj, ustalali to mądrzejsi ode mnie, pewnie chodziło o oddalenie się z miejsca, nie wiem. W każdym razie: wejdziecie tam i zapobiegniecie wylotowi, czytaj: wyeliminujecie zagrożenie. Potem poślemy GROM, a oni powiedzą, że to ich dzieło.

Znów cisza.

- Tak po prostu? – zapytał Liber.

- Tak po prostu… - odrzekł Trocki. – Musimy grać tym co mamy, a mając, choćby i martwych, ludzi odpowiedzialnych za atak ściągniemy winę z Rosji, czym zapobiegniemy wojnie. Ale musimy dać coś Ministrowi, on już sobie z tym poradzi. Potem zorganizuje się jakąś otoczkę, wciąż mamy tu zdolnych ludzi

Bolt spojrzał na Libera, a ten na Trockiego.

-To nie będzie takie proste… Potrzebujemy wsparcia; nie mamy broni, transportu… - powiedział

- Zapewnię wam wsparcie, ale nie dacie rady mnie nabrać, że nie zorganizujecie sobie broni. A co do transportu: czy ty przypadkiem nie miałem Porsche? To nie tak daleko, o tej porze autostrady są puste… - zwrócił się do Libera.

Ten zacisnął wargi aż zbielały. Wstał i skierował się do wyjścia. Za nim podążył Bolt.

- Carmelo, zadzwoń po transport…

 

***

 

Po raz kolejny znajdowali się w samolocie Czecha. Jego samego z nimi nie było, choć jego ochroniarz dał im do zrozumienia, że kupiec przyjdzie do nich później. Tymczasem mieli dobrać sprzęt jakiego będą potrzebować.

- Szkoda, że Trocki nie powiedział nam, ilu tych najemników jest… - rzucił Liber, ale pytanie trafiło w próżnie; nikt nie odpowiedział.

Carmelo miał racje – Czech nie zawodzi. Przed nimi znajdowała się skrzynia z najróżniejszymi rodzajami broni: od pistoletów przez karabiny, a na granatnikach kończąc.

- Dobra, podejdźcie tutaj… Carmelo – skrzyknął ich Bolt i spojrzeli na ekran laptopa, na którym wyświetlona było zdjęcie z satelity obszaru, na który zmierzali. – Tutaj są hangary, o których mówił Trocki… Jeśli to prawda, że ` odlatują za kilka godzin to w środku będzie pewnie tylko jeden samolot, a drugi już na pasie. Pamiętajcie, że mamy uniemożliwić start obydwu. Liber… Weźmiesz Baretta i wyskoczysz pierwszy; ulokuj się tutaj – wskazał na miejsce około czterysta metrów od hangarów – i zapewnij nam wsparcie snajperskie, masz w tym doświadczenie, stamtąd powinieneś widzieć wszystko.

Liber przygryzł wargę i pokiwał powoli głową na znak, że zrozumiał. Podszedł do skrzyni i wyciągnął z niej karabin z lunetą.

- My wejdziemy do środka i zneutralizujemy przeciwników… - kontynuował Bolt zwracając się do Carmelo.

- Dobra… oby tylko ten komuch załatwił to wsparcie, może być ciężko bez niego.

Zamknął laptopa i obaj podeszli doposażyć się w sprzęt. Liber tymczasem sprawdzał sprawność karabinu. Dawno już ściągnęli swoje kombinezony, a teraz założyli na siebie pancerze i kamizelki na magazynki. Carmelo przyczepił parę granatów i włożył nóż w kaburę. Uśmiechnął się lekko i wyciągnął ze skrzyni M249. Bolt popatrzył na niego z dezaprobatą.

- Myślisz, że w zamkniętym hangarze załadunkowym, gdzie palety i pudła zasłaniają widok taki kawał metalu ci się przyda?

Przypomnij mi o tym, jak będziesz krzyczał, żebym cię osłaniał – rzucił mu w odpowiedzi. Wziął dodatkowe pudełko nabojów, po czym stwierdził, że towarzysz może mieć trochę racji i przyczepił do pasa jeszcze MP5

Bolt tymczasem wybrał dość klasyczny zestaw: G36. Co było mniej klasyczne, to fakt, że dobrał również strzelbę Remington.

- Też masz swoje udziwnienia, co nie? – popatrzył na niego znad Barreta Liber.

Tymczasem jak duch zawitał do nich Czech.

- Carmelo, kiedy mówiłeś, że Porsche jest jak z obrazka, to nie sądziłem, że chodzi ci o wyklejankę…

- Czech, to nie pierwsza robota, dobrze wiesz, że zawsze ci płacę. Nie mam teraz jak po prostu podjąć środków. Pogadamy o tym kiedy indziej… a teraz mów, co i jak?

Kupiec uśmiechnął się, pokręcił głową i powiedział:

- Jesteście na miejscu za dwie godziny. Lotnisko dla nas jest zamknięte, więc znów musicie skakać. Dam wam znać na 10 minut… Później na mnie nie liczcie; nie wiem, czy oglądacie wiadomości, ale ja tak i obawiam się, że może wybuchnąć wojna…

Odwrócił się i odszedł.

Spojrzeli na siebie. Dobrze wiedzieli, że czeka ich walka i to z dużo liczniejszym przeciwnikiem. Teraz już nie było odwrotu: jedna błędna decyzja mogła rozpętać wojnę między Stanami i Rosją. Wojnę, w której ich kraj ucierpiałby najbardziej. Trzeba bowiem być idiotą by sądzić, że wojna między tymi krajami odbyłaby się na terytorium któregokolwiek z nich. Mieli niewiele czasu: spotkanie niedługo miało się zacząć.

Dwie godziny lotu minęły zaskakująco szybko. Carmelo zdrzemnął się krótko, Bolt i Liber czuwali.

Teraz wszyscy trzej ubierali spadochrony i czekali aż Czech otworzy luk i da sygnał do skoku.

Po raz kolejny to odliczanie. Dziesięć… Dziewięć...

Rampa otwierała się powoli.

Trzy… Dwa… Jeden…

Wyskoczyli.

Warkot silników natychmiast przestał być słyszalny; zastąpił go szum powietrza. Orzeźwiającego podgórskiego chłodu. na wschodzie szarzało, na zachodzie panowała ciemna noc. Do wzejścia słońca zostało około dwudziestu minut. Opadali szybko i już po chwili mogli rozróżnić poszczególne elementy lotniska (z większej wysokości było to trudne z powodu chmur).

Pociągnęli za sznurki i czasze spadochronów natychmiast spowolniły ich szybkie opadanie.

Trzy niewidoczne sylwetki leciały powoli w kierunku ziemi.

Wylądowali.

Trawa była zimna, przesiąknięta rosą, której przeznaczeniem było niedługo wyparować w pierwszych promieniach nowego dnia. Zrzucili spadochrony i rozpoczęli plan: Liber oddalił się, aby zająć pozycję, Bolt i Carmelo ruszyli w kierunku hangarów.

Bolt poczuł lekki zastrzyk dumy, kiedy okazało się, że jest tak jak twierdził, że będzie: jeden samolot stał już na pasie. Miał jednak wciąż otwartą rampę, widocznie nie był w pełni załadowany.

- Wiele celów, noszą karabiny; siedmiu na zewnątrz, w środku doliczyłem się trzynastu, ale pewnie jest ich więcej…

Podchodzili ostrożnie; chcieli zbliżyć się jak najbardziej się da, a potem rozpocząć równocześnie ostrzał. Do środka hangaru mieli dostać się przez tylne drzwi.

Niezauważeni dotarli do ściany hangaru. Przyciśnięci do niej przesunęli się do krawędzi.

- Uważajcie, jeden się do was zbliża… Wyjdzie zza rogu za pięć sekund, sam

Carmelo wyciągnął nóż i czekał. Bandyta faktycznie wyszedł zza rogu, ale ich nie zauważył. Zbyt skupiony był na odpalaniu papierosa. Carmelo błyskawicznie otoczył jego szyję ramieniem i zmiażdżył mu tchawice. Trup osunął się na ziemi.

- Palenie zabija… - powiedział, po czym przeciągnął zwłoki za róg.

Schował nieużyty nóż i ruszyli w kierunku drzwi. Teraz byli pozbawieni informacji od Libera.

Po stronie zachodniej było bardzo ciemno, dlatego też dwaj wychodzący drzwiami najemnicy, przyzwyczajeni do oświetlonego wnętrza hangaru, nie zauważyli ich. Jeden natychmiast wylądował na ziemi z nożem w sercu, a drugi, zanim zdążył się zorientować, co się dzieje, dostał od Bolta cios w przeponę, a kiedy zgiął się wpół, ten dołożył jeszcze dwa pociski z pistoletu.

Carmelo spojrzał na pistolet z miną w stylu „not bad” i powiedział:

- Dwa strzały w nerkę, dla pewności, co? Ale muszę przyznać, że te japońskie tłumiki są przekozackie…

Carmelo chwycił klamkę i dał znak Boltowi. Otworzył drzwi, a ten błyskawicznie wskoczył do środka z wycelowaną strzelbą. Na szczęście nie musiał jej jeszcze używać; wewnątrz było faktycznie bardzo ciasno: różne pakunki tworzyły jakby labirynt korytarzy. Stąd słyszeli już głosy najemników: mówili w nieznanym im języku, dziwnym, choć nie niemiłym dla ucha.

Bolt kiwnął głową i obaj ruszyli w przeciwne strony. Ich celem było zająć pozycje w dwóch skrajnych miejscach, aby móc osłaniać się wzajemnie i pilnować swoich narożników (dodatkowo liczyli na pomoc Libera). Chcieli, aby ewentualni uciekający wychodzili głównym wejściem, gdzie już czekałby na nich ich snajper.

Carmelo bez przeszkód dotarł do miejsca, które uznał za odpowiednie. Przycupnął za stosem palet i czekał na sygnał. Z drugiej strony znajdowali się wrogowie; gdyby tylko zdecydowali się spojrzeć za palety, lub nawet usiąść na nich, byłby martwy.

- Liber, powinieneś widzieć stos palet i przy nim kilku kolesi…

- Hmmm… Widzę, stos palet, a tuż przy nim czterem wrogów, trzech ma karabiny na plecach, jeden w rękach… Bolt, ciebie nie widzę, gdzie jesteś?

Drugi z atakujących po rozejściu ruszył w przeciwnym kierunku. Skradał się chwilę, ale ponieważ w hangarze panował dość spory harmider nie unikał głośnych kroków. Być może właśnie te głośne kroki uchwycił jeden nieszczęsny najemnik, i postanowił to sprawdzić.

Bolt usłyszał jak zadaje jakieś pytanie; nie zrozumiał go oczywiście, ale intuicja podpowiadała mu, że gość sprawdza, czy to jeden z jego towarzyszy. Nie doczekawszy się odpowiedzi wszedł w labirynt pakunków i zobaczył Bolta.

Dystans między nimi wynosił kilka metrów i gdyby najemnik szybciej reagował Bolt niechybnie by zginął, gdyż te ułamki sekundy pozwoliły mu podbiec do niego, kiedy ten dopiero unosił karabin. Kopnięciem wytrącił mu go z ręki, a następnym chciał przetrącić mu kark, ale ten odskoczył i kopnięcie minęło cel, a kopiącego wytrąciło z równowagi. Stracił chwilę i wiedział już, że nici z jego planu: najemnik już coś krzyczał i sięgał po pistolet. Boltowi nie pozostało nic poza ukróceniem jego życia po amerykańsku – pociskiem ze strzelby.

Strzał z Remingtona, pomimo hałasu, był doskonale słyszalny, toteż Liber widział, jak w kierunku, z którego padł biegną ściągający z pleców broń najemnicy.

- Carmelo, to chyba nasz sygnał…

Carmelo westchnął tylko, szybko wstał i posadził karabin na paletach. Nikt na niego nie patrzył, wszyscy odwróceni byli do wycelowanej w nich lufy karabinu i biegli w przeciwległym kierunku

„Jak w Call of Duty… i też na lotnisku” pomyślał i nacisnął spust. Karabin natychmiast zaczął wypluwać z siebie naboje. Kilku najemników nie zdążyło się odwrócić: dostali w plecy i poprzewracali się na ziemie, gdzie legli w szybko powiększających się kałużach krwi.

Kilku obejrzało się. Ci znowu dostali w brzuch i los ich był podobny co ich nieco wolniejszych towarzyszy.

Wielu jednak szybko pochowało się za skrzyniami i również zaczęli strzelać.

Carmelo wstrzymał ogień i schylił się, aby nie dostać. Spodziewał się, że teraz, kiedy jest pod ostrzałem zaporowym, kilku wrogów będzie chciało go okrążyć lub nawet podejść bezpośrednio do niego.

- Liber, jeśli któryś do mnie podejdzie, to dorób mu drugie usta…

Liber tylko lekko się uśmiechnął. Carmelo nie wiedział, że sam zdjął już kilku poza hangarem. Teraz skierował wzrok do jego wnętrza; krótkie błyski ewidentnie świadczyły, że ich wrogom amunicji nie brakuje – woleli pokryć cały obszar pociskami niż liczyć na jedną celną serię. Leżał przyklejony do lunety patrząc na ludzi, których życie miało okazać się już bardzo krótkie. Część z nich strzelała w kierunku, w którym teoretycznie znajdował się Bolt, reszta tam, gdzie teraz ukryty przebywał Carmelo.

Faktycznie postanowili się rozproszyć i ruszyli w różnych kierunkach, będąc jednak cały czas osłaniani przez kolegów.

Namierzył tego, który najbardziej ewidentnie zbliżał się do Carmelo. Szarpnięcie i żołnierz leżał na ziemi. Kolejny. I kolejny.

- Jest ich więcej niż dwudziestu… - powiedział snajper widząc, że pomimo konsekwentnej eliminacji, ich ciągle jest wielu. – Carmelo, zmień położenie, idzie do ciebie kilku.

Bolt tymczasem przekradł się bliżej i wychylił lekko zza winkla. Widział przed sobą dwóch najemników i kolejnych trzech, którzy ewidentnie szli tam, gdzie on był przed chwilą.

Chwycił granat i wyciągnął zawleczkę. Poczekał jednak aż wrogowie wejdą między skrzynie i podejdą bliżej niego. Kiedy byli już bardzo blisko, tak że gdyby się wychylił zobaczyliby go, rzucił granat w dwóch ubezpieczających najemników.

Panowie schylili się, aby zobaczyć, co to i wtedy nastąpiła eksplozja. Jeden zginął natychmiast, krzyk drugiego zmusił trójkę do zatrzymania się i obejrzenia za siebie, by zobaczyć co się stało. Wtedy Bolt szybkim piruetem doskoczył do idącego przodem najemnika, ciął go nożem po szyi, a następnie chwycił go za przedramię i zastrzelił obu jego towarzyszy z jego własnej broni, trzymając go jak (już nie) żywą tarczę.

- Szkoda, że nikt tego nie nagrał - powiedział, kiedy wszyscy leżeli już na ziemi.

Najemników wciąż było jednak wielu i z każdą chwilą odzyskiwali inicjatywę. Element zaskoczenia przestał już działać, zaczęli kryć się również przed snajperem. Czas działał na niekorzyść trójki.

Carmelo po raz kolejny przemieszczał się na inną pozycję, kiedy zza regału wyskoczył na niego jeden z wrogów z karabinem. Był blisko, toteż od razu zaczął strzelać. Uratował go fart, bowiem dwa naboje trafiły w jego karabin nie raniąc go, trzeci musnął mu ramię. Energia pocisków wytrąciła mu karabin z rąk, jednak najemnik był tak blisko, że dzięki błyskawicznemu kopnięciu szybko stracił swój. Carmelo chciał wymierzyć mu cios pięścią, ten jednak szybko podciął go i już chciał skoczyć na leżącego z nożem, kiedy z odsieczą nadciągnął Bolt, dziurawiąc go kilkoma pociskami z G36. Pomógł wstać towarzyszowi.

- Dużo ich jeszcze zostało? – zapytał Libera.

- Dużo… Zmieńcie pozycję.

Sytuacja była kiepska. Wrogowie ich otoczyli, skutecznie kryjąc się przed ostrzałem snajpera.

Wtedy właśnie nadeszło zapowiedziane przez Trockiego wsparcie.

- F35 do Szakali, odbiór!

Liber rozejrzał się. Tak, nie mylił się – Trocki sprawił, ze na pomoc leciał do nich samolot bliskiego wsparcia. Carmelo i Bolt wciąż mogli wyjść z tej potyczki żywi.

- F35, podejście od wschodu, rozpocznij ostrzał wnętrza hangaru numer 1! Bez rakiet, tylko karabin! Wewnątrz są nasi ludzie!

- Zrozumiałem. Przystępuję do ostrzału.

Pociski poleciały do wnętrza budynku. Z daleko trudno było trafić, kiedy jednak samolot zawisł przed wejściem i pokrył cały obszar ołowiem, nie było właściwie gdzie się ukryć. Dobrze, że Carmelo i Bolt byli pod drugiej stronie, bowiem mogliby zginąć od własnego ognia

Najemnicy próbowali uciekać i kryć się za skrzyniami i regałami; zasłony te nie stanowiły jednak dla pocisków większej przeszkody. Kaliber 25 mm nie wybaczał błędów: człowiek trafiony w rękę już nigdy więcej w tą rękę trafiony być nie mógł. Ostatecznie pociski te zostały stworzone do niszczenia celów znacznie ciężej opancerzonych.

Wystarczyła chwila i z kilkunastu terrorystów żywych zostało trzech. Z tych trzech tylko jeden wydawał się całkowicie zdrowy, co szybko się zmieniło, bowiem Liber wciąż był na posterunku.

- Dobra robota F35, bądź w gotowości.

Carmelo i Bolt wyszli z ukrycia. Próbując unikać podziurawionych i porozrywanych ciał podeszli do tych, którzy wciąż żyli. Spojrzeli po sobie.

- Trocki mówił „wyeliminować zagrożenie”…

Carmelo patrzył jak jeden z rannych rusza ręką tak, jakby chciał wyciągnąć schowany w kaburze pistolet. Nie dane mu było dokończyć tej czynności, bowiem kula trawiła go prosto w brzuch i wykrwawiał się błyskawicznie.

- Taaa… Nigdy się nie nauczą.

Został jeden. Bolt podniósł broń, lecz nie strzeli. Nie było potrzeby, bowiem okazało się, że ten szybko zemdlał i krwawił, więc jego los i tak był przesądzony. Wciąż z wycelowaną bronią zmarszczył brwi i spojrzał na zewnątrz

Nagle wszyscy trzej zdali sobie sprawę, że w ferworze strzelaniny o czymś całkowicie zapomnieli. Carmelo odsunął w końcu oko od lunety i spojrzał na całe lotnisko. Oto samolot, który miał nie odlecieć podążał ku końcowi pasu startowego z wyraźnym zamiarem ucieczki. Widocznie piloci i załoga nie uznali swoich towarzyszy za godnych ich pomocy. Carmelo i Bolt jak na komendę wybiegli przed hangar.

- F35, zestrzel startujący samolot! Powtarzam: zestrzel samolot!

Oczywiście szanse, że ten samolot gdziekolwiek doleci było zerowe, ważne jednak było, aby wrak nie spadł w zamieszkałym terenie.

Szybka rakieta z ogłuszającym świstem przecięła powietrze i zakończyła ucieczkę pozostałych najemników

- Dzięki za asystę F35, wykonaj pętlę dookoła lotniska i wracaj do bazy. Masz u mnie piwo.

- Zrozumiałem.

 

***

 

Siedzieli oparci o ścianę hangaru obserwując pobojowisko. Słońce wyglądało już zza horyzontu; oślepiało, a wewnątrz hangaru odbijało się od zakrwawionej posadzki tworząc czerwonawą poświatę. Było bardzo cicho: nie śpiewały nawet ptaki, zapewne spłoszone niedawnymi hałasami. Tylko ktoś bardzo wyczulony mógł w oddali usłyszeć syrenę zbliżającego się radiowozu. Jednak nikłość owego dźwięku mówiła im, że mają jeszcze chwilę zanim zmuszeni zostaną do ewakuacji.

- No nieźle nam to wyszło, muszę przyznać… - powiedział Liber rozglądając się.

Carmelo zaśmiał się.

- Typowy ty: akcja bez ryzyka dla niego, ale wciąż mówi w pierwszej osobie.

- Najważniejsze, że żyjemy - włączył się Bolt. – Po prostu cieszcie się, że być może zapobiegliśmy wojnie… Dałem znać Trockiemu, reszta już nie leży w naszych rękach.

Uśmiechnęli się a po chwili do uśmiechów dołączył śmiech.

Siedzieli jeszcze chwilę, aż odgłos syren nie stał się dostatecznie bliski. Podnieśli się i ruszyli w kierunku przeciwnym do sygnałów.

- No to jego ekscelencja pan Minister może być zadowolony. Jak myślicie, co teraz stanie się z naszym wydziałem? – zapytał Liber. – Niespecjalnie chce mi się szukać pracy.

- Kto to wie… Może Trocki zastąpi Wergila – odpowiedział Bolt. – Najwyżej zostanę nauczycielem, w końcu po to robiłem studia. A ty?

- Będę naprawiał zegarki… Melo, jakiej roboty będziesz szukał?

-Striptizera.

Uśmiechnęli się.

- Krzysiek, jak ty coś powiesz to… Zresztą… Pośpieszmy się.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania