Szansa

Przeszył go lodowaty chłód. Kark mu zesztywniał, a dłoni prawie że nie czuł. Siedział w rogu pokoju w grubej kurtce z futrem, opatulony bawełnianym kocem. Trząsł się nieustannie. Było tak zimno.

Gluty, które wypływały mu z nosa, momentalnie zamarzały i wyglądały jak sople lodu zwisające z rynien. Głowa go bolała, a mięśnie drżały, jakby błagały chociaż o delikatne ciepło. Na zewnątrz wiał wiatr i brzmiał jak stary człowiek oddychający po krótkim spacerze, wydając lekki świst. Księżyc w pełni, wiszący swobodnie na niebie, rzucał blade światło na framugę okna. Była połowa lutego dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku.

W końcu przestał walczyć z własnym ciałem i zasnął, nie mając pewności, czy kiedykolwiek się obudzi.

 

***

 

Los chciał, aby jednak się obudził. Matt pesymistycznie uznał, że to jeszcze nie jego czas, ale śmierć któregoś dnia w końcu przyjdzie do niego i ni stąd, ni zowąd naznaczy go swą kosą, by zabrać kolejnego grzesznika w otchłań gorącego piekła.

W pokoju nadal panował chłód, lecz nie tak doskwierający jak w nocy. Matt mógł bez problemu chodzić w samej kurtce. Słońce od wschodu rzucało swe promienie w stronę okna i sprawiało, że w jednym miejscu płytki były odrobinę cieplejsze. Z tej okazji na kwadracie ciepła kładł się pies, Sherlock, owczarek niemiecki, którego postanowił zabrać, gdy uciekał z domu.

– Dzień dobry, piesku! – powiedział Matt. – No chodź tutaj, ty mój kochany…

Sherlock zamerdał radośnie ogonem, po czym rzucił się na chłopaka i stanął na dwóch łapach, z wywalonym jęzorem. W jego oczach Matt widział szczęście świadczące o tym, że każdy dzień spędza ze swoim panem i dostaje całą jego uwagę. Interakcja czworonoga z chłopakiem nie trwała jednak długo, bo pies dość szybko się zmęczył.

Matt wszedł do niewielkiej kuchni łączonej z salonem, w którym spał. Całe mieszkanie wypełniał zapach tłustego jedzenia i przypraw. Przez zimne kafelki, Matt stale pociągał nosem i pokasływał od czasu do czasu, a jego stopy były bez przerwy wychłodzone. W skarbonce śwince, stojącej obok chlebaka, zostało tylko jakieś sto dolarów w drobniakach, więc nie stać go było na ogrzewanie. Pewnej nocy, gdy omal nie zamarzł na śmierć, pomyślał, że oddałby wszystko za trochę ciepła. Nawet dziewictwo.

Blaty były poniszczone, lecz wciąż zachowały odrobinę pierworodnego, ciemnego koloru. Nad nimi znajdowało się duże okno, dające widok na ulicę przed meliną. Z kranu pokrytego rdzą bezustannie kapało, a na podłodze leżało kilka kartonów po pizzy zamówionej z pobliskiej pizzerii. Pracujący tam dostawca zawsze przyjeżdżał po co najmniej jednym zaciągnięciu się ziołem. Za każdym razem można było to od niego wyczuć, gdy tylko lekko pociągnęło się nosem. Matt już dawno skończył z używkami i nie zamierzał wracać, nawet jeśli miałby klepać biedę do końca swoich dni. Chociaż kto wie, może nie pożyję długo – pomyślał. Życie pisze różne scenariusze.

Otworzył lodówkę, która od paru dni stała odłączona od prądu. Jego nozdrza pochwyciły fetor zgnilizny, przez co zmuszony był zatkać nos. Twarz wykrzywiła mu się w wyrazie obrzydzenia. Kaszlnął mocno i szybko trzasnął drzwiami, niemalże niechcący wyrywając je.

Wędrował ociężale po kuchni w poszukiwaniu czegokolwiek na pusty żołądek, który głośno dawał o sobie znać. Stanął przy koszu na śmieci i zajrzał w jego głąb, szukając resztek jedzenia, gdy z drzwi wejściowych dobiegły szybkie, trzykrotnie powtórzone, puknięcia. Donośny odgłos rozszedł się na zewnątrz. Ktoś go odwiedził.

Chłopak się przestraszył. W jednej chwili przyszło mu do głowy milion myśli. Kto to mógł być? Policja? A może urząd skarbowy? Dowiedzieli się, że nie płacę podatków? Cholera, uciekaj!

– Matt, otwórz! – Dobiegł go ochrypnięty, przytłumiony głos.

Matt stał jak zahipnotyzowany, dopóki nie uświadomił sobie, że za długo się zastanawia, i ruszył w stronę wejścia. Jego nogi były jak z waty, a gardło się zacisnęło, jakby owinięte było mocną liną uniemożliwiającą mu wydanie jakiegokolwiek dźwięku. Stanął przed drzwiami, które niegdyś były koloru niebieskiego, ale z upływem czasu, zblakły. Rozległ się zgrzyt zamka i drzwi stanęły otworem.

Matt zerknął spode łba i ujrzał dawnego kolegę z osiedla, Toma, z czasów, kiedy mieszkał z matką. Chudy jak szczapa osiemnastolatek, noszący sprane jeansy i starą, granatową kurtkę czymś ubrudzoną, prawdopodobnie ketchupem. Gałki oczne miał zaczerwienione, jakby nie spał od paru dni, a prawe oko ozdobione było fioletowym, świeżym limem. Rozczochrane blond włosy wiły się na wietrze, jakby chciały z nim walczyć.

– Matt! W końcu cię odnalazłem! – Jego oczy błysnęły, a usta wykrzywiły się w triumfalnym uśmiechu. Wyciągnął do niego wychudzoną rękę i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Szukałem cię może kilka dni. Gdzieś ty się podziewał? Gruby mówił, że rozprowadzasz towar. Słuchaj, krótka piłka, jestem na głodzie i muszę coś wciągnąć. Proszę, powiedz, że masz trochę tej witaminki A na zbyciu, bo już nie wytrzymuję. Obiecuję oddać w przyszłym tygodniu, bo teraz słabo z kasą.

Matt przepełniony był złością do kolegi, a jednocześnie czuł smutek, widząc go w takim stanie. Mówiąc „witaminki A”, Tom miał oczywiście na myśli sławną na osiedlu kokainę.

– Skończyłem z tym, Tommy. A tak w ogóle to nie sprzedawałem nigdy kokainy, tylko zioło.

Szykował się już do zamknięcia drzwi, gdy tamten mu przeszkodził:

– Matt! Błagam… – Uklęknął. Wypowiedział te słowa nadzwyczaj szybko i zwięźle. Widać, że bardzo pragnął kokainy. Pragnął w końcu poczuć ten niesamowity stan, przenieść się do świata, w którym zapomina się o problemach i niczym nie przejmuje. Najwidoczniej ten obecny go przerastał.

– Przykro mi, ale skończyłem z tym. Szukaj u kogoś innego. Nara.

Matt uciął rozmowę w najlepszym możliwym momencie. Ćpuny bywają irytujący i nieźle kłamią. Nie lubił też, gdy prosząc, udawali kolegów, a później, kiedy nadchodziły problemy, odwracali się od niego.

Jednak w tym samym momencie, gdy drzwi miały się zamknąć, Matt dostrzegł coś na chodniku oddalonym o około dwadzieścia metrów. Tym czymś, jak się okazało po głębszej analizie, była męska sylwetka. Szeroki mężczyzna, ubrany cały na czarno, patrzył na nich. Matt miał wrażenie, że całe to zdarzenie trwało maksymalnie sekundę i momentalnie odwrócił wzrok. Poczuł nutkę strachu i podejrzliwości, lecz to uczucie zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Zatrzasnął drzwi i przekręcił zamek zardzewiałym kluczem.

– Nie wytrzymam! – głośno zaszlochał Tom. Klęczał i prosił, aż wreszcie zrozumiał, że nie ma szans niczego dostać, i odszedł.

Termometr w kuchni za oknem wskazywał dziesięć stopni na minusie. Matt niepewnie zerknął tam, gdzie niedawno stała postać, ale zauważył tylko paru kręcących się ćpunów, ubranych w wiszące na nich ciuchy.

 

***

Znajdował się w swoim pokoju w domu rodzinnym. Była noc, a on próbował zasnąć. Ze wszystkich sił starał się zamknąć oczy i nie myśleć o potworach. Jego najgorszym przekleństwem było to, że matka od małego miała go gdzieś – czy gdy się bał, bo usłyszał puknięcie o dach, czy kiedy chodził spać głodny jak wilk. Nigdy nie interesowała się nim, a ojca nawet nie poznał. Nie wiedział, czy w ogóle żyje, bo matka każdą informację przed nim zatajała.

Leżał pod kołdrą z wizerunkiem Zygzaka McQueena, opatulony aż pod brodę i patrzył się w ścianę. Zdobiły ją plakaty przeróżnych piłkarzy, począwszy od całego składu Realu Madryt, skończywszy na FC Barcelonie. Matt uwielbiał piłkę nożną, a jeszcze bardziej uwielbiał oglądać mecze w telewizji. Niestety zawsze leciały o dość późnej godzinie, kiedy leżał już w łóżku, a telewizor i kanapę przejmowała matka po dwóch lampkach wina, by obejrzeć serial, w którym główny bohater był mordercą zabijającym innych morderców. Po latach Matt doszedł do wniosku, że w sumie to nie głupie. Człowiek sprawiający, że na tym cholernym świecie jest mniej psycholi, to z jednej strony wybawiciel.

Jednak w wieku ośmiu lat nie myślał w taki sposób o mordercach. Po prostu był za mały i niektórych kwestii jeszcze nie rozumiał. W wieku ośmiu lat dzieci myślą o potworach, które śpią co każdą noc pod ich łóżkiem i co jakiś czas dają o sobie znać.

Na prawo od łóżka stała szafa. Długi na ponad dwa metry, wykonany z ciemnego drewna i potężny mebel. Zawsze wyobrażał sobie, jak wychodzi stamtąd jakiś nieopisywalny byt. Ten sam potwór, pukający od czasu do czasu w dach swoimi wielgaśnymi, grubymi paluchami. Cały zgarbiony, jedynie wychylał czarną jak noc głowę bez ust i nosa, ze świecącymi czerwonymi, wściekłymi oczyma wpatrującymi się prosto w niego. Matt widział go, nawet gdy zamykał oczy, a jego piżama każdej nocy robiła się mokra i zaczynała ohydnie cuchnąć.

 

***

 

Sherlock wyrwał go z koszmaru. Matt otworzył oczy zlepione ropą i krzyknął. Był cały spocony i trząsł się, najprawdopodobniej z zimna. Pies stał nad nim i patrzył na niego błyszczącymi oczami, tak jakby okazywał wyrazy współczucia. Zaczął cicho pojękiwać. Chyba też miał zły sen.

– Chodź, piesku – powiedział Matt i przytulił go do siebie.

Zasnęli. Matta nawiedził kolejny koszmar – tym razem wspomnienie sprzed miesiąca, kiedy zwiał z domu. Siedział w salonie i oglądał cotygodniowy program, w którym uczestnicy po dobrej odpowiedzi na pytanie dostają pieniądze, a za złą odpadają z zabawy. Gdy starszy facet w siwych włosach czytał pytanie jakiemuś młodzikowi, jego matka wróciła do domu. Była ubrana w proste spodnie koloru khaki i czerwoną puchową kurtkę. Na jej bladej twarzy znacząco odstawała sieć zmarszczek. Blond włosy rozwiał wiatr, przez co przypominały gniazdo ptaków. Trzymała torbę z zakupami.

– Matt, wróciłam – rzekła i położyła ją na blacie.

Jej głos był ochrypnięty. Matt twierdził, że to przez papierosy, ale nie miał pewności. Matka paliła mało, zaledwie jednego Malboro Red dziennie do wina.

Chłopak nawet nie drgnął. Wciąż siedział niczym osłupiały i oglądał teleturniej.

– Wstałbyś w końcu z tej kanapy i pomógł starej matce, a nie tylko się opierdzielasz – powiedziała z namiastką oburzenia. Widząc, że wciąż siedział w bezruchu, kontynuowała: – Kiedy znajdziesz jakąś pracę? Ponad pół roku temu skończyłeś szkołę i co? Będziesz tak siedział całymi dniami i nic nie robił, leniu? Cholerny, parszywy leń…

Matt nienawidził, jak ktoś do niego tak się zwracał, więc na to słowo energicznie podniósł się z kanapy i spojrzał na matkę. Jego wzrok mówił teraz zbyt wiele. Coś w jego głowie uformowało pewien scenariusz, w którym rzuca się z nożem na kobietę i wypruwa jej flaki.

Stanął kilka metrów przy niej i złapał za siatkę z zakupami, której rączka urwała się przez użycie nadmiernej siły. Matka lekko odskoczyła i chwyciła dłonią kant blatu.

– Co ty robisz, idioto?! – krzyknęła.

W jej głosie chłopak słyszał przerażenie. Nie chciała po sobie dać tego poznać, lecz zdecydowanie się bała.

– Zawsze miałaś mnie gdzieś! Nigdy nie interesowałaś się moim życiem, ani uczuciami. Co z ciebie za matka?!

Matt nagle poczuł ogromny przypływ złości i gniewu, przypływ czegoś, z czym nigdy nie miał styczności. Ruszył w jej stronę. Chwiejnym krokiem ominął wyspę stojącą pośrodku kuchni. O mało nie potykając się o własne nogi, rzucił się na kobietę i obydwoje padli na podłogę. Matka uderzyła głową o płytki. Strużka krwi popłynęła z tyłu jej głowy. Matt leżał na niej, stykali się ciałami, a podłoga z białej zaczęła zabarwiać się na czerwoną. Oszołomiony chłopak nie wiedział, co przed chwilą miało miejsce.

 

***

 

Obudził się, przestraszony jak jeszcze nigdy dotąd. Był rozgrzany mimo chłodu panującego w pomieszczeniu. Za oknem słońce wstawało leniwie, bez pośpiechu, jakby nic je nie obchodziło. Matt przypomniał sobie dalszy ciąg historii. Moment, kiedy wezwał pogotowie i uciekł z domu, zabierając ze sobą psa z budy na zewnątrz. Uświadomił sobie, że nie wie, czy jego matka przeżyła. Nie przejmował się tym aż do teraz. Co jeśli ona umarła, a on nawet nie poszedł na pogrzeb?

Był przybity, ale przestał zaprzątać sobie głowę tymi ponurymi myślami i wstał energicznym ruchem, jakby rażony prądem, a w jego plecach coś chrupnęło. Wszedł do kuchni i wyjrzał przez okno. Na ulicy nikogo nie było, choć w tych godzinach często kręciły się tu ćpuny, chcące wciągnąć coś do nosa lub doprawić krew heroiną. W tej chwili jedynym gościem na dworze był wiatr przecinający ostro powietrze i latarnie rzucające blade światło, lekko migocząc.

Matt odwrócił wzrok i spojrzał na Sherlocka, stojącego przy jego nogach i patrzącego na niego spode łba. Pies chciał coś zjeść. Cokolwiek. Zadowoliłby się nawet kawałkiem chleba umoczonego w wodzie.

– Nie mamy nic do jedzenia, piesku. Niedługo skoczę do supermarketu i spróbuję wyłapać coś na promocji.

Sherlock jęknął i wrócił do legowiska. Usadowił łepek na miękkiej poduszce i zmrużył oczy. Matt, wodząc za nim wzrokiem, zdał sobie sprawę, jak bardzo zwierzak jest wychudzony.

Obok lodówki znajdował się niewielkich rozmiarów bareczek zbudowany z szarych cegieł. Tynk już dawno z nich odpadł, a otarłszy się o same cegły, można było obetrzeć skórę do krwi. Przy barku stało wąskie, drewniane i lekko podniszczone krzesełko barowe.

Na barku znajdowały się pożółkłe kartki i lśniący, metalowy długopis, który zawsze zabierał ze sobą, kiedy gdzieś wychodził.

Nagle Matt poczuł przypływ weny. Oczami wyobraźni widział siebie siedzącego nad kartką i piszącego. Musiał się wyżalić na papier. O tak. Zdecydowanie.

Chłopak podsunął krzesło bliżej i ostrożnie na nim usiadł, uważając, aby nie wyrządzić sobie krzywdy. Nie daj Boże, jakbym zaczął krwawić, a przecież nie mam apteczki. Co ja bym wtedy zrobił? Jego głowę spowiły mroczne myśli, chciał jedynie przenieść się w inny świat, nie musieć zażywać narkotyku i wywoływać tego sztucznie.

Po barku walała się sterta porozrzucanych byle jak rzeczy: od kluczy poprzez zaległe rachunki aż do brudnych skarpet. Znajdowały się tam również inne kartki, takie, na których Matt pisał, co czuje.

Chwycił pustą, podsunął na bliskość kilkunastu centymetrów od oczu, a drugą ręką z wyczuciem sięgnął po długopis z czarnym tuszem. Papier zaczął ozdabiać się w ciemnego koloru litery. Narzędzie do pisania powoli kończyło swój żywot i miało dołączyć do tych wypisanych w śmieciach, ale jakimś cudem zdołało napisać jeszcze jeden tekst.

Siedział tak prawie kwadrans. Udało mu się oderwać od rzeczywistości. Kartka mimochodem zapełniała się cała, a koślawe pismo rozjeżdżało się na wszystkie strony. Niektóre słowa rozmyły słone kropelki łez. Na czas pisania zamienił się miejscami ze swoim smutkiem. Przynajmniej tak to interpretował. Teraz to on miał przewagę – jego frustracja i żal, jakie odczuwał do całego świata, odfrunęły. Dlaczego właśnie ja? To pytanie nie przestawało go dręczyć. W końcu skończył i zaczął czytać to, co napisał.

 

Luty 2021 – coraz bliżej śmierci

 

Tak zimno, jest mi tak zimno

Potrzebuję kogoś, potrzebuję oparcia, oazy, która sprawi, że poczuję się lepiej

Ten chłód mrozi me serce, zimno ciągle, każdy ma gdzieś

Rodzice, przyjaciele

Gdybyście zamienili się ze mną miejscami, obstawiam, że po minucie byście już nie żyli

Chciałbym mieć kogoś, kto mnie wysłucha, przytuli, przygarnie, obdarzy miłością

Lecz gdzie kogoś takiego szukać? Czy ktoś taki w ogóle istnieje?

Zabiłem własną matkę

Moje czyny sprawiają, że czuję się jak śmieć

Jestem śmieciem, oj, jestem

Siedząc tutaj, czekam na koniec mych cierpień

Wkrótce wyfrunę, a te kartki ujrzą światło dzienne.

 

Na zewnątrz niebo zaczęło przyjmować jaśniejszą barwę. Nastał poranek.

***

 

– Dobry piesek. Idziemy razem – rzucił Matt, gdy kończył szykować się do wyjścia.

Sherlock patrzył na niego pytającym wzrokiem, jakby zastanawiał się, co jego pan do niego mówi. Po chwili szczęśliwie zamerdał ogonem i wywalił jęzor, tak jakby chciał krzyknąć „Spacer, człowieku, spacer!! Juhuuu!!”. Matt, widząc psinę, uśmiechnął się delikatnie. Uświadomił sobie, że w ciągu dnia jedynie Sherlock sprawia, że się uśmiecha. Najlepszy przyjaciel człowieka – pomyślał i zgodził się z samym sobą. Przynajmniej nie ćpa jak inni.

Matt chwycił za klamkę i wsunął gładko klucz do zamka. Z drzwi wydobył się zgrzyt mechanizmu i po chwili stanęły otworem, dając widok na świat. Rozejrzał się, a jego uwagę przykuło coś spoczywającego na wytartej wycieraczce z napisem „Welcome”. Leżała tam kremowa, owinięta starym, brązowym sznureczkiem koperta, na której widniało ładnie napisane jego imię. Na ten widok Matt się zdziwił. Kto chciałby wysłać do niego list?

Ostrożnie schylił się, spoglądając na Sherlocka. Pies przybrał dość skupioną minę. Podobnie jak swój pan, też był nieźle zdziwiony.

Matt chwycił kopertę i odwiązał. Zerwał zaklejoną część, a w środku znalazł złożoną na trzy razy kartkę A-4. Wyjął ją i starał się przewidzieć to, co mogło być na niej napisane. Urząd skarbowy nie wysyłał owiniętych listów, więc kolejne rachunki momentalnie odrzucił.

Rozłożył kartkę, a dźwięk towarzyszący temu wydawał się być dziesięciokrotnie głośniejszy, niż powinien. Cała była w kolorze prawie takim samym jak koperta, lecz z jedną różnicą. Na papierze w każdym rogu znajdowała się czerwona plamka, konsystencją i wyglądem przypominająca krew. Matta przeszył strach, a gdy spojrzał na środek kartki, poczuł, jak jego serce zaczyna szybciej bić. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie przeczytał.

 

NAPISZ PROŚBĘ DO NASZEGO PANA, A ON SPEŁNI WSZYSTKIE TWOJE ŻYCZENIA I MARZENIA

NUMER: 666-666-666

NIC NIE ZAPŁACISZ, A ZYSKASZ MNÓSTWO!

 

Matt nie wiedział, co o tym myśleć. Nagle powietrze wokół niego jakby zgęstniało, chmury zaszły ciemnymi obłokami, a w jego stronę dobiegł mrożący chłód spowijający nos i usta. Stał wryty w ziemię, bez przerwy czytając zawartość koperty.

Spełni wszystkie twoje zachcianki.

I w tym momencie pojawiła mu się w głowie pewna myśl: Spróbuję.

Na to słowo jego kark przeszedł dreszcz, a dłonie zaczęły mimowolnie się trząść. Stał tam jeszcze dobre dziesięć minut, wpatrzony w kartkę jak zahipnotyzowany, aż w końcu schował ją do tylnej kieszeni spodni i oszołomiony ruszył w stronę sklepu.

Po drodze mijał przeróżnych przechodniów. Fakt, w jego okolicy mieszkało dość dużo ćpunów, ale o tej porze wstawało też sporo seniorów wychodzących na poranny spacer. Każda osoba, którą mijał, zdawała się patrzeć na niego jak na wroga. Jak na kogoś obcego. Tak jak starsze dzieciaki patrzą się na nowego ucznia w szkole. Idąc, czuł się osaczony, wręcz inny, w pewien sposób wyróżniony. Sherlock podążał za nim ze spuszczonym łbem, jakby przywiązany niewidzialnym sznurkiem.

Nagle tuż za nim rozległ się głos jakiegoś starca.

– Młodzieńcze! – starszy głos zawołał za nim, wypędzając chłopaka z osłupienia, w którym właśnie się znajdował. – Chłopcze! Ty z psem!

Na te słowa Matt szybko odwrócił wzrok i prawie pół metra za sobą dostrzegł starszego mężczyznę. Jego głowę znacznie przejęły zakola, a włosy, które pozostały, były białe jak śnieg. Twarz miał chudą i pełną zmarszczek. Na dość małym nosie ukazywały się prostokątne okulary, za którymi mądre, niebieskie oczy spoglądały na chłopaka badającym wzrokiem.

– S-Słucham pana – odezwał się Matt, czując, że w jego gardle przydałoby się trochę wody.

Facet podszedł bliżej, stukając kowbojskimi butami o chodnik. Matt wyczuł od niego papierosy. Tak samo śmierdziała jego matka.

– Synku, powiedz mi, którędy do kościoła? – zapytał uprzejmie, uśmiechając się.

– Nie wiem. Nie chodzę do kościoła, a tym bardziej nie wierzę w żadnego Boga.

Dziadek wybałuszył oczy, a uśmiech znikł z jego ust. Grymas na jego twarzy mówił zbyt wiele, chociażby to, dlaczego taki młody chłopak jest pieprzonym bezbożnikiem.

Starzec wydał z siebie krótki dźwięk zdziwienia, jednocześnie otwierając usta i dodał:

– No cóż. Popytam innych. Tak czy inaczej, dziękuję, że się zatrzymałeś. Oby Bóg kroczył przy tobie – rzucił i nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i ruszył do tyłu.

Minęła sekunda, może dwie, gdy Matt odezwał się ponownie:

– Proszę pana.

Dziadek zatrzymał się i spojrzał pytająco na chłopaka.

– Mogę skorzystać z pańskiej komórki? – zapytał, a jego oczy stały się matowe. Czuł, że to, co zaraz zrobi, odmieni jego życie na lepsze.

– Z mojej komórki? – Dziadek znowu stał tak blisko jak poprzednio. – Nie ma sprawy, synku. – Wsadził dłoń do kieszeni kurtki, pogrzebał w niej, aż w końcu wyjął czerwony telefon z klapką Nokia.

Matt pomyślał, że takie modne były z tysiąc lat temu i sam miałby najnowszy, gdyby nie klepał biedy.

Dziadek z lekką niepewnością wręczył urządzenie chłopakowi. Matt chwycił je i otworzył klapkę. Wodząc po klawiaturze, dostał się w sekcję wiadomości i tam kliknął zakładkę „Utwórz wiadomość”. Telefon trochę pomyślał, aż w końcu wyświetlił się cały panel. Najwyżej widniała luka na numer telefonu. Matt trzęsącymi się z ekscytacji dłońmi wypełnił ją dziewięcioma szóstkami i zszedł niżej na treść wiadomości. Trochę zajęło mu wystukanie całej. Wysłał ją, a na ekranie pojawił się zielony ptaszek oznaczający pomyślną operację. Treść wiadomości brzmiała: „Chciałbym móc zmienić przeszłość i nie zaatakować matki”.

Spojrzał na faceta, który spoglądał na niego badawczym wzrokiem. Matt zrobił jeszcze tylko ostatnią czynność, nie będąc pewien, czy to nie zepsuje całego rytuału. W zakładce „Wysłane wiadomości” odszukał swoją i usunął ją. Oddał telefon starcowi, grzecznie podziękował i odszedł. Ten zaś życzył mu dobrego dnia i nawrócenia się. To drugie Matt puścił mimo uszu.

Czuł się dziwnie. Z jednej strony uważał to za jakiś żart, ale z drugiej coś podpowiadało mu, że warto spróbować. A może się uda? Powtarzał w duchu. Od zawsze miał bujną wyobraźnię i chyba to przemówiło za jego decyzją. Szedł do sklepu zadowolony, pewnym krokiem. Sherlock wciąż go śledził i widząc swojego pana, też trochę się rozweselił.

 

***

Supermarket znajdował się zaledwie sześćset metrów od jego domu. Nie licząc czekania na czerwonym świetle na pasach, podróż zajmowała mniej niż kwadrans. Tego dnia Matt, ubrany w grubą kurtkę z kożuchem, brązowe rękawiczki w kratkę oraz granatową czapkę marki Champion, stał naprzeciwko sklepu, dzierżąc dzielnie w dłoni uchwyt od smyczy Sherlocka. Pogoda nie była najgorsza, lecz to wciąż nie Bahamy.

Przypiął psa do metalowej rury na zewnątrz tuż obok drzwi i nakazał mu nigdzie się nie ruszać. W tym miejscu śniegu nie było, więc pies rozłożył się, oglądając swojego pana. Matt mruknął pod nosem „Dobry piesek” i wszedł do sklepu.

W środku było ciepło, czego Matt dawno nie czuł. Wyobraził sobie, że ma ogrzewanie w swoim domu, lecz szybko ta wizja uleciała mu z głowy. Nie wierzył, że cuda się zdarzają.

Kroczył wśród alejek, niosąc w dłoni wciąż to pusty koszyk. W sklepie, z racji na wczesną godzinę, było dosyć mało ludzi. Po drodze mijał jedynie mężczyzn idących do pracy, którzy kupowali sobie świeże słodkie bułki i napoje energetyczne. Matt w pierwszej kolejności udał się na dział z pokarmem dla zwierząt.

Paszteciki, różnego rodzaju mięsa, galaretki. Chłopak pomyślał, że Sherlock chyba by oszalał na ten widok.

Wrzucił do koszyka najtańsze rzeczy. Saszetka z mięsem z kaczki pokazywała na dole cenę pół dolara. Matt uśmiechnął się na myśl, że jego pies w końcu zje coś smacznego.

Wyszedł z alejki z karmą dla czworonogów i stał pośrodku napojów. Sięgnął do kieszeni, a jego wzrok powędrował ku butom. Były dość zniszczone i ubrudzone. Pomyślał wówczas, że powinien je wymienić na jakieś nowiutkie Adidasy, ale na razie musiał skupić się na tym, żeby nie umrzeć z głodu.

Grzebał w kieszeni grubej kurtki, macając różne przedmioty: portfel, klucze, więcej kluczy (nawet nie wiedział, do czego one były), aż w końcu znalazł to, czego szukał. Wyjął złożony na pół świstek papieru, którego zawartość napisana była już powoli wypisującym się czarnym długopisem:

Kupić:

1) Chleb

2) Mleko

3) Wodę

4) Konserwy turystyczne

5) Ogórki

W głowie zaczął wykonywać obliczenia, ile będzie dane mu zapłacić za te cudeńka, aby mógł przeżyć kolejne parę dni. W tym celu, dla lepszego skupienia spojrzał wzrokiem do góry, wędrując nim między lampami i stelażami. Był w działaniu dodawania kwoty za trzy pierwsze składniki, do kolejnego. Lekko przymrużył prawe oko, a lewym nadal spoglądał na alejkę.

Nagle pomieszczenie jakby zaczęło robić się ciemne, a tętno chłopaka wzrastać. Matt niemalże słyszał, jak jego serce próbuje wyrwać się z klatki piersiowej i czuł, jak jego ciało zaczyna się pocić. Gdy rozejrzał się dookoła, z przerażeniem zauważył, że napoje zaczynają niknąć w czerni. Matt próbował opanować nerwy i trzeźwo myśleć, jednak gdy sklep w zupełności spowiła ciemność, spanikował.

– Kurwa mać! Co się dzieje?! – ledwo wykrztusił z siebie ochrypłym, praktycznie niesłyszalnym głosem.

Matt zaczął kręcić się w kółko bezcelowo. Był zestresowany, a nogi sprawiały wrażenie, że zaraz ugną się pod ciężarem ciała.

– Halo, czy ktoś mnie słyszy?! – krzyknął, lecz z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk, a przynajmniej on niczego nie usłyszał. Przestraszył się, że owe słowa wybrzmiały tylko w jego głowie.

Nagle zza pleców dobiegł go niski, budzący strach głos mężczyzny, zwracający się do niego po imieniu.

– Matt, ja cię słyszę.

Matt, wciąż przerażony i zdezorientowany, spróbował się uspokoić i chociażby przez moment pomyśleć trzeźwo. To jednak było trudniejsze, niż zakładał. Nawet nie przyszło mu do głowy pytanie, skąd jakiś obcy facet znał jego imię.

– Chryste! Gdzie pan jest? Nic nie widzę – rzucił, a słowa te zawisły w powietrzu. Tym razem udało mu się wypowiedzieć cokolwiek.

Facet milczał. Odezwał się tylko raz. Sklep znowu ogarnęła grobowa cisza. Matt stał jak wryty, nasłuchując bicia swojego serca.

Żyję, spokojnie, Matt, wdech, wydech. Uspokój się, to tylko przerwa w dostawie prądu – próbował się pocieszać, lecz wszystkie czyny poszły na marne, gdy zza jego pleców, teraz już zdecydowanie bliżej, dobiegł kolejny głos, tym razem niższy, ale nie mniej przerażający. Głos mężczyzny oplótł jego uszy i zmroził krew w żyłach. Ten człowiek znajdował się tuż za nim.

Matt zamarł. Miał wrażenie, że zaraz straci przytomność. Czuł oddech mężczyzny na karku, czuł, jak mierzwi mu włosy, delikatnie wprawiając je w ruch. Matt chciał krzyknąć, ale nie mógł. Jego gardło było ściśnięte, a żołądek skurczył się do wielkości piłeczki do ping ponga. Serce z kolei napędzane było jakby nadludzką siłą. Chłopak był prawie pewien, że zaraz wyrwie się z klatki i w ten sposób zakończy się jego żywot.

– K-kim… pan… j-jest? – Jąkał się jak pięcioletnie dziecko. Prawie nie rozpoznał swojego własnego głosu.

Mroczny, ochrypły i owijający w kokon paranoicznego przerażenia głos odezwał się ponownie, jakby w środku niego.

– Odwróć się, a się dowiesz – odrzekł, a ton, jakim wypowiedział te słowa, przepełniony był stoickim spokojem.

Co, kurwa? Mam się odwrócić, gdy stoi za mną jakiś kutas, co mnie straszy?

– Odwracaj się! – ryknął głośno mężczyzna.

Te słowa odbiły się echem w głowie chłopaka. Facet zdecydowanie był zdenerwowany i nie miał dobrych intencji, dlatego Matt postanowił wykonać rozkaz.

Chciał się odwrócić, ale przy każdej próbie jego szyję przeszywał okropny ból. W głowie narastały tysiące myśli i nagle powietrze jakby zgęstniało, czas się zatrzymał, a przed Mattem błysnęło słabe światło.

– Skoro ty nie chcesz, to ja podejdę – odezwał się mężczyzna.

Matt usłyszał, jak ten zaczął się przemieszczać. Stawiał wolne kroki ciężkimi butami. Chód słychać było wręcz w całym sklepie. Nieznajomy znalazł się po lewej stronie chłopaka, a zaledwie chwilę później stanął w miejscu, gdzie padało światło. Matt zobaczył go. Widział coś, czego nie chciał ujrzeć nigdy w życiu.

 

***

 

Oświetlony okrąg wypełniła tajemnicza, potężna męska postać. Facet mierzył ze dwa metry. Matt pomyślał, że rozmiarami przypomina Slender Mana, lecz w porównaniu do niego, ów mężczyzna był tęgi. Wyglądał jak kulturysta. Na całe ciało zarzucony miał ciemny płaszcz, sięgający od jego stóp do brody. Na pasie dookoła zawinięty był granatowy sznurek podtrzymujący ubranie. Stopy mężczyzny usadowione były w eleganckich, szpiczastych na zakończeniu, butach w kolorze ciemnego brązu. Na sam widok faceta w takich butach od razu pojawia się myśl, że ma on pełny portfel, a o swój majątek nie musi martwić się do końca życia. Głowę zaś zdobił mu flanelowy kapelusz – taki, z którego magicy wyjmują króliki na pokazie.

Matt doznał dziwnego uczucia, że kiedyś w życiu widział już tego mężczyznę, jednak za nic nie mógł skojarzyć sobie, gdzie ani kiedy.

Mężczyzna odkaszlnął, co brzmiało bardziej jak ryk jakiegoś drapieżnika niż kaszlnięcie człowieka. Omiótł go przerażającymi, głęboko usadowionymi, matowymi oczami, uśmiechając się pod nosem tak szeroko, że chłopak widział jego ogromne zębiska, z których emanowało białe, delikatne światło. Twarz oprawcy wykrzywiła się w grymasie mordu i chęci zrobienia krzywdy. Szaleńczy uśmiech psychopaty z każdą chwilą stawał się coraz szerszy. Gdy tylko Matt spojrzał na tego człowieka, w głowie pojawiała mu się jedna myśl wypisana wielkimi literami: uciekaj!

Chwila ciszy, jaka wówczas zapanowała, zdawała się trwać w nieskończoność. Na szczęście (albo i nieszczęście) Matta jego rozmówca był chętny do rozmowy.

– Twoja matka nie żyje – powiedział, a jego uśmiech, teraz zupełnie bezuczuciowy, był w stanie przestraszyć nawet najtrwalszego.

Słowa mężczyzny odbiły się echem w głowie Matta.

Jak to nie żyje?

Jego mózg zajął się zapętlaniem tego jednego pytania. Co prawda Matt już wcześniej się zastanawiał, czy aby na pewno nie zabił matki, lecz za nic w świecie nie przyjął do siebie takowego scenariusza. Ta myśl dobiła go jeszcze bardziej. Wpadł w panikę. Chciał jak najszybciej opuścić ten kurewski sklep i udać się do domu opanowany w tłoku zamyślenia. Stracił ochotę na słuchanie czegokolwiek.

Jego oczy nabrały czerwonej barwy, a ciało rozgrzało się momentalnie. Już nie czuł strachu, lecz wściekłość. Jakim prawem jakiś obcy facet mówił mu takie rzeczy? Jakim…

– Słyszałeś? Twoja matka… – zaczął mężczyzna, ale nie dokończył. Matt mu na to nie pozwolił.

– Stul pysk, ty cholerny kurwiszonie! – wrzasnął, lecz uśmiech jego oprawcy wcale nie zmalał. Wręcz przeciwnie. Mężczyzna zaczął szczerzyć się do granic możliwości, co tylko jeszcze bardziej rozwścieczyło Matta. – Jak śmiesz… jak śmiesz… – Po omacku zaczął wymachiwać rękoma, niemal ich nie czując. Pragnął tylko zabić skurwiela.

Jednak ten odskoczył w tył i stał się już jedynie głosem brzęczącym w głowie Matta. Tym samym głosem, który powiedział mu właśnie, że jego matka nie żyje. Że to Matt ją zabił. Kochany synalek zabił własną matkę.

– Słuchaj, dzieciaku. Mówię prawdę. Zabiłeś swoją matkę tamtego popołudnia, kiedy wróciła ze sklepu, a ty siedziałeś jak debil na kanapie i nawet jej nie pomogłeś.

– Skąd ty…

– Zamknij gębę i słuchaj. Pamiętasz to, prawda? – zapytał mężczyzna, jednak nie zaczekał na odpowiedź i momentalnie wznowił: – Zaczęła wypominać ci, że nie potrafisz sobie znaleźć pracy, i ty wtedy jak jakiś psychopata rzuciłeś się na nią, przez co uderzyła głową o płytki z takim impetem, że rozkwasiła sobie czaszkę.

Matt pamiętał to, teraz doskonale wyraźnie. Z jego oczu zaczęły płynąć łzy, a gniew, który tak bardzo odczuwał przed chwilą, zamienił się w gorycz i smutek. Odszedł niemalże tak szybko, jak przyszedł. Chłopak spuścił głowę i nic nie robił, jedynie słuchał dalej. Tylko na to pozwalał mu organizm wymęczony doznaniami.

– Ona nie żyje, ale wszystko może się odwrócić.

Na te słowa chłopak uniósł wzrok i nie wierzył w to, co słyszy. Może się odwrócić? Co to ma się znaczyć? Kim on, do cholery, jest? Czyżby ta wiadomość, którą wysłałem…

– O czym mówisz? – Jego głos niemal zanikł. Gardło miał podrażnione od krzyczenia.

Nastała cisza. Matt poczuł, że zaczyna tracić równowagę. Po chwili mężczyzna odezwał się ponownie:

– Obserwuję cię od dłuższego czasu. Widziałem całe to zdarzenie, widziałem każdy twój dzień, który spędziłeś później w tej norze. To dzięki Niemu. Nasz Pan cię upatrzył i kazał mi bacznie obserwować. Jestem Jego wysłannikiem i to ja podrzuciłem ci tę kartkę z ogłoszeniem. Pan chciał, abyś w końcu Mu zaufał oraz wykorzystał szansę, jaką ci daje. W wiadomości napisałeś, że chciałbyś cofnąć czas i sprawić, że los potoczy się inaczej. Mam dla ciebie propozycję, Matt. Chcesz ją usłyszeć?

Matt zrozumiał wszystko. Czyli jednak to wszystko to prawda? Ale jak? Jakim cudem, do cholery?

Czuł lęk do mężczyzny w płaszczu. Uświadomił sobie, że ten obserwował go całodobowo. Obserwował go, jak pisze, jak bawi się z psem, a nawet jak śpi, co wzbudziło w nim jeszcze większe przerażenie. Nie chciał tego słuchać, lecz coś w jego środku pragnęło innego obrotu spraw sprzed miesiąca, więc z bólem przytaknął, a mężczyzna wznowił.

– Cofniesz się w czasie do tego dnia, gdy wszystko się zaczęło. – Urwał, aby mózg Matta nadążył. – Nagle znajdziesz się na tamtej sofie w salonie, a twoja matka przyjdzie w ciągu dziesięciu minut. Będziesz miał możliwość dokonania innego wyboru i prawdopodobnie, jeśli wybierzesz mądrze, będziesz wiódł szczęśliwe życie w ciepłym domu swojej matki.

Głos mężczyzny przypominał głos człowieka grającego w pokera i stawiającego wszystko na jedną kartę. Matt przez chwilę zastanawiał się i najzwyczajniej w świecie uznał to za jakieś brednie. Natomiast po paru sekundach (a może minutach? Nie potrafił ocenić) uświadomił sobie, że nie ma nic do stracenia. No oprócz Sherlocka.

– Ale? – zadał pytanie, nie mając pewności, czy facet w płaszczu je usłyszał.

– Ale jest szansa, że coś pójdzie nie tak i trafisz tam, gdzie byśmy nie chcieli. Innymi słowy, trafisz do równoległego świata, który rządzi się swoimi prawami. W jednym świecie dzień kończy się znacznie szybciej, za to noc jest dwukrotnie dłuższa. W innym zaś martwi potrafią wstawać z grobu, kiedy tylko chcą, jednak gdy już wracają, to zupełnie inni, niż byli za życia.

Matt słuchał w otępieniu słowa po słowie. Próbował to wszystko przetworzyć, lecz był tak zmęczony, że ledwo nadążał.

– Mówiąc „inni”, mam na myśli szaleńców pozbawionych uczuć, chętnych krwi i morderstw. Takie światy zdarzają się jednak dość rzadko. Przeważnie jedna na dziesięć osób ma pecha i tam trafia.

Matt mu przerwał:

– Jak to jedna na dziesięć? Ktoś przede mną też się cofał?

Mężczyzna zignorował pytanie i mówił dalej:

– Najgorzej jest, kiedy osobnik trafia na połączone światy, gdzie noc i dzień różnią się od tych tutejszych i w dodatku ludzie nawzajem się mordują. Jednak takie sytuacje mają miejsce bardzo rzadko.

Matt się pogubił. To, co słyszał, wydawało się dla niego zupełną fikcją, choć facet brzmiał bardzo przekonująco, wręcz przejmował i manipulował umysł swej ofiary. Chłopak myślał, jednak powoli kończyły mu się siły i chciał już jak najszybciej stąd się wynieść.

– Wybieraj. Ryzykujesz albo żyjesz nadal tym samym życiem u boku psa, który i tak umrze z głodu, a ty, jak skończą ci się pieniądze, podzielisz jego los. No, chyba że wcześniej coś wymyślisz. Jednak teraz masz szansę. Ryzykujesz, ale możesz zyskać naprawdę mnóstwo.

Miał mętlik w głowie. Naraz nawiedzało go multum myśli i scenariuszy, których końca nie umiał sobie nawet wyobrazić, jednak jednego był pewien: jeśli rzeczywiście ten mężczyzna mówił prawdę i byłby w stanie wszystko odwrócić, to Matt nie miał nic do stracenia. Aktualne życie, jakie prowadził, doprowadzało go na skraj wytrzymałości psychicznej i fizycznej. Każdy dzień to walka ze wszystkim, co go otaczało. Ciągły stres, mróz i zmartwienia. Tak naprawdę to obecne życie długo nie potrwa. W końcu wszystko musi się kiedyś skończyć. A jeśli będzie miał szczęście i trafi do dobrego świata, to prawdopodobnie dożyje emerytury.

Podniósł głowę i spojrzał na mężczyznę, który jeszcze tak niedawno przerażał go do szpiku kości, a teraz zdawał się być jego najlepszym przyjacielem.

– Chcę zaryzykować – powiedział, a słowa te ledwo przeszły mu przez gardło. Właśnie podjął najważniejszą decyzję w swoim życiu.

Nieznajomy uśmiechnął się i kiwnął głową. Po chwili obraz Matta zasłoniła czerń.

 

***

 

Sofa była miękka, wygodna i – co najważniejsze – czysta. Siedział w tych samych ciuchach co tamtego dnia, kiedy pokłócił się z matką. Te same sprane, jasne dżinsy i jeszcze bardziej sprana biała koszulka sięgająca swym rozmiarem aż do ud chłopaka. Panowała moda na tak zwane ciuchy „oversize”. Matt, choć je nosił, nigdy nie widział w nich niczego nadzwyczajnego. Uważał, że ciuch to ciuch i ma jedynie zakrywać miejsca, do których światło nie dochodzi.

Siedział tam, on sprzed miesiąca, pół roku po maturze, jednak pamiętał noc, podczas której marzł. Moment, kiedy użalał się nad kartką papieru. Moment, gdy wyjrzał przez okno i ku jemu zdziwieniu nie było tam żadnych ćpunów szukających odlotu. Wszystkie te wspomnienia z rzekomej przeszłości (a w praktyce przyszłości) powoli odkrywały się, jakby były spowite mgłą, która stopniowo zanikała.

Nagle przypomniał sobie chwilę, gdy stał przed supermarketem. Przypiął psa, a później… No właśnie, co było później?

Siedział na sofie zamyślony, próbując przypomnieć sobie, co tam się wydarzyło, ale miał zupełną pustkę w głowie, do momentu aż do mieszkania weszła jego matka. Poczuł déjà vu.

Wtem drzwi stanęły otworem i wpuściły światło do ponurego domu. W progu stała postać. Choć z początku jej nie rozpoznał, gdyż kapryśne słońce postanowiło zakryć jej twarz, wiedział, że to jego matka. No bo kto inny mógłby go wtedy odwiedzić? Matt wytężył wzrok i czekał.

Jak długo tam stała? Dziesięć sekund? Piętnaście? Nieważne. Uczyniła wreszcie krok do przodu, przez co Matt dostrzegł ją, jednak pod całkowicie innym kątem.

Nagle wszystko do niego wróciło. Wspomnienia z supermarketu w końcu wyszły z zamglonej strefy i ustąpiły. Przypomniał sobie faceta, który dosłownie chwilę temu przedstawił się jako wysłannik swojego pana i dał mu szansę. Jego ciało zaczęło się pocić. Chciał to zatrzymać, pragnął w jakiś sposób powrócić do stanu, w jakim był podczas siedzenia na sofie. Zrozumiał wówczas, że mężczyzna nie kłamał. Matt rzeczywiście otrzymał szansę.

Matka weszła do środka, odsłaniając całą swą okazałość, lecz to, co zobaczył, zdecydowanie nie było tym, czego się spodziewał.

Wyglądała jak potwór. Gałek ocznych niemal nie miała, zastąpiły je czarne, ogromne czarne dziury, jakby ślady po postrzale z dubeltówki. Blond włosy przejął kolor szarości. Jej włosy przypominały gniazdo dla ptaków.

Kobieta wyglądała tak okropnie, że żołądek podszedł Mattowi do gardła, powodując odruch wymiotny, mimo że chłopak nie pamiętał, kiedy ostatni raz cokolwiek jadł. Skrzywił się, chwytając się za brzuch. Spojrzał ponownie na matkę i dostrzegł o wiele więcej szczegółów. Dostrzegł coś, czego na początku nie zauważył – była chudsza o ponad dwadzieścia kilogramów, a ubrania ubrudzone miała ziemią. Zupełnie jakby…

Żołądek ścisnął mu się jeszcze mocniej, a serce nawalało dwukrotnie szybciej niż normalnie. W drzwiach stała postać, jaka nie nawiedzała Matta nawet w koszmarach. Powykrzywiana we wszystkie strony, z kośćmi wystającymi tak, jakby próbowały się wyrwać ze skóry. Nagle nie wiedząc skąd, stali oni zaledwie krok od siebie. Matt pomyślał, że matka potrafi się teleportować jakimś magicznym sposobem, co jeszcze bardziej go przeraziło.

Teraz pragnął już tylko znaleźć się w swoim mieszkaniu, gdzie każdego dnia trząsł się z zimna. Mimo że uważał tamto miejsce za najgorsze, co go w życiu spotkało, to właśnie tam chciał być.

Matka podniosła wyżej głowę. Coś w jej karku chrupnęło, przyprawiając tym samym chłopaka o dreszcz. Na jej twarzy znacząco widoczna była sieć zmarszczek. Gdy ich spojrzenia się spotkały, usta kobiety wykrzywiły się w makabrycznym uśmiechu, ukazując nierówne, żółte zęby. Jej oczy (a w zasadzie ich brak) sprawił, że Matt zamknął swoje i zasłonił uszy. Teraz wyglądał jak dziecko, które zaczyna odliczanie, będąc szukającym w grze chowanego. Stał tak parę chwil i myślał, że to wszystko to jakiś cholerny sen i tak naprawdę znajduje się tuż obok Sherlocka. Otworzył oczy i się pomylił. Nadal stał w tym samym miejscu, ale jego matki już nie było.

Zamarł, wstrzymując oddech. Jego serce waliło w klatkę piersiową, omal jej nie uszkadzając, a w pokoju panowała grobowa cisza. Wryty w miejscu, chłopak nasłuchiwał. Temperatura zaczynała spadać, a włosy na rękach Matta się zjeżyły. Dostał gęsiej skórki.

Pokój zaczęła przepełniać ciemność, a na zewnątrz czas mijał błyskawicznie. Słońce szybko zachodziło za horyzont i do okien przez zasłonięte rolety wpadało coraz mniej światła.

Coś dziwnego sprawiło, że słońce zaszło znacznie szybciej, niż powinno. Matt pomyślał, że być może stał godzinę czy dwie, mimo że dla niego było to zaledwie paręnaście sekund. Nagle uświadomił sobie, że miał pecha. Był jednym z dziesięciu. Świat, do którego się przeniósł, nie był taki, jaki chciał, żeby był.

Dookoła panowała cisza i ponury półmrok. Oczy Matta ledwo zdążyły się przyzwyczaić do ciemności, gdy nagle zza jego pleców dobiegł go głośny ryk, po czym szybkie kroki zaczęły odbijać się echem od ścian. Matt był zbyt przerażony, by się odwrócić. Sparaliżowany, mógł tylko wyczekiwać rozwoju spraw.

Kroki stały się coraz szybsze. Matt uświadomił sobie, że to jego matka pędzi jak szalona i z każdą sekundą jest coraz bliżej. Biegła i wyła w niebogłosy jak morderca goniący swoją ofiarę nocą po lesie. Pięć metrów. Trzy. Dwa… Aż poczuł, jak coś wbija mu się w plecy. Runął na ziemię jak połamany, a jego ciało przygniótł ciężar matki. Role się odwróciły. Teraz ona zabije jego.

Mocno chwyciła go za kark lodowatymi dłońmi. Niemalże natychmiast krew przestała dopływać do jego mózgu. Poczuł, że znowu traci przytomność.

Jej kolana zaczęły wiercić w plecach Matta, niemal ich nie łamiąc, a uchwyt przerażającej dłoni przybrał na sile. Ściskała go najmocniej, jak tylko mogła. Nadal krzyczała ochryple, niczym psychopatka. Po chwili wrzask przeistoczył się w szyderczy, donośny śmiech, taki, jaki wydają z siebie osoby przebywające w szpitalu psychiatrycznym, widząc swoje odbicie w lustrze.

Próbowała odwrócić głowę Matta, ale jego ciało stawiało opór, odmawiało jakiegokolwiek posłuszeństwa i samo starało się bronić. Uległo jednak po chwili i padł na brzuch, z głową wygiętą w lewą stronę, tak że było widać jedną stronę jego twarzy. Druga zaś przyciśnięta była z całej siły do podłogi, co niemal złamało jego kości policzkowe.

Kobieta przestała się śmiać. Podsunęła głowę na bliskość zaledwie kilkunastu centymetrów od jego. Zaczęła coś mówić, jednak Matt nic z tego nie rozumiał. Poczuł fetor zgnilizny, wydobywający się z ust matki, i kropelki śliny na twarzy. Przed oczami zaczęły szaleńczo migać mu drobne kółeczka, wyglądem przypominające małe muchy i długo nie zajęło, aby zamknął oczy, by ich nie widzieć. Przygotował się na śmierć. Chciał umrzeć, pragnął tego jak nigdy dotąd. Owo pragnienie znacznie przerastało to, które czuł w momencie, gdy marzł opatulony kocami i grubą kurtką. W pewnym stopniu jego umysł przepełniła ulga i świadomość, że bez niego świat będzie lepszy. Świadomość, że już nigdy nie poczuje chłodu i nie będzie chodził głodny. Nigdy już nie zobaczy smutnej mordki Sherlocka.

Nagle go oświeciło. Gdzie, do cholery, jest Sherlock? Czyżby w tej rzeczywistości w ogóle nie istniał?

– Zabij mnie, ty cholerne stworzenie! – jęknął ostatkiem sił, co wywołało ból w okolicach szczęki.

Jego okrzyki szybko dobiegły końca. Wzdrygnął się, gdy poczuł przeszywający ból w plecach. Coś ostrego wbiło się delikatnie w jego skórę, rozcinając ją na pół. Całe plecy stanowiły jedno wielkie ognisko przerażającego bólu, ale Matt nie miał już sił, aby cokolwiek zrobić. Nie wiedział, co się dzieje, lecz się domyślał. Prawdopodobnie matka rozcięła mu plecy od karku do pasa i zamierzała zrobić z nim coś szalonego. Może wyrwie mi serce? A może…

Nie zdążył wymyślić niczego nowego. Nagle odciął się zupełnie, nie czując nic. Nie mogąc mówić, ruszać się czy nawet mrugać.

A więc tak wygląda śmierć?

 

***

 

Otworzył oczy, z trudem łapiąc oddech. Światło przeszyło jego wzrok i sprawiło, że źrenice w jednej chwili zmniejszyły się do wielkości ziarnka piasku. Zdezorientowany Matt leżał na zimnych płytkach w swoim domu, owinięty grubym kocem.

Na zewnątrz ptaki śpiewały w duecie, a wiatr powiewał od okna do okna, tak jakby nie wiedział, którędy lecieć.

– Co się… – wymamrotał Matt pod nosem.

Dźwignął się do pozycji siedzącej i syknął z bólu przeszywającego całe jego plecy. Lekko odkaszlnął, przetarł oczy i wymierzył sobie siarczystego policzka na pobudzenie. Wiedział już, gdzie się znajduję.

Te same poobrywane z tapety ściany, błagający o naprawę barek, lodowate płytki. To jego mieszkanie.

W pewnej chwili uradował się w duchu i uśmiechnął, lecz uśmiech odfrunął tak szybko, jak się pojawił. Z jednej strony za wszelkie skarby pragnął znaleźć się właśnie tu, gdzie jest obecnie, lecz z drugiej, wręcz przeciwnie. Myśl, że znowu będzie musiał walczyć o życie, przejmować się problemami i obowiązkami, sprawiała, iż ponownie czuł bezradność. Nagle trafiły do niego wspomnienia będące jakby jedynie jego wyobrażeniem.

Wstał na równe nogi energicznym ruchem. Koc zsunął się z jego ciała, opadając ciężko na płytki, a on sam z przerażeniem zaczął macać swoje plecy, które na całe szczęście, były całe. Był pewien, że zginął. Był pewien, że to matka go zabiła w ramach zemsty.

– Mama…

Znajdował się w kuchni, a na zewnątrz nastawał dzień. Matt, wciąż zdezorientowany, zaczął rozglądać się dookoła. Jego wzrok utkwił w barku. Poza podstawowymi tam przedmiotami dostrzegł coś jeszcze – małą, plastikową torebeczkę z suwakiem.

Podszedł bliżej, przyglądając się znalezisku uważnym wzrokiem. Była pusta, lecz widniał na niej przyklejony świstek papieru z jakimś napisem. Szybkim ruchem chwycił torebeczkę i uniósł ją na wysokość kilkunastu centymetrów od oczu. Nagle jego ciało zalał pot, w głowie mu się zakręciło, a dłonie zaczęły drżeć. Na karteczce napisane czarnym markerem słowo, głosiło: LSD.

Uświadomił sobie wszystko: zdarzenia, które przeżył, facet w sklepie, jego walka z matką, to wszystko było cholernym złudzeniem wytworzonym przez jego mózg. Cała przeszłość wydawała się być tak realna, a w rzeczywistości była jedynie czymś, co nigdy nie miało miejsca.

Zaczął się zastanawiać, kiedy zażył narkotyk i w jakiej ilości. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że zdarzyło się to zanim jeszcze odwiedził go Tom, ponieważ facet, który ich obserwował, musiał być tylko halucynacją. W tej chwili nie potrafił już rozróżnić rzeczywistości od fikcji, w jaką wpędził go szalony umysł.

Upadł i ostatnie, co zapamiętał, nim zalała go ciemność, to zimny dotyk twardej posadzki na policzku.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania