Szczęście dwa razy nie puka

Obudziłem się zesztywniały i zmarznięty. Właściwie to obudziły mnie kroki na schodach, trzask zamykanych drzwi od mieszkania i suchy męski kaszel. Kolejna noc przetrwana pomyślałem. Jeszcze kolejny dzień na ulicy i trzeba znów szukać noclegu.

Facet coś mi marudzi nad uchem, że tu nie noclegownia, że jeszcze raz mnie tu spotka, to zadzwoni na policję. Nie słucham tego szemrzącego potoku przybierającego na sile jak rwąca rzeka, wstaję biorę plecak i gitarę i wychodzę.

Świt rozkłada bladoczerwone ramiona nad miastem, jakby chciał zagarnąć cały świat.

Typ nie ustępuje, idzie obok w swoim granatowym garniturze, eleganckim krawacie i wylewa potoki brudnych słów. Przystaję. On również. Stoimy tak na wprost siebie w milczeniu. Wyciągam ręce i poprawiam mu krawat.

Przestraszył się. Widać to było po jego oczach, chociaż się nie poruszył.

- Czy szanowny pan widzi jaki piękny wschód słońca. Miał pan spokojną noc?

- Co to ma do rzeczy? - burknął.

- Widzi pan szanowny, właśnie ma i to dużo. Kiedyś chodziłem tak jak pan w garniturze, spieszyłem się do pracy, w sumie to zawsze gdzieś się spieszyłem, za czymś goniłem. Rodzina poszła w odstawkę, nic się nie liczyło tylko pogoń za pieniędzmi. Taka bańka mydlana, w której żyłem przez wiele lat, złudzenie, że tak będzie wiecznie. Któregoś dnia, takiego pięknego jak ten, bańka pękła, a ja zostałem na sam, bez grosza, bez bliskich, bez żadnych perspektyw.

Znów poprawiłem mu krawat i na koniec rzekłem:

- Niech pan uważa, żeby panu ta bańka nie pękła. Miłego dnia życzę.

Odwróciłem się i wolnym krokiem zacząłem odchodzić, gdy usłyszałem:

- Niech pan zaczeka chwileczkę.

Podszedł szybkim krokiem i powiedział:

- Przepraszam, wziąłem pana za jakiegoś pijaczka albo ćpuna.

- Nic z tych rzeczy proszę pana. Na ulicy walczę o przetrwanie, o każdy dzień. Wydeptałem już ścieżki w urzędach za pracą, ale kto zatrudni człowieka bez kwalifikacji. Nie jestem ani murarzem, ani spawaczem i z moim fachem trudno dostać pracę. Ale nie zatrzymuję pana, pewnie się pan spieszy do pracy.

- Niech pan to weźmie - wyciągnął dłoń z banknotami w moim kierunku.

- Nie mogę tego przyjąć. Mam zasadę, że nie proszę o pieniądze i nie przyjmuję ich od ludzi. Zarabiam graniem na ulicy, czasem zbieram puszki. To moja praca obecnie.

- Niech pan zrobi wyjątek i przyjmie te pieniądze.

- Naprawdę nie mogę. Życzę miłego dnia.

- W takim razie niech pan będzie o 12 w kawiarni Lila na Różanej w centrum. Zapraszam pana na kawę i proszę nie odmawiać, jestem panu to winny i proszę wybaczyć nieprzyjemną pobudkę.

- W takim razie jesteśmy umówieni o 12 w kawiarni Lila na Różanej. Do zobaczenia.

- Do zobaczenia o 12.

Ruszyliśmy razem krótką alejką prowadzącą z bloku do ulicy i tu się rozstaliśmy. Mężczyzna wsiadł do czarnego mercedesa, a ja ruszyłem na miasto, w nadziei, że może znajdę jakieś lokum, gdzie będę mógł spokojnie przespać noc.

Poprawiłem plecak i przyspieszyłem kroku. Dzień zapowiadał się ciepły i bezchmurny. Myślałem o tym jakby to było cudownie dostać się nad morze. Lato się zaczyna, a ja duszę się w tym mieście.

Nawet nie wiem, kiedy przeleciała mi droga do punktu, w którym ostatnio siadałem, tuż obok małej fontanny i grałem zbierając drobne na życie. Było jeszcze wcześnie, może wpół do dziewiątej i niewielu ludzi kręciło się po placu przy fontannie.

Zgłodniałem, sięgnąłem więc do kieszeni i odliczyłem pieniądze na śniadanie, ale zanim poszedłem do sklepu ruszyłem w kierunku publicznych toalet, gdzie co rano mogłem się doprowadzić do porządku i umyć. Starsza pani, czyli pani Stasia, pilnująca tu porządku i kasjerka jednocześnie, wpuszczała mnie nie pobierając opłat. Stwierdziła, że jestem biedny no i bardzo podoba jej się jak śpiewam i gram, dlatego wejście do toalety mam darmowe.

Przy wyjściu, tradycyjnie musiałem usiąść chwilę na murku przed budynkiem, gdzie w słoneczne dni pani Stasia wystawiała swój maleńki stolik z krzesełkiem i chwilę z nią porozmawiać. Zawsze wypytywała mnie, gdzie spałem czy jadłem już, jak się czuję. Ponieważ bardzo przeżywała moją sytuację musiałem trochę koloryzować, aby zbytnio się nie martwiła.

- No i co ty biedaku z sobą zrobisz? Gdzie się podziejesz? Nie możesz tak przecież wiecznie żyć.

- Pani Stasiu nikt nie żyje wiecznie - zażartowałem chcąc jej pokazać, że nie jest ze mną tak źle, jak myśli.

- Wy młodzi tak lekko podchodzicie do życia. Byłeś w urzędzie za pracą?

- Pani Stasiu, oni mają mnie już tam dość.

- Nie szkodzi, niech mają. Taka ich praca, a jak się nie będziesz im przypominał to nic ci nie dadzą. Och, biedaku ty – westchnęła - Zrobię ci herbaty, chcesz?

- Jeśli to nie problem, to poproszę.

Wstała z krzesełka, ciężka, mała, pękata kobieta o surowym obliczu i z sercem anioła.

- Rzeczywiście, taki mój anioł stróż. Gdyby więcej takich ludzi było na świecie - pomyślałem biorąc gitarę i strojąc struny.

Wiedziałem, że teraz zacznie się nasz codzienny ceremoniał. Pani Stasia przyniesie herbatę, zapyta ile słodzę, ja odpowiem, że jedną, ona osłodzi i zamiesza. Nie myliłem się. Usiadła na krześle, składając złożone dłonie na ,,podołku” i powiedziała:

- To teraz, zanim ostygnie herbata zagraj mi coś ładnego.

Więc zaczynam grać stare przeboje, a ona, z na wpół przymkniętymi powiekami, zapewne wspomina młode lata, dopóki nie wróci do rzeczywistości, przebudzona brzękiem monety tańczącej na spodeczku.

- No, a czego ty Michał nie pijesz herbaty, przecież całkiem ci wystygnie - udaje oburzoną, żeby przykryć swoje wzruszenie.

Wstała, weszła do budyneczku i zniknęła w drzwiach po prawej, gdzie znajdował się maleńki pokoik, by po chwili wrócić z kanapkami zawiniętymi w folię aluminiową. Tego nie było w naszym codziennym rytuale.

- Zrobiłam ci kilka kanapek, to zjedz sobie spokojnie, zanim zaczniesz grać.

- Niepotrzebnie pani Stasiu, właśnie miałem iść do sklepu, żeby sobie coś kupić do jedzenia.

- Nie gadaj tylko jedz, żebyś miał siłę grać i śpiewać.

Prawdę mówiąc, nie trzeba było mi tego powtarzać drugi raz. Z apetytem zjadłem dwie kanapki, choć dobrze wiedziałem, w jakiej sytuacji jest pani Stasia. Kiedyś opowiedziała mi swoją smutną historię. Pochodziła z tego miasta. Pracowała jako nauczycielka polskiego w szkole podstawowej. Wyszła za mąż z miłości za Edmunda, elektryka w tutejszej fabryce. Na początku było wszystko dobrze, ale po kilku latach, gdy syn pojawił się już na świecie, zaczęły się wyjazdy w delegacje i alkohol. Potem było coraz więcej alkoholu i przemoc domowa, aż któregoś dnia pijany Edmund pomylił się, a jak wiadomo, elektryk myli się tylko raz. Pani Stasia została sama z małym Romkiem.

Wychowała go i wykształciła na inżyniera. Ożenił się z koleżanką z klasy Ewą i żyli zgodnie i szczęśliwie. Pojawiła się córeczka Hania, oczko w głowie ojca i dumnej babci. Kiedyś, gdy Hania miała już 12 lat wybrali się nad morze, na urlop. W drodze powrotnej, kilkanaście kilometrów od domu, pijany kierowca uderzył w ich auto rozpędzoną ciężarówką. Ewa i Hania zginęły na miejscu, a Roman przez kilka miesięcy dochodził do zdrowia w szpitalu. Po tym wypadku stał się innym człowiekiem. Zamknął się w sobie i zaczął pić. Matka zamieszkała z nim, mając nadzieję, że wszytko się jakoś ułoży. Niestety, nic nie chciało się ułożyć.

Roman przez alkohol stracił pracę i zaczął się znęcać nad matką. Nie, nie fizycznie, lecz psychicznie. Czasem znajdzie gdzieś pracę, ale nie na długo. Żyją z jej emerytury, a ponieważ wciąż w domu brak pieniędzy, pani Stasia nie wahała się ani chwili, kiedy zaproponowano jej pracę. Roman się śmiał, że gówniana praca to i pieniądze gówniane, ale ona była szczęśliwa, że może wyjść z tych czterech ścian i nie kłócić się od rana z synem. Podobno ostatnio coś się zmieniło, Roman nie pił już od kilku tygodni, nie awanturował się i o dziwo, zaczął szukać pracy.

- Bardzo dobre Pani Stasiu, ale ja nie mogę przecież brać od pani jedzenia, dobrze wiem, w jakiej pani jest sytuacji.

- Ach, nie mów głupstw Michał. Ja przez to nie zbiednieję.

- Dziękuję pani za śniadanie i herbatę, ale muszę już iść.

Wziąłem plecak i gitarę i ruszyłem do sklepu, bo chociaż byłem najedzony to musiałem kupić wodę i coś na później do jedzenia.

Około 11 wyruszyłem do centrum, żeby spotkać się z nieznajomym i zastanawiałem się po co właściwie tam idę. Raczej mało prawdopodobne, abym spotkał go ponownie gdzieś na ulicy, bo wiem, że już nie pójdę więcej spać do tamtej klatki, w której go spotkałem. Więc po co tam idę? Ciekawość mnie tam gna? No bo o czym może rozmawiać głodny z sytym, bezdomny biedak żyjący na ulicy z bogaczem niemartwiącym się, za co kupić coś do jedzenia?

Dotarłem przed 12 na miejsce i usiadłem na schodkach prowadzących do kamienicy, tuż obok restauracji Lila. Nie wchodziłem do środka, bo nie stać by mnie było pewnie na kupno kawy, więc postanowiłem czekać tutaj.

Mężczyzna zjawił się po chwili i podszedł do mnie, zapraszając do środka.

- Co panu zamówić? - zapytał, gdy usiedliśmy przy stoliku tuż przy oknie. Nie było zbyt wielu ludzi. Grupka młodych chłopców i dziewcząt zajadających lody i co chwila wybuchających śmiechem. Pod ścianą trzy starsze panie, rozmawiające ściszonymi głosami. Poczułem zapach świeżo mielonej kawy, zapach, który kojarzył mi się z dzieciństwem, kiedy musiałem biegać do sąsiadów i prosić o pożyczenie elektrycznego młynka, gdy zjawił się ktoś, przeważnie siostra mamy, z kawą. A dostać wtedy kawę graniczyło z cudem.

- Poproszę o kawę - powiedziałem do kelnerki stojącej obok i czekającej aż coś zamówimy, w myślach przeliczając pieniądze. Wiedziałem, że mógłbym kupić sobie kawę, ale musiałem być oszczędny, bo zbierałem pieniądze na wyjazd nad morze.

- Niech pan zamówi co pan chce, ja płacę.

- Dziękuję, ale płacę zawsze za siebie.

- Proszę dwie kawy i dwa razy sernik.

- Ale ja nie zamawiałem sernika - powiedziałem do kelnerki, która notowała zamówienia. Spojrzała na mnie tymi swoimi niebieskimi oczami, jakby chciała mi powiedzieć: Nie bądź głupi, jak facet stawia to bierz.

- Pani wybaczy. Ten pan jest moim gościem i ja płacę. Na razie proszę podać dwie kawy i dwa serniki. Mają tu przepyszny sernik, naprawdę warto się skusić.

Kelnerka spojrzała na mnie jakby chciała powiedzieć: no widzisz, po co się spierać?

Odwróciła się i odeszła. Młoda, piękna dziewczyna o oczach w kolorze niezapominajek, o jakiej marzą pewnie chłopcy w więziennych celach albo życiowi nieudacznicy.

- Co to dziś jakiś dzień litości? – pomyślałem, a z tych rozmyślań wyrwał mnie głos mężczyzny.

- Jan Wieczorek - wyciągnął rękę ponad małym okrągłym stolikiem - W tym całym porannym zamieszaniu zapomniałem się przedstawić.

- Michał - powiedziałem podając mu rękę.

- Michał, a dalej jak?

- Po prostu Michał i niech tak zostanie.

Był młodszy ode mnie. Miał najwyżej 25, 27 lat. Blondyn, z niezbyt miłą aparycją, niepasującą do garnituru jak nie pasował do niej również ten krawat.

- Chciałem pana jeszcze raz przeprosić za to jak się zachowałem rano. Źle pana oceniłem. Czasem śpią w naszych klatkach bezdomni, chociaż nie mam pojęcia jak się tam dostają.

- To żaden problem - odparłem patrząc w jego stalowo zimne oczy i zastanawiając się jakby się zachował, gdyby tak rano, zamiast mnie spotkał na klatce jakiegoś gościa w garniturze. Czy też pojechałby mu z taką wiązanką jak mnie?

- Mówi pan, że to nie problem? No dobrze, ale nie o tym chciałem z panem porozmawiać. Rano, gdy z panem rozmawiałem, a pan powiedział, że kiedyś też chodził w garniturze, miał dom i rodzinę, pomyślałem, że może by pan to wszystko opisał.

- Co opisał? - nie zrozumiałem co miał na myśli.

- Bo widzi pan, pracuję w redakcji i kilka miesięcy temu szukaliśmy wśród bezdomnych kogoś, kto zechciałby opisać historię swojego życia, swojej bezdomności.

Kelnerka o oczach jak niezapominajki postawiła kawę i ciasto na stoliku, a ja zastanawiałem się, czy usłyszała, że jestem bezdomny. Odwróciła się i odeszła, szczupła wręcz filigranowa. Patrzyłem za nią chwilę, za jej rozkołysanymi biodrami i myślałem, że kiedyś, dawno temu piękne dziewczyny, zabiegały o moje względy, a teraz siedzę w kawiarni i liczę pieniądze, zastanawiając się, czy stać mnie na kawę.

- Jak pan się na to zapatruje - usłyszałem głos Wieczorka.

- Kogo obchodzi historia bezdomnego - odparłem, odwracając wzrok od fiołkowej kusicielki.

- Pana historia jest inna od wszystkich, które się przeważnie powielają. Mówił pan rano, że kiedyś chodził w garniturze, miał pan dom, pieniądze i rodzinę.

- Dla jakiej redakcji pan pracuje? Czy dla tych brukowców, które żyją z sensacji?

- Nie, proszę pana. Pracuję dla Wydawnictwa Zeus i nie zajmujemy się plotkami tylko wydajemy książki. Chcielibyśmy z panem podpisać kontrakt i dostałby pan zaliczkę, co pozwoliłoby panu wynająć mieszkanie i zacząć żyć normalnie.

- Nie wiem, czy chcę opowiadać ludziom swoją historię. Po co to, komu potrzebne? Ludzie mają swoje problemy i zmartwienia, a po drugie, ile mógłbym zarobić na takiej książce? Nie czarujmy się, dziś ludzie rzadko wydają pieniądze na książki, nie mówiąc o tym, że kto kupi książkę nieznanego autora.

- Myślę, że ludzi zainteresuje pana historia, zobaczą jak łatwo można wszystko stracić. To będzie dla nich taka przestroga.

Zastanawiałem się. Może ten facet miał rację, może powinienem spisać swoją historię, by ostrzec innych.

- Muszę się nad tym zastanowić, czy to ma sens, żebym się wywnętrzał przed obcymi ludźmi.

- Może pan pisać pod pseudonimem.

Ach Boże, jaka ta kawa dobra i aromatyczna - pomyślałem. Ten zapach znów przenosił mnie do domu rodzinnego, gdzie siedziałem w kącie kuchni i z zapałem kręciłem starym, drewnianym młynkiem mieląc kawę.

Sernik był pyszny. Po prostu rozpływał się w ustach.

- Proszę mi dać czas do namysłu - odparłem, chociaż już wiedziałem, że to zrobię. Od dawna chodziło mi to po głowie, ale jakoś nie mogłem się za to zabrać.

- Ile czasu pan potrzebuje, panie Michale? - w jego głosie dało się wyczuć nutkę podniecenia.

- Jutro dam panu odpowiedź czy się tego podejmę.

- Świetnie. To co, jutro tutaj o tej samej porze?

- Nie mogę, muszę zarabiać. Chyba że pan się zjawi jutro na placu Chopina, można mnie tam znaleźć od rana do wieczora, tam gram i śpiewam. To moja praca. Tak teraz zarabiam na życie.

- Dobrze, będę jutro po 17. Panie Michale, gdzie pan będzie dziś spał? - zapytał dopijając kawę, jakby go to naprawdę interesowało.

- Jeszcze nie wiem, zawsze się gdzieś znajdzie jakiś kąt, gdzie będę mógł się położyć i przespać. Może w parku na ławce, a może znów w którejś z klatek.

- Postaram się panu pomóc znaleźć jakieś lokum.

- Niech się pan nie kłopocze, dam sobie radę. Już od kilku lat żyję na ulicy i wiem, gdzie szukać i jak otwierać drzwi od klatki, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Zawołał na przechodzącą kelnerkę i poprosił o rachunek.

- Może pana podwieźć?

- Nie, dziękuję, przejdę się.

- Śpieszę się trochę - powiedział spoglądając na zegarek.

- Czy mógłby pan zapłacić kelnerce, reszta jest dla niej - położył banknot na stoliku i nie czekając co powiem, wstał, podał mi rękę i wyszedł.

Po chwili zjawiła się dziewczyna o fiołkowych oczach, wzięła pieniądze dziękując za napiwek i sprzątnęła filiżanki i talerzyki ze stolika.

Zapytałem, czy mogę na chwilę zostawić gitarę i plecak, bo chciałem skorzystać z toalety. Kiedy wróciłem i chciałem zabrać plecak, zauważyłem na nim małą karteczkę złożoną na pół. Podniosłem i przeczytałem wielce zdziwiony: Kończę o 21. Chciałabym z Tobą porozmawiać. Bądź na rogu przy kawiarni. Roma.

Schowałem kartkę do kieszeni, zarzuciłem plecak na plecy, gitarę na ramię i wyszedłem, dyskretnie szukając wzrokiem autorki listu. Musiała być na zapleczu, bo jej nie znalazłem. Zastanawiałem się, czy to nie jest jakiś żart z jej strony. Czego może ode mnie chcieć taka ładna dziewczyna?

Wyszedłem na rozgrzaną ulicę, szum aut przypomniał mi, gdzie jestem i przede wszystkim kim jestem. Poprawiłem gitarę na ramieniu i ruszyłem w drogę powrotną. Myślałem o ofercie, którą otrzymałem od Wieczorka i liściku od Romy, a nie nad tym, gdzie będę spał. Co prawda, w tym mieście byłem już od kilku miesięcy, ale jeszcze nie znałem go aż tak dobrze, żeby wiedzieć, gdzie spędzę najbliższą noc. Przeważnie były to klatki schodowe, czasem jakieś pustostany, ale stamtąd przeganiali mnie inni bezdomni, stali bywalcy, a to dlatego, że byłem inny, jak o mnie mówili.

Wróciłem na plac Chopina i grałem, układając sobie w głowie plan, jak zabrać się za pisanie. Przede wszystkim muszę kupić przybory do pisania, jakiś zeszyt, długopisy. Postanowiłem, że jutro, jak tylko otworzą sklepy, udam się na poszukiwanie potrzebnych mi rzeczy.

W pewnej chwili przestałem grać i sięgnąłem po butelkę z wodą, żeby przepłukać usta a z grupki ludzi słuchających mojego grania, wysunęła się pani Stasia, podeszła do mnie i powiedziała.

- Dobrze, że cię tu jeszcze zastałam, bo nie wiem, gdzie bym cię miała później szukać.

- Czy coś się stało? - zapytałem, wstając z murka, na którym siedziałem.

- A stało się, stało. Mój syn dostał pracę i wyjechał do Warszawy.

- Kiedy?

- Dziś, a kiedy?

- Tak nagle?

- Zadzwonił do mnie, po czwartej, jak byłam już w domu - przysiadła na murku, by złapać oddech i kontynuowała – Powiedział, że o tę pracę starał się już dłuższy czas i wreszcie się udało. Wyjeżdża, żeby zacząć wszystko na nowo i żeby mnie było lepiej. Tak powiedział, żeby mnie było lepiej.

Otworzyła torebkę, chwilę coś w niej szukała, by po chwili wyjąć chusteczkę i wytrzeć oczy.

- No to pięknie, pani Stasiu, to jest szansa dla pana Romana na nowe życie.

Podeszła do nas młoda dziewczyna i zapytała, czy będę jeszcze coś grał.

- Nie - odpowiedziała za mnie pani Stasia i dodała, patrząc na mnie.

- Zabieraj swoje rzeczy i idziemy.

Dziewczyna odwróciła się i odeszła, wołając do koleżanek, że na dziś to już koniec.

- Dokąd mam się zbierać? - zapytałem zdumiony.

- Jak to, dokąd? Do mnie. Wykąpiesz się, zjesz kolację i prześpisz się jak człowiek w normalnym łóżku. Pokój syna stoi pusty, możesz tam zamieszkać na jakiś czas, dopóki syn nie wróci albo dopóki nie staniesz na nogi.

- Ale ja nie mogę zamieszkać u pani.

- A to dlaczego? - podniosła się powoli i wpatrywała we mnie, jakby wielce zdziwiona, że mówię coś takiego.

- Pani mnie przecież nie zna, nie wie pani, jakim jestem człowiekiem. Jak może pani proponować całkiem obcemu, w dodatku bezdomnemu człowiekowi, mieszkanie pod jednym dachem.

- Słuchaj Michał, nie będziemy tu tak stać i dyskutować, mogę czy nie mogę. Zabieraj swoje rzeczy i idziemy.

Sięgnęła po gitarę, ale uprzedziłem ją.

- Ale tak nie można, pani Stasiu - próbowałem jeszcze protestować.

- To co, lepiej spać w parku na ławce czy w ciepłym, czystym łóżeczku? No, już idziemy, mieszkam tu niedaleko, pięć minut spacerkiem.

Cóż miałem robić, nie było sensu protestować i się przeciwstawiać. W duchu cieszyłem się, że nie będę musiał szukać noclegu. Na spanie na ławce było jeszcze zdecydowanie za wcześnie, noce były chłodne i musiałbym znów spać gdzieś na klatce.

Mieszkanie pani Stasi mieściło się w bloku na pierwszym piętrze. Czas jakby się tu zatrzymał. Wchodząc do małego przedpokoju czuło się ten specyficzny zapach niewietrzonego mieszkania, zaduch i zapach staroci. Położyłem plecak i gitarę, zdjąłem buty i ponaglany przez gospodynię, wszedłem pokoju.

- Siadaj przy stole, ja zrobię herbatę i kolację.

- Niech pani nie robi sobie kłopotu, ja już jadłem.

Chyba nie słyszała, bo nie odpowiedziała. Rozejrzałem się po pokoju. Skromnie urządzony, meble pamiętające lepsze czasy, wyblakły i nie cieszyły już oka jak dawniej.

- Michał, otwórz drzwi balkonowe, niech się trochę przewietrzy - usłyszałem głos pani Stasi dobiegający z kuchni.

Wstałem od stołu, otworzyłem drzwi i wyszedłem na balkon. Typowe osiedle, jakich w Polsce wiele, sypialnia miasta, jak to się potocznie mówi. Osiedlowa ulica biegnąca między przyklejonymi do siebie blokami, trochę zieleni i drzew rosnących wzdłuż ulicy. Ciepły czerwcowy wieczór przecinany śpiewem ptaków. Nigdy nie mieszkałem w bloku. Wychowałem się w małym miasteczku, gdzie ludzie się znali, mówili sobie dzień dobry czy dobry wieczór w zależności od pory dnia. Nikt nie był anonimowy w przeciwieństwie do dużych miast. Myślałem, czy dobrze zrobię, decydując się opowiedzieć historię mojego życia obcym ludziom. Historię pokoleń żyjących z dnia na dzień i nagłego bogactwa, które niespodziewanie spadło na mnie. Bogactwa, które dało mi niezapomniane chwile szczęścia i które spowodowało, że oto jestem tu, gdzie jestem.

Stoję na balkonie w mieszkaniu kobiety, którą niedawno poznałem, a która zaufała mnie, obcemu człowiekowi, bezdomnemu, któremu dawny ja, nie poświęciłby pewnie mrugnięcia powieką.

- Michał, umyj ręce i siadaj do stołu.

Jedząc kolacje, opowiedziałem gospodyni o propozycji, jaką złożył mi Wieczorek. Ucieszyła się, ale ja miałem wątpliwości czy podołam. Powiedziała, że skoro potrafię pisać teksty piosenek, to i tu dam sobie radę. Poza tym są ludzie, którzy to wszystko sprawdzą i poprawią.

- Jeśli będzie trzeba, to ja też mogę to przejrzeć, wiesz, że byłam nauczycielką.

- Tak, wiem. Tylko zupełnie nie wiem, jak to zacząć.

Nie do pojęcia było to wszystko, co dziś się wydarzyło. To jak senne marzenie. Przez lata na ulicy, nigdy nie doświadczyłem ludzkiej dobroci, ludzie albo udają, że nas nie widzą, że nie istniejemy, albo nas odtrącają, uważając za leni, którym się nie chce robić i wolimy żyć na ulicy. Jesteśmy przeganiani, wyzywani, często nawet bici przez podpitych młodzieniaszków, którzy chcą się dowartościować i pochwalić kumplom, że dali nam radę. Wiem, wielu bezdomnych to alkoholicy, oszukujących w ten sposób codzienność, którym się wydaje, że jak się napiją, to świat nie będzie taki zły i da się jakoś żyć. Łatwo jest się stoczyć, żyjąc na ulicy, nawet bardzo łatwo. Wielu młodych ludzi, których znałem, umarło, zapiło się lub popełniło samobójstwo, nie radząc sobie z rzeczywistością, która ich przygniotła.

Po kolacji pomogłem posprzątać i pomyłem naczynia. Chociaż tak mogłem się jakoś odwdzięczyć. Potem wziąłem prysznic i przeprałem kilka ubrań oraz bieliznę, chociaż pani Stasia chciała nastawić pralkę, ale nie było na tyle prania. Kiedy sobie przypomniałem, że mam być o 21 pod kawiarnią Lila, była już 20.47. Powiedziałem, że muszę wyjść na chwilę i szybko pobiegłem na Różaną. Spóźniła się. Czekałem jakieś dziesięć minut, gdy ujrzałem ją jak wychodziła z lokalu i skierowała kroki w moją stronę. Zastanawiałem się czego może chcieć ode mnie ta kobieta.

- Cześć, Roma jestem - podała dłoń na powitanie. Była ciepła i nieco wilgotna.

- Przepraszam za spóźnienie, ale musiałam jeszcze wszystko posprawdzać i pozamykać.

- Nie ma sprawy. Michał jestem.

Zapadła chwila milczenia. Patrzyliśmy na siebie badawczo, jakbyśmy chcieli wyczytać wszystko o sobie z twarzy i oczu.

W końcu przerwała milczenie. Głos miała miły i ciepły i pomyślałem, że pewnie ładnie śpiewa.

- Niechcący usłyszałam waszą rozmowę przy stoliku i wiem, że nie masz gdzie mieszkać. Pomyślałam więc, że dam ci trochę jedzenia, my co wieczór dostajemy do domu to czego nie sprzedamy. Szef twierdzi, że lepiej dać pracownikom niż wyrzucać - mówiąc to wręczyła mi pakunek trzymany w lewej ręce, a na który jakoś nie zwróciłem uwagi wcześniej.

Musiałem jej opowiedzieć, że na razie nie jestem bezdomny i mam co jeść, poza tym graniem zawsze zarobię na jedzenie, ale żeby nie robić jej przykrości, wziąłem paczkę i podziękowałem. Zaoferowałem się, że odprowadzę ją do domu, na co chętnie przystała. Mieszkała po drugiej stronie miasta za rzeką i wracała autobusem, ale że wieczór był piękny chciała się przejść. Była młoda, pełna życia i piękna, młodsza ode mnie o jakieś dziesięć lat. Zadałem jej pytanie, czy nie boi się obcego, długowłosego faceta w dodatku brodatego w pustym, ciemnym mieście.

- Nie, nie boję się ciebie, jeśli o to pytasz. Ktoś, kto tak gra na gitarze i śpiewa nie może być złym człowiekiem.

- Skąd wiesz, że gram na gitarze i śpiewam?

- Widziałam cię kiedyś jak grałeś na placu Chopina przy fontannie. Pięknie ci to szło, szkoda tylko, że jak grasz to nie widzisz nic wokół siebie.

- No tak, kiedy gram jestem w innym świecie, dlatego jeszcze nie zwariowałem, nie rozpiłem się jak inni, żyjąc na ulicy. Nie powinnaś tak wierzyć ludziom, jak to się mówi, na piękne oczy. Poeta potrafi zamordować kochankę, mimo że pisze piękne wiersze.

- Tak, wiem. Jednak wydaje mi się, że to takie samo ryzyko, jak wtedy, gdy dziewczyna umawia się z nieznajomym, poznanym w dyskotece, też przecież go nie zna, nic o nim nie wie, a ja tylko chciałam ci pomóc, bo słyszałam, w jakiej jesteś sytuacji.

Fajnie nam się tak szło i rozmawiało, aż w końcu dotarliśmy pod blok, w którym mieszkała Roma. Pożegnaliśmy się i wróciłem do mieszkania pani Stasi. Było już po 22, a ona siedziała i czekała na mnie, myśląc, czy nie przydarzyło mi się nic złego. Przeprosiłem i zapewniłem, że więcej się to nie powtórzy.

- Nie masz pojęcia, ile razy tak siedziałam przy tym stole i czekałam na syna. Nieraz nawet do rana.

Cóż, nie pomyślałem, że ktoś się może o mnie martwić.

Pokój Romana był niewielki. Wąskie, jednoosobowe łóżko, meble po drugiej stronie pokoju, trochę książek i stary fotel. Pościel pachniała świeżością, poduszka była miękka, a kołdra była marzeniem zimnych nocy. Zasnąłem szybko i śniło mi się, że gram na wielkiej scenie z Jesse Cookiem i Paco de Lucia, moimi niedościgłymi idolami gry na gitarze. Co prawda ukończyłem szkołę gitary klasycznej i całe szczęście, bo dzięki temu mogłem na siebie zarobić, ale gdzież mi tam do moich mistrzów. To, że grałem na jednej z nimi scenie, mogło zdarzyć się tylko we śnie. Przez ostatnie lata nauczyłem się spać czujnie, więc gdy tylko usłyszałem jakiś hałas, natychmiast się obudziłem.

Do pokoju zajrzała pani Stasia, której na początku nie poznałem i nie wiedziałem, gdzie jestem i co tutaj robię.

- Michał wstań, zrobiłam śniadanie.

Teraz dotarło do mnie to wszystko, co ja tu robię i jak się tu znalazłem.

- Już wstaję, a która jest godzina?

- Wpół do siódmej.

Wyszła, przymykając drzwi, a ja zacząłem się ubierać. Normalnie o tej porze byłbym już dawno na nogach, a tu proszę, trochę luksusu i człowiek zaraz się rozleniwia. Pomarzyć zawsze można - pomyślałem o pięknym śnie wchodząc do pokoju, gdzie stał już zastawiony stół a herbata dymiła ze szklanek.

Po śniadaniu odprowadziłem panią Stasię i ruszyłem na poszukiwanie przyborów do pisania. Tak, wiem, mamy XXI wiek, a ja nie mam nawet komórki. Kiedyś, w poprzednim życiu, jak nazywam okres, w którym żyłem jak pozostałe 90% społeczeństwa, miałem wszystko co potrzeba człowiekowi do funkcjonowania, albo wydaje mu się, że tego potrzebuje. Ciężko było się z tymi rzeczami rozstawać, ale kiedy to wreszcie zrobiłem, z konieczności, nie dlatego, że chciałem, to po dość długim okresie tęsknoty, wręcz głodu jak u narkomana, w końcu poczułem ulgę i radość, że wyzwoliłem się spod wpływu telefonów, maili i wszelkich nowinek, które kradły mi czas i ogłupiały. Teraz potrzebuję tylko grubego zeszytu w linie i ze dwóch długopisów. Co prawda mam stary zeszyt, w którym zapisuję czasem teksty piosenek, które tłuką mi się po głowie, często nie dając spać, ale to zbyt mało na to, co chcę opisać. Kupiłem to czego potrzebowałem. Potem znalazłem w parku ławkę, osłoniętą drzewami, usiadłem i postanowiłem zacząć pisać, nie czekając wieczora. Był kolejny piękny dzień, ptaki śpiewały i przez chwilę zastanawiałem się jak zacząć opowieść o życiowym rozbitku.

Zapiski

Na początku, kiedy mój świat, pełen luksusu i wygód, świat, w którym niespodziewanie stałem się królem z grubym portfelem, runął i znalazłem się na ulicy, zdany tylko na siebie, trafiłem na ludzi bezdomnych, którzy przygarnęli mnie i nauczyli życia na ulicy. Właśnie tak na mnie wołali - Król. Byłem królem w cierniowej koronie własnej głupoty.

Było nas czterech rozbitków - oni harowali od rana do nocy, ciułali każdy grosz, brali kredyty, lub tracili pracę, potem rodziny ich porzucały, banki zabierały im domy lub wyrzucali ich z mieszkań. Zderzyli się z życiem.

Ja byłem w czepku urodzony, jak mawiała moja matka. Jedyny synuś pani doktor i ojca, dosyć znanego malarza. Pieniądze w domu zawsze były. Nigdy nie słyszałem od rodziców, że nie stać nas na to czy tamto, jak to nie raz słyszałem w szkole od kolegów i koleżanek i nie mogłem zrozumieć, że kogoś nie stać na nowe, modne spodnie, czy wyjazd nad morze na wakacje.

Na ulicy znalazłem się późną jesienią. Dosłownie bez grosza, tylko z małą walizką podróżną i gitarą. Później cieszyłem się i z tego, co wyniosłem z mieszkania. Kurza ślepota mnie dopadła, śmiali się ze mnie Kruk, Zenek i Cichy, kiedy im opowiadałem, że moja żona uciekła, widząc, jak okręt tonie. Po prostu zabrała córkę, chyba tak naprawdę jedyną osobę, którą kochałem, oprócz siebie oczywiście. Moją małą Kasię, moją księżniczkę, którą uwielbiałem rozpieszczać. Sylwia planowała to już od dłuższego czasu, odnowiła kontakt ze swoim byłym chłopakiem i wyjechała do niego, do Stanów, czyszcząc resztki jakie zostały na kontach. Za te resztki, jak to nazwałem, można było spokojnie i dostatnio żyć jeszcze rok, na poziomie, do jakiego przywykliśmy.

Sprzedałem wszystko, co miałem, apartament w centrum miasta, sportowe auto, domek nad morzem i zacząłem poszukiwania córki. Zajęło mi to dwa lata i stało się moją obsesją. Straciłem resztę pieniędzy na prywatnych detektywów i poszukiwania, które nie dały żadnych rezultatów. Latałem z nimi do Stanów, mając nadzieję, że teraz już ją odnaleźliśmy, a na miejscu, nadzieja rozwiewała się jak poranna mgła.

Muszę wam powiedzieć jak to się stało, że nagle stałem się bogaty. Otóż mój chrzestny, przyjaciel ojca, od trzydziestu lat mieszkał w Nowej Zelandii w Auckland. Miał tam dużą firmę transportową i był zamożnym człowiekiem. Kiedy okazało się, że jest śmiertelnie chory i sam jak palec, bo żona zmarła kilka lat wcześniej a dzieci nie mieli, zaproponował mi żebym przyjechał do niego z rodziną i poprowadził jego firmę, którą chciał na mnie przepisać. Przeraziła mnie ta propozycja, powiem szczerze. Angielski znam dobrze i myślę, że z tym nie byłoby problemu, ale co do reszty to miałem wielkie obiekcje czy sobie poradzę, chociaż Sylwia była gotowa jechać.

Kiedy odmówiłem chrzestnemu, sądziłem, że to już sprawa zamknięta. Jednak niecałe pół roku później, wiadomość, że chrzestny, zanim zmarł, sprzedał wszystko, co miał i cały majątek przepisał na mnie, zwaliła mnie z nóg. Nie mogłem w to uwierzyć, że człowiek, który widział mnie tylko kilka razy w życiu, przepisał na mnie cały dorobek swojego życia. Odbyliśmy naradę rodzinną i postanowiliśmy, że założymy w centrum klub muzyczny. Zapraszałem gwiazdy muzyki, żeby przyciągać ludzi. Głupotą było to, że nie liczyliśmy się z kosztami, płacąc tyle ile sobie zażyczyli artyści.

Zaczęły się wypady do kasyn i trwonienie pieniędzy, dużych pieniędzy. Najgorsze było to, że nie słuchaliśmy nikogo. Całymi dniami byłem poza domem, przekonując wszystkich, że ciężko pracuję. Grałem już tylko dla przyjemności, często w klubie chcąc się popisać przed ludźmi, jaki to wirtuoz gitary ze mnie. Pokłóciliśmy się z moimi rodzicami, którzy widząc co się dzieje próbowali nam pomóc, wytłumaczyć, że tak nie można, że źle robimy, ale my oczywiście byliśmy najmądrzejsi, a skończyło się to wszystko wielką awanturą i zerwaniem więzów rodzinnych.

Upadek był bolesny, ale tak musiało się to skończyć, dziś to wiem. To było jak statek bez kapitana, płynący wprost na górę lodową w przekonaniu, że nic nie może mu się stać.

Zostałem sam. Rodzice podróżowali po świecie, za wystawą obrazów ojca. Nawet nie próbowałem dzwonić do nich i prosić o pomoc.

Kiedyś, gdy byłem już na bruku, znajomy, litując się nade mną, dał mi klucze do mieszkania. Wiedział, że już nie mam się gdzie podziać i po starej znajomości pozwolił mi pomieszkać u siebie, do czasu jego powrotu. Cóż, człowiek, kiedy zacznie spadać, coś ciągnie go w dół i ciężko ten proces powstrzymać. Któregoś dnia zadzwonił do mnie człowiek, który dawniej, od czasu do czasu załatwiał mi narkotyki. Nie bądźcie tacy zdziwieni, przecież to normalne, gdzie są pieniądze, pojawiają się narkotyki. Powiedziałem mu otwarcie, że nie mam kasy, ale on powiedział, że da mi towar, a kiedyś tam, oddam mu jak będę miał.

Wyobraźcie sobie teraz, że leżycie w wannie pełnej ciepłej wody i palicie skręta, muzyczka gra i przez chwilę wydaje wam się, że znów jest wszystko dobrze, świat staje się lekki i przyjemny, ściany wirują. Ciepła woda, która leje się wciąż do wanny, wydaje się szumem wodospadu, a wy odpływacie w inny wymiar.

Budzi was walenie w drzwi i jakieś krzyki dobiegające zza nich. Woda jest lodowata, a wy z przerażeniem zauważacie, że wciąż się leje, wylewa z wanny i wypływa z łazienki aż do sypialni.

Tak się skończyła znajomość z Andrzejem. Zadzwonił do mnie zaraz po tym incydencie i kazał się wynosić, a klucze przekazać sąsiadce. Wtedy już na dobre wylądowałem na ulicy. Po jakimś czasie wyprany z wszelkich złudzeń opuściłem miasto i ruszyłem w Polskę i tak się tułam już ponad cztery lata. Widziałem plakaty ze swoją podobizną zaginionego. To rodzice mnie szukali, ale ja wcale nie chciałem, żeby mnie ktoś odnalazł. Zapuściłem brodę, długie włosy i stałem się innym człowiekiem.

Z chłopakami w mieście D, na drugim końcu kraju, gdzie mnie wiatry przywiały,

mieszkaliśmy w starym autobusie, z wymontowanymi siedzeniami. Żeby w nocy nie zamarznąć, spaliśmy na stertach kartonów, przytuleni do siebie i przykryci czym się tylko dało.

Tam zacząłem pić na dobre razem z nimi. Systematycznie, dzień po dniu. Żeby było cieplej. Już nie było starego dobrego whisky, ale najtańsze wina, po których pękała głowa, a żołądek wywracał się na drugą stronę. Piłem, żeby zapomnieć, żeby zagłuszyć sumienie, które nie chciało jednak zamilknąć. Budziłem się z pijackich snów, wylękniony, z bijącym sercem i poczuciem winy, że już zawsze tak będzie, że zawsze będę budził się z pijackich snów, majaków, a sumienie nie da mi spokoju. Głosy w głowie kłóciły się ze sobą, namawiały na kolejny łyk alkoholu, albo odradzały, tłumaczyły, że przecież mogę żyć inaczej.

W najcięższych chwilach, kiedy nie miałem już siły podnieść głowy, a sen nie przychodził, szeptałem modlitwy i wydawało mi się wówczas, że jestem małym chłopcem, który przyjechał na wieś do swojej babci.

Nocą, kiedy światło już zgasło, a ja jeszcze nie spałem, słyszałem szept modlitwy przyjaciela niedoli śpiącego tuż obok. Teraz, w tych strasznych chwilach, uczepiłem się tych zdrowasiek jak tonący brzytwy.

Przenosiło mi to chwilowe ukojenie, dawało nadzieję.

Rano wychodziliśmy na miasto. Siadałem na najbardziej uczęszczanej ulicy i zaczynałem grać. Palce nie za bardzo chciały mnie słuchać, plątały się po strunach jakby to one piły, a nie ja. Któregoś dnia, miałem parę złotych w kieszeni i zanim zacząłem grać, kupiłem piwo i wypiłem je przed sklepem. O Boże, jak ja wtedy grałem. Palce przestały się plątać i zaczęły biegać po strunach niczym baletnice, tak jak to robiły przez kilkanaście lat, dzień po dniu. Tego dnia zarobiłem dużo, o wiele więcej niż przez ostatnich kilka dni razem wziętych. Od tego też dnia, wypijałem piwo, zanim zacząłem grać. Z czasem tych piw było więcej, chociaż starałem się, żeby nie przeholować.

Kruk i Zenek chodzili po mieście zbierając puszki. Marne to były zarobki, ale zawsze starczało na coś do przegryzienia i kieliszek chleba, jak mawiał Zenek. Cichy, nie do końca wiedziałem czym się zajmował. Podejrzewałem, że kradł w jakiś małych osiedlowych sklepach, bo zawsze wracał z jedzeniem, tłumacząc się przede mną, że jak wracał to kupił to po drodze. Nie wnikałem, bo po co.

Chłopaki często prosili mnie żebym zagrał im coś na gitarze. Lubiłem wtedy patrzeć na ich twarze. Stawały się całkiem inne, jakby maski z nich opadały. Byli zapatrzeni w jakiś im tylko widoczny punkt, zamyśleni, a może po prostu wspominali poprzednie życie.

Ludzkie losy, poprzecinane jak drogi, lecz którą, wybrać, którędy iść? - myślałem patrząc na nich.

Któregoś dnia, a był to już koniec października, zjawił się u nas starszy mężczyzna. Myślę, że był po sześćdziesiątce, ale dobrze się trzymał. Ubrany w ciemny, ciężki płaszcz, noszący ślady częstego użytkowania i szare, znoszone spodnie, mógłby być brany za jednego z nas. Siwe włosy, niesfornie wychodzące spod czapki, upominały się o nożyczki. Siedzieliśmy przed autobusem, łapiąc trochę słońca, ja grałem na gitarze, a Kruk gotował obiad na gazaku. Zaczęliśmy rozmowę i chcieliśmy poczęstować mężczyznę rosołem, ale odmówił. Pan Zygmunt, bo tak się przedstawił, mieszkał w pobliżu i często nas widywał, kiedy przechodziliśmy obok jego domu. Rozmawialiśmy dosyć długo, a przybysz wypytywał nas, dlaczego, nie pójdziemy do noclegowni, tylko marzniemy tutaj. Tłumaczyliśmy, jak wszystkim tym którzy pytali nas o to samo, że noclegownia to nie dla nas, że tam kradną, rygor jest jak w wojsku i wolimy tu marznąć, ale za to być wolnymi ludźmi.

- Panowie, widzę, że jesteście teraz wolni, a ja potrzebuję dwóch ludzi do pomocy. Rano przywieźli mi węgiel, a ja nie mam sił, żeby go samemu zrzucić do piwnicy. Oczywiście nie za darmo.

Pan Zygmunt był dla nas aniołem. W zamian za zrzucenie węgla do piwnicy dostaliśmy od niego piecyk gazowy, stary, ale sprawny i z prawie pełną butlą gazu. Ależ mieliśmy radość tego dnia w naszym autobusie. Był to prawdziwy wesoły autobus. Wreszcie było w miarę ciepło i nadchodząca zima nie wydawała się już taka straszna. Którejś niedzieli przynieśliśmy od pana Zygmunta stare deski, wkrętarkę, trochę śrub i postawiliśmy ściankę dzielącą autobus na pół. Teraz mieliśmy mniej miejsca, ale było za to zdecydowanie cieplej.

 

Słońce było już wysoko, mocno przygrzewało i postanowiłem, że czas iść coś zarobić. Pisałem przez kilka godzin, nie zdając sobie nawet sprawy, że jest już tak późno.

Popiszę wieczorem w mieszkaniu - pomyślałem, zbierając rzeczy i ruszając w drogę powrotną.

Po piątej, tak jak się umówiliśmy zjawił się Wieczorek i poszliśmy do najbliższej kawiarni, tuż za rogiem. Czekając na kawę, Wieczorek zanurzył się w podanym mu zeszycie, a ja patrzyłem przez okno na ludzi, dokądś śpieszących, za czymś goniących, tylko im wiadomo, dokąd i za czym.

Kelner przyniósł kawę i znów naszły mnie wspomnienia domu rodzinnego, tej niegdyś tak bezpiecznej przystani. Osłodziłem kawę i pomyślałem, że w ciągu dwóch dni wypiłem więcej kawy niż przez ostatnie kilka miesięcy.

Redaktor podniósł głowę znad zapisków, przyjrzał mi się uważnie i rzekł:

- Michał Bukowski, wirtuoz gitary klasycznej. Kiedyś miałem okazję być na pana koncercie i wraz z żoną i przyjaciółmi byliśmy oczarowani pańską grą. Jak to możliwe, panie Michale, że jest pan tu, gdzie jest. Przecież pan był bogatym człowiekiem.

- Kto to wie, kto to wie, czy to dobrze, czy to, źle jak, głosi pewna taoistyczna zasada. Nie byliśmy gotowi na bogactwo i chociaż żyliśmy wcześniej na dość wysokiej stopie, to i tak pieniądze nas ogłupiły, odarły z godności i zrobiły z nas ludzkie kreatury, nieczułe na nic więcej, ponad brzęk monet. Dlatego już wczoraj postanowiłem, że spiszę moją historię ku przestrodze innych, aby nie dali się oślepić mamonie.

- Cieszę się bardzo, a pańską historię czyta się jednym tchem i myślę, że odniesie sukces na rynku. Nagłośnimy ją odpowiednio, rozreklamujemy.

- Właściwie to nie jestem pewien, czy chcę, aby moje nazwisko pojawiało się w tej historii. Czy nie lepiej pisać pod pseudonimem?

- Ma pan szansę na nowe życie, panie Michale. Pańskie nazwisko jest znane w kraju i poza nim, więc nie wiem, czy jest sens się ukrywać pod pseudonimem. Mało kto zechce kupić książkę nieznanego autora, w dodatku bezdomnego. Powtarzam to co pan mówił mi wczoraj. Sam pan wie, jak ludzie traktują bezdomnych, a i ci robią niewiele, żeby zmienić o nich zdanie.

Myślałem o tym, delektując się kawą. Może wreszcie mógłbym się wyrwać z bezdomności i zacząć żyć na nowo, jak mówił Wieczorek. Spać w czystej pościeli, wrócić do grania, koncertowania. O tym wszystkim myślałem każdego dnia, ale nie tak łatwo jest przerwać ten przeklęty krąg. Co prawda przestałem pić już ponad trzy lata temu, bez niczyjej pomocy. Kiedy patrzysz jak twoi przyjaciele odchodzą od zmysłów pijąc najtańsze alkohole, przeraża cię to.

Nie poznajesz ich, stają się innymi ludźmi, rozmawiającymi ze swoimi dłońmi jak z żoną, krzyczący, że zęby im wypadają, kiedy te były na miejscu. Tak się stało z Zenkiem, wesołym Zenkiem, który wszystkich nas potrafił podnieść na duchu, a sam walczył ze swoimi demonami po cichu, nigdy się nie skarżąc.

Któregoś dnia, wyszliśmy na miasto bez niego. Powiedział, że źle się czuje i poleży, to może mu przejdzie. Kiedy wróciliśmy, wisiał na klamce od autobusu. Było za późno na pomoc, był już siny i sztywny. Pochowali go na miejskim cmentarzu pod murem jako nn. Wcześniej udało nam się ubłagać księdza, żeby odprawił mszę za duszę Zenka. Była to tak zwana msza żebracza, odprawiana z rana. Oprócz nas był jeszcze tylko pan Zygmunt, który, jak się później okazało, opłacił mszę, inaczej pewnie ksiądz by jej nie odprawił.

Znaliśmy się z Zenkiem prawie rok, mieszkaliśmy razem, byliśmy zżyci, a żaden z nas nie znał jego nazwiska. Po tym wszystkim postanowiłem wyruszyć w Polskę, nie chciałem więcej być tu, w tym miejscu.

Doszliśmy do porozumienia z Wieczorkiem. Miałem jak najszybciej spisać swoją historię, a on obiecał, że w niedługim czasie, w miejscowym Echu ukaże się pilotażowy odcinek mojego opowiadania. Miałem prawie 35 lat, nie tak dawno świat leżał u mych stóp, a teraz jestem na dnie, z nadzieją odbicia od niego.

 

Rok później, znów byłem normalnym człowiekiem. Książka stała się bestselerem, miałem pieniądze, mieszkanie, znów zacząłem koncertować, jeździć na promocję książki i spotkania autorskie, a co najważniejsze, nie byłem już sam. Zamieszkałem z dziewczyną, która przyniosła mi kanapki, gdy byłem bezdomny, czyli Romą. Nie kochałem już tylko siebie, jak w poprzednim życiu. Panią Stasię zabezpieczyłem finansowo, żeby nie musiała już pracować. Kasię, moją córkę nadal poszukiwałem i miałem nadzieję, że kiedyś ją odnajdę.

- Kochanie, wychodzę na chwilę - powiedziałem do Romy, zakładając kurtkę.

- Dobrze, tylko wracaj szybko, bo niedługo będzie obiad.

Przed domem stał jakiś mężczyzna, twarz jakby mi znajoma, pomyślałem spoglądając na niego, a kiedy chciałem go wyminąć odezwał się do mnie, łapiąc za ramię.

- Cześć śmieciu, pamiętasz mnie? Zapomniałeś o długu za przysługę, jaką ci wyświadczyłem, kiedy już tonąłeś.

Teraz go poznałem i przypomniałem sobie, że kiedyś, dawno temu brałem od niego towar na krechę, wtedy, gdy zalałem mieszkanie Andrzejowi. Trochę się tego nazbierało, zanim zniknąłem. Wiedziałem dobrze, że nigdy nikomu nie odpuszcza, a jeśli ktoś był mu winien kasę, był bezwzględny w jej odzyskiwaniu. Całkiem o tym zapomniałem, o tej śmiesznej teraz sumie.

- Wiesz śmieciu, jak narosły ci odsetki przez te wszystkie lata?

- Słuchaj Cziko, mam kasę z tym teraz nie ma problemu, wyrównamy rachunki i rozejdziemy się, każdy w swoją stronę.

- Wiesz śmieciu, łatwo cię było teraz znaleźć, znów jesteś sławny – zaśmiał się odchylając głowę w tył.

- Mój ojciec powtarzał, że szczęście dwa razy nie puka, a do ciebie zapukało - uśmiechnął się, a ja zauważyłem szybki ruch jego prawej ręki i poczułem, jak nóż zagłębia się w mój brzuch. Upadając, zauważyłem w oknie przerażoną twarz Romy.

- Szczęści, dwa razy nie puka śmieciu - szepnął jeszcze Chico.

 

Manuel del Kiro

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • laura123 06.09.2020
    Ciekawe opowiadanie, przeczytałam z zainteresowaniem. Trochę interpunkcja do poprawy, ale ja nie jestem specjalistką, mam jednak nadzieję, że przyjdą, bo warto.
    Ja za pomysł daję 5
  • Bożena Joanna 07.09.2020
    Historia kończy się zemstą, ale nie bardzo widzę motywu, pewnie zadawnione porachunki. Mocna końcówka, zastanawiająca . Interesujące opowiadanie kryjące tajemnicę, którą czytelnikowi trudno wyjaśnić. Pozdrowienia!
  • Bajkopisarz 08.09.2020
    Ach, tutaj się schował Chico :) Bardzo dobry zabieg, takie przemycanie tych samych postaci z jednego, niby już zamkniętego opowiadania, do drugiego. Sam to czasem robię i cieszy mnie, gdy ktoś znajdzie.

    Wyjaśnia to też sporo dywagacje bohatera nad pisaniem pod pseudonimem. I motywy samego Chico. Mógł odzyskać pieniądze i sporo zarobić na odsetkach. To go jednak nie interesowało, bo cel życiowy miał już zupełnie inny i realizował go z żelazną konsekwencją. Jak u psychopatów, wyznawców fantastycznych teorii spiskowych oraz jasnowidzów - jako jedyny widział to, czego nie dostrzegali inni. To ten cel, gdzieś tam widoczny wewnętrznym okiem poznawał Chico działać bez względu na konsekwencje.
    No, ale rozpisałem sie o postaci drugo-, może nawet trzecioplanowej. Tak jednak przyćmiła swą charyzmą głównego bohatera, że prawie o nim zapomniałem. Ale widocznie on nie był taki ciekawy, dziecko-kwiat, któremu łatwo przychodzi i odchodzi. Więc pewnie na końcu nawet nie umarł, tylko jak zwykle spadł na trzy łapy. trzy, nie cztery, bo jedna ma z zasady złamaną i podkurczoną.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania