Szept ciszy.

Siedząc dziś w tej samej kawiarni, gdzie wszystko się zaczęło, wiem, że muszę to w końcu powiedzieć. Choćby tylko przed samym sobą. Choćby tylko po to, żeby przestać się dusić w tym, co noszę w sobie już ponad rok.

Pamiętam ten pierwszy dzień jak dziś. Choć minęło już tyle czasu, każdy szczegół został wyryty w mojej pamięci jak w kamieniu. Siedziałem w poczekalni, nerwowo bawiąc się kluczami, gdy otworzyły się białe drzwi i stanęła w nich ona.

Brunetka z warkoczykami. Takie proste, dziecinne niemal upięcie włosów. A jednak było w tym coś, co od razy przykuło moją uwagę. Może dlatego, że nie pasowało do jej profesjonalnego stroju, do tego pewnego kroku, którym podeszła do mnie. Jakby miała w sobie dwie osoby - dorosłą kobietę i dziewczynkę, która nie chce się wyrzec swojej niewinności.

- Zapraszam - powiedziała, wskazując na gabinet.

Jej głos był ciepły, spokojny. Taki, przy którym od razu chce się zwierzyć ze swoich najgłębszych tajemnic. I właśnie po to przyszedłem, żeby się zwierzyć. Żeby ktoś wysłuchał tego bałaganu, który nosiłem w głowie. Żeby ktoś pomógł mi poskładać z powrotem to, co się rozpadło.

Pierwsza sesja. Druga. Trzecia. Z każdym spotkaniem coraz bardziej się otwierałem, a ona była tam, ze mną w każdym słowie, które wypowiadałem.

Kiedy po raz pierwszy poczułem, że coś się zmienia?

Chyba wtedy, gdy na jednej z sesji zapytała, jak się czuję, nie jako pacjent, ale jako człowiek. Zauważyła, że jestem bladszy, że mam cienie pod oczami. Nieznacznie, ale zauważyła. I zamiast ignorować to jak wszyscy inni, zapytała.

- Nie śpię ostatnio - powiedziałem, bo tak było najprościej.

- To nie tylko o sen chodzi, prawda? - odparła, a w jej oczach zobaczyłem troskę... prawdziwą troskę. Nie profesjonalną, nie wyuczoną na studiach. Ludzką. To był moment, kiedy przestała być dla mnie tylko terapeutką i stała się kimś, kto naprawdę się o mnie troszczy. Nasze spotkania stały się dla mnie azylem. Jedynym miejscem na świecie, gdzie mogłem być sobą, z całym koszmarem w głowie, ze wszystkimi swoimi słabościami. Gdzie nie musiałem udawać, że wszystko jest w porządku. Gdzie mogłem w końcu oddychać. Czekałem na te środy jak dziecko na święta. Liczyłem dni, godziny. Planowałem, o czym będę mówić, choć i tak zawsze kończyło się, że mówiłem o czym innym. A ona słuchała.

I jakoś, nie wiem jak, potrafiła sprawić, że po każdej rozmowie wychodziłem lżejszy. Jakby część mojego bólu zostawała w tym małym gabinecie, między tymi czterema ścianami.

Ale, kiedy dokładnie zrodził się w moim sercu ten inny rodzaj uczucia?

Może wtedy, gdy pewnego razu przyszedłem wcześniej i widziałem ją przez uchylone drzwi, jak siedzi sama. Uśmiechała się do czegoś na telefonie. I nagle uderzyło mnie, że ona też ma swoje życie. Swoje radości. Swoje troski. Że nie jest tylko terapeutką. Jest kobietą.

Próbowałem to powstrzymać. Naprawdę próbowałem. Mówiłem sobie, że to tylko przeniesienie, że to normalne w terapii. Że to minie. Że ona nigdy nie będzie mnie widzieć inaczej niż jako pacjenta, który potrzebuje pomocy.

Ale serce ma swoje prawa, których rozum nie zna.

Zacząłem dostrzegać szczegóły, które wcześniej mi umykały. Jak marszczył jej się nos, gdy się koncentrowała. Jak bawiła się długopisem, gdy myślała nad odpowiedzią. Jak czasami uśmiech nie docierał do jej oczu, gdy była zmęczona. Jak pięknie wyglądała w tym swetrze

w kolorze burgund-u, który miała na sobie w październiku.

I zacząłem marzyć. Marzyć o tym, żebyśmy spotkali się przypadkiem na ulicy i żeby się uśmiechnęła, widząc mnie. Marzyć o tym, żeby zaprosić ją na kawę i żeby zgodziła się, nie jako terapeutka, ale jako kobieta. Marzyć o tym, żeby móc powiedzieć jej, jak ważna się dla mnie stała.

Ale marzenia to jedno, a rzeczywistość to drugie. Rzeczywistością był to, że ona ma swoje zasady etyczne. Że ja jestem jej pacjentem. Że istnieje między nami nieprzekraczalna granica, którą ja chciałem przekroczyć, a ona musiała jej strzec.

Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy pewnego dnia nie wytrzymałem. Nie pamiętam już dokładnie co mówiłem, ale pamiętam jej wyraz twarzy. Najpierw zaskoczenie, potem... strach? Żal? Zawód?

- Myślę, że musimy przedyskutować dalsze formy terapii - powiedziała tego dnia na końcu sesji.

Wiedziałem, co to oznacza. Wiedziałem, że wszystko się kończy.

Następne spotkanie było ostatnie.

Próbowałem zachowywać się normalnie, ale między nami wisiało napięcie, które można było kroić nożem. Ona była profesjonalna do końca, ale widziałem, że nie przychodzi jej to łatwo. Czy to był ból w jej oczach? Czy żal? Czy tylko chłodny profesjonalizm?

Gdy wychodziłem, odwróciła się do okna. Nie żegnała się ze mną, ale widziałem jej odbicie w szybie. Wyglądała na tak samo zranioną jak ja.

I to był koniec.

Koniec naszych środowych spotkań. Koniec mojego azylu. Koniec świata, w którym mogłem być sobą, ale nie koniec miłości, która we mnie rosła.

Próbowałem znaleźć innego terapeutę. Przeszedłem przez kilku. Żaden nie był jak ona. Żaden nie słuchał tak, jak ona słuchała. Żaden nie patrzył tak, jak ona patrzyła. Żaden nie sprawiał, że czułem się bezpieczny.

Minął rok. Ponad rok. A ja nadal noszę ją w sercu. Jak najpiękniejszą i najboleśniejszą tajemnicę. Czasami mijam tę ulicę, gdzie ma swój gabinet. Nie zatrzymuję się, ale serce mi przyspiesza. Czasami widzę z daleka brunetkę z warkoczykami i przez chwilę serce mi zamiera, ale to nigdy nie jest ona.

Co ja właściwie czuję? Miłość? Obsesję? Tęsknotę za czymś, co nigdy nie mogło być?

Nie wiem. Wiem tylko, że nie potrafię jej zapomnieć. Że tamte chwile w jej gabinecie były najpiękniejszymi chwilami mojego życia. Że po raz pierwszy w życiu poczułem, co to znaczy być naprawdę zrozumianym. Naprawdę kochanym, choć to była tyko jej profesjonalna troska, nie miłość.

A może jednak była? Może dlatego musiała mnie odepchnąć, bo sama się przestraszyła tego, co między nami rosło?

Ale czy to ma już jakiekolwiek znaczenie?

Siedzę w tej kawiarni i myślę o niej. O jej warkoczykach. O jej ciepłym głosie. O tym, jak mówiła moje imię. O tym pustym miejscu, które zostawiła w moim życiu.

Wiem, że powinienem iść dalej. Wiem, że powinienem znaleźć kogoś, kto będzie mnie kochać i kogo będę mógł kochać bez ograniczeń, bez barier, bez zakazów. Wiem, że powinienem przestać żyć wspomnieniem czegoś, co nigdy nie było.

Ale jak zapomina się pierwszą prawdziwą miłość? Jak się zapomina kogoś, kto uratował ci duszę, choć złamał ci serce? Jak zapomina się anioła, który przyszedł, żeby cię uleczyć,

a odszedł, bo musiał?

Może dlatego nie potrafię jej zapomnieć. Bo ona nie była tylko miłością. Ona była cudem.

Cudem, który przyszedł w najciemniejszym momencie mojego życia i pokazał mi, że jeszcze potrafię czuć. Że jeszcze jestem żywy.

I może to wystarczy. Może nie muszę jej zapominać. Może muszę nauczyć się nosić ją w sercu jak najpiękniejsze wspomnienie, nie jak ból.

Może miłość nie zawsze jest po to, żeby ją realizować. Może czasami jest po to, żeby nas zmieniła. Żeby nas nauczyła, że jesteśmy zdolni do głębokich uczuć. Że jesteśmy warci miłości, nawet jeśli nie tej.

Wychodzę z kawiarni. Słońce przebija się przez chmury. Gdzieś w tym mieście żyje ona swoim życiem. Ma swoje radości, swoje smutki, swoje marzenia. Może czasami myśli o mnie. Może nie.

Ale ja już wiem, że będę myślał o niej zawsze. I to już nie boli tak jak kiedyś.

To po prostu...jest część mnie. Część mojej historii. Część tego, kim się stałem.

- Dziękuję Ci - szepczę do wiatru. Za to, że mnie wysłuchałaś. Za to, że mnie uleczyłaś. Za to, że nauczyłaś mnie kochać, nawet jeśli nie Ciebie.

Idę przed siebie, niosąc ją w sercu.

Na zawsze.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • pronuntatio 4 miesiące temu
    Mi się bardzo spodobało! Ładnie piszesz i próbujesz zawrzeć jakiś sens w swoim utworze. To już coś, co nie każdy potrafi.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania