Szkarłatna zamieć

Pośród mroźniej zawieruchy, rozbrzmiewał tylko dźwięk nieustannie chlastanego mięcha oraz gardłowego pomrukiwania. Cios za ciosem, kolejne członki martwego truchła były odrąbywane od nabrzmiałego obecnością toksycznych wymiocin korpusu. Taki zabieg nie miał jednak na celu zbezczeszczenia ciała swego przeciwnika, a jedynie całkowite wykorzystanie tego, co po nim zostało. Wszakże na jałowym stepie Kislevu głupstwem byłoby pozostawienie możliwych do skonsumowania mięsnych kawałków, nawet jeśli te należały do trolla...

 

Co trzeba mieć w głowie, aby w czasie najsurowszych mrozów udać się na północ? Śmierć przecież i tak prędzej czy później dopadnie każdego, a poza tym nie trudno jest o nią w cieplejszych regionach świata. Poza tym, czy chwila wytchnienia od dopiero, co zakończonego mozołu nie wyszłaby na dobre? Cóż, pewien zabójca z Karak-Kadrim uważał inaczej. Ów persona była pod kilkoma względami prawdziwym wyjątkiem, pośród szeregowych przedstawicieli jego rasy. „Krasnoludzka cierpliwość? Człeczyno, tylko czynem możesz cokolwiek osiągnąć.”

Cierpliwość jest cnotą, którą on zatracił dawno temu i być może to ona, a raczej jej brak, sprowadziła go na ścieżkę po której stąpał. Każdego dnia, towarzyszył mu tylko jeden cel, aby wreszcie stoczyć bój, mający przynieść mu upragnioną i wyczekiwaną śmierć. Tak wiele razy, czuł już jej oddech na karku, jednak ta, zawsze była wstanie umknąć. Pragnienie, które z początku miało na celu uratowanie honoru, powoli przybierało formę obsesji, jaką w ryzach trzymał jedynie trunek, osadzony na dnie butelki.

Irytacja wezbrała w nim niesamowicie, kiedy to największy, najpaskudniejszy i najbardziej wulgarny troll w całej okolicy padł pod naporem uderzeń frezowanego topora. Może gdyby mniej się starał wyniósłby z tej walki coś więcej niż „tylko” parę głębokich zadrapań oraz stłuczony piszczel. Wówczas jednak czułby, że jego śmierć nie byłaby dostatecznie godna.

Kąsający chłodem wiatr przybrał na silę, a spadających z nieba płatków śniegu było coraz więcej. Gęste włosy zjeżyły się, zaś pomarańczowy irokez zesztywniał od mrozu nawet bardziej, niż wtedy gdy krasnolud posmarował go niedźwiedzim tłuszczem. Mimo tego, panujące dookoła ekstremalne warunki atmosferyczne, nie za bardzo przeszkadzały zabójcy, który od czasu wkroczenia na terytorium państwa Kislev chodził nosząc na sobie jedynie zielone portki, w jakie wszyto już chyba kilka metrów klina. Jakiż żar musiał rozgrzewać go od środka, skoro od bez mała setek kilometrów raz tylko przeklął tutejszą pogodę, musząc przekroczyć w czasie śnieżycy rzekę Tolsol. Czy była to determinacja, czy wspomniana wcześniej obsesja?

Pnące się ku niebu skaliste szczyty Gór Gigantów z każdą chwilą były coraz mniej widoczne za sprawą zasnuwającej widnokrąg, nadchodzącej zamieci. Krasnolud patrzył na ten widok z żalem, może gdyby nie potyczka z trollem trwająca straszliwie długo, zdołałby dotrzeć tego dnia pomiędzy wąskie, skaliste przesmyki, w których nieco łatwiej o miejsce odpoczynku. Co prawda niedaleko stąd stała jaskinia, którą zamieszkiwał martwy już troll, jednak bijący z jej wnętrza zapach zniechęcał do wejścia wewnątrz nawet zabójcę, któremu z higieną nie za bardzo było po drodze. Niestety pogoda uniemożliwiała dalszy marsz, podczas śnieżycy gdy widoczność była ograniczona do kilku metrów nawet najlepszy nawigator nie zdołałby dojść do celu. Chcąc nie chcąc krasnolud musiał przeczekać parę następnych godzin, aby móc kontynuować swą usianą trupami wędrówkę.

 

„Skórę pociąć na kawałki i wypchać nią śpiwór, tłuszcz zebrać do butelki, a następnie użyć jako impregnatu, zaś kości... z kości można zrobić wykałaczki.”

Takie myśli przyświecały krasnoludowi, który brodząc w coraz wyższych hałdach śniegu ciągnął za sobą te kawałki ciała trolla, jakie mogły mu się teraz przydać. Do wystającej sponad ziemi groty zostało mu jeszcze kilkadziesiąt metrów, dystans niby niewielki, lecz przy tej pogodzie niemożebnie wyczerpujący, zwłaszcza, gdy wędrówka przebiegała z takim bagażem. Zabójca stawiał kroki z coraz to większym trudem, pozostawiając za sobą szeroki ślad zamarzającej od zimna posoki.

Tak nagłej i drastycznej zmiany pogody, żaden z mieszkańców lodowego stepu się teraz nie spodziewał. Przestrzeń, którą już przedtem zamieszkiwały schowane wśród zasp i dołów ciche zwierzęta, od jakich wyjątek stanowił wyłącznie troll, teraz przypominała cmentarzysko smagane siarczystym mrozem. I pośród tego cmentarzyska była teraz jedna, jedyna oaza względnego spokoju. Kamienna jaskinia wyrastająca z ziemi niby to paszcza ogromnego stwora. Gdy krasnolud stanął przed nią, pokręcił tylko głową i splunął, lecz kiedy tylko jego ślina dotknęła ziemi, zaczęła przeobrażać się w lodowy kryształ. Człowiek spróbowawszy zerknąć do jej wnętrza nie ujrzałby nic, mimo że skaliste formacje osłaniały już w znacznym stopniu oczy od oślepiającej zamieci. W środku panowała jednak ciemność, jaką nie sposób byłoby rozświetlić nawet przy pomocy dużej olejnej lampy. Dawi widział natomiast wyraźnie, co też czai się na niego za cienistą osłoną, a to dzięki zmysłowi wzroku przystosowanego do przenikania czerni. Życie pod ziemią, bez tej zdolności byłoby dla krasnoludów niezwykle trudne, toteż jej wykształcenie... lub też zostanie nią obdarowanym przez pradawnych, było czymś naturalnym.

Z wnętrza groty, powolnym acz na swój sposób dostojnym krokiem wyszła istota, dla której tutejszy klimat nie stanowił praktycznie żadnego problemu. Zbliżała się do zabójcy bez większych obaw, zupełnie jakby uważała go za całkowicie niegroźnego. Zapach truchła trolla choć delikatnie mówiąc odstręczał, tak wzmagał również ciekawość, jaka to sprowokowała zimowego łowcę, do zerknięcia bliżej.

Polarny lis, usiadł na tylnych łapach, jakieś trzy metry od zbroczonego krwią krasnoluda, którego cała broda była już niemalże pokryta śniegiem. Obaj spojrzeli sobie w oczy, zupełnie jakby chcieli sobie coś przekazać, bez użycia słów. Zwierzak przechylił głowę, a następnie podniósł do góry ogon, obciążony osadzonymi na nim kryształkami lodu i zaczął wykonywać nim powolne, okrężne ruchy. Ta dziwna sytuacja trwała przez dobre kilkanaście sekund, choć dla krasnoluda strudzonego całodniowym marszem przeplatanym walką, ciągnęła się w nieskończoność. Wreszcie ten, zdecydował, aby ruszyć dalej w głąb jaskini. Westchnął ciężko i dźwignął swój topór dotychczas ciągnięty po śniegu, na nadszarpnięte pazurem dzikiego zwierza ramię.

-No już, spieprzaj stąd-warknął, na co lis błyskawicznie zareagował.

Momentalnie podniósł on swoją śnieżnobiałą kitę do góry i zszedł z drogi krasnoludowi, który ewidentnie nie miał już dziś ochoty nawet spróbować pochwycenia zwierzęcia w celu zjedzenia go. Był to niewątpliwie przebłysk zdrowego rozsądku, wystarczyłoby bowiem, aby lis czmychnął poza granicę groty, a już zniknąłby z pola widzenia. Obaj dobrze o tym widzieli, dlatego z szacunkiem wyminęli się idąc w przeciwległe kierunki. Zwierzak zawiesił jeszcze oko na kawałkach zabitego potwora, będąc chyba pod niemałym podziwem dla istoty, która tego dokonała. Jednakowoż, gdy tylko poczuł swym czarnym noskiem ostry powiew śnieżycy natychmiast, skupił swe zmysły na tym, co mogło mu zagrozić, pośród tych mroźnych ostępów na które wkraczał. Futrzak już po chwili przestał być widoczny dzięki otaczającego go tła sypiącego coraz to obficiej śniegu. Krasnolud, został teraz całkowicie sam pośrodku kamiennego, nieco pochyłego korytarza.

Odór panujący dookoła uzmysławiał doskonale, co też jeszcze do niedawna zamieszkiwało to miejsce. Tak paskudnego smrodu, nadgniłych resztek i odchodów nie zdołał wywietrzyć nawet świszczący wiatr, wpadający do środka i odbijający się od kamiennych ścian. Zabójca czując go przekrzywił nieznacznie swój połamany niezliczoną ilość razy nos, po czym powędrował dalej. Musiał jakoś przywyknąć, bowiem nie było już szans na znalezienie lepszej alternatywy, aby odpocząć. Szedł tak przez kilkanaście metrów, aż wreszcie ujrzał granicę jaskini, nieregularną, chropowatą ścianę, która to służyła właścicielowi tego miejsca do dawania upustu swej artystycznej naturze. Wielu mogłoby temu zaprzeczyć, ale ubabrana starą krwią i resztkami treści żołądkowej powierzchnia przybierająca kształt humanoidalnej postać, trzymającej nad głową coś co wyglądało jak upolowany wół była już pewnym rodzajem sztuki. Niezwykle prymitywnej, co warto podkreślić, ale jednak sztuki. Pod tym ekspresjonistyczno-turpistycznym malowidłem leżała sterta dawno zasuszonej, poszarzałej trawy, będącej zapewne legowiskiem martwego trolla. Wokół niej walało się mnóstwo obgryzionych do białości kości, pośród których znaleźć można było nawet ludzką czaszkę. Powietrze tutaj, miało konsystencje niezwykle zatęchłego gazu, noszącego znamiona dziesiątek martwych istnień, które to właśnie tutaj dokonały żywota.

Niewątpliwie miejsce to było paskudne, lecz krasnolud podczas swych ostatnich wojaży widział na własne oczy widoki, przy których ta grota wypadała niezwykle schludnie i zadbanie. Nie dalej jak kilka miesięcy temu walczył on wszakże z grupą pobłogosławionych darami pana rozkładu siewców zarazy, wewnątrz jaskini służącej jako pracowania dla owładniętego wolą swego pana kultysty. Samo wspomnienie tamtego wydarzenia wzmagało chęć na wymioty, a walka z gnijącymi, pokrytymi masą ropiejących pryszczy pokrak otoczonych hordą much była dla krasnoluda przeżyciem, po którym bardziej niż śmierci, pożądał tylko kąpieli.

Zabójca puścił wreszcie ciągniętą za sobą hałdę mięcha, która zdążyła niemalże w całości zamarznąć. Kopnął nogą kilka piszczeli stojących mu na drodze i poczłapał pod ścianę.

Oparł on swoje naznaczone wieloma śladami walki plecy o szorstką skałę, a wówczas poczuł jak przez całe jego ciało przechodzi nieprzyjemny dreszcz. Krasnolud pierwszy raz od dawien dawna uczuł chłód i to tak ostry, że zdołał on otrzeźwić nieco przytępione ze zmęczenia zmysły. Powoli osunął się na stertę suchej trawy z zamiarem złapania oddechu, zauważył jednak, iż ten wbrew woli, z każdą chwilą zaczyna być coraz to bardziej nieregularny oraz płytki. Stan ten, a także narastające uczucie dyskomfortu spowodowane odczuwaniem ujemnej temperatury zaczęły wprawiać zabójce w niezaznany dotąd niepokój. Trzaskający mróz do tej pory praktycznie się go nie imał, lecz teraz, jakby za sprawą wygaśnięcia jakiejś magicznej bariery niejako zmuszał do poszukania sposobu, aby wytworzyć nieco ciepła.

Rozpalenie ognia praktycznie nie wchodziło w grę, a przynajmniej nie na dłuższą metę. Leżące tu dookoła resztki raczej nie były w stanie utrzymać żaru, dłużej niż kilka minut, a to oznaczało, że więcej energii oraz wysiłku trzeba by było włożyć w samo wykrzesanie płomienia, niż wygody i korzyści uzyskać w trakcie próby ogrzania. Coś jednak należało zrobić, gdyż widmo hipotermii stawało się coraz wyraźniejsze, a w śmierci z tej przyczyny nie było ani grama chwały.

Dotychczas dziko gorejący ogień walki z jakiś przyczyn musiał przygasnąć, skoro krasnolud został teraz zmuszony, aby otulić swe ciało warstwą świeżo ściągniętej, cuchnącej, nie wygarbowanej skóry należącej do trolla.

Tak opatulony westchnął ciężko, nie wiadomo czy to ze zmęczenia czy też frustracji spowodowanej obecnie panującą na zewnątrz pogodą. Gdy leżał już tak w pozycji dającej coś co można nazwać namiastką wygody, postanowił skorzystać z pewnego dobrodziejstwa po które sięgnął do swego wypłowiałego paska. Mianowicie chodziło o napoczętą już butelczynę „Kislevskiego Bojara”, alkoholu w zasadzie wyszarpanego z rąk niezwykle chciwego, w oczach krasnoluda, obwoźnego kupca, spotkanego jeszcze przed wkroczeniem na tereny północnej części kraju. Według zabójcy, którego kubki smakowe zostały w znacznym stopniu wypalone, latami wlewania sobie do gardła płynów o wątpliwej zdatności do spożycia, coś co nie liczyło sobie co najmniej „czterdziestu procent” nie było nawet alkoholem. Oznaczało to więc, że „Kislevski Bojar”, pośród wielu uważany za truciznę, na krasnoludzie nie zrobił większego wrażenia. Na dnie butelki zostało maksymalnie kilka łyków, co jednak powinno wystarczyć, aby przez jakiś czas załagodzić uczucie chłodu.

Parę głębszych pociągnięć i groteskowe skrzywienie miny sprawiło, że rany, którymi pokryte było ciało przestały tak bardzo doskwierać. To samo dotyczyło mrozu, jaki przestał, przynajmniej na jakiś czas jeżyć włosy i wprawiać ciało w niekontrolowane drgania.

Pewność siebie oraz werwa z lekka powróciła, choć zmęczenie wciąż dawało o sobie znać, sprawiając, że każdy wykonywany ruch stawał się coraz bardziej mozolny. Ciężkie powieki wreszcie opadły pogrążając krasnoluda w dość niespokojnym, ale upragnionym śnie.

 

Morr, pan śmierci, mistrz iluzji i ten, który zsyła nocne marzenia, tej nocy, jako jeden z niewielu bóstw postanowił dać krasnoludowi nieco wytchnienia, a to za sprawą obdarowania go niezwykle głębokim i możliwie regenerującym snem. Dał tym samym zapomnieć o doskwierającym chłodzie, przenikliwym bólu, ale i szaleńczym pragnieniu zakończenia swego żywota. W czasie tej ulotnej chwili jaką był sen, dla zabójcy nic co miało miejsce dookoła niego, nie miało znaczenia. Szalejąca na zewnątrz zamieć w jego głowie przestała całkowicie istnieć, ustępując miejsca błogiemu spokojowi. Państwa mogły upaść, pradawne knieje uschnąć, a filary prawości trzymające ten świat we względnym porządku runąć. Teraz nic nie miało znaczenia.

 

Niestety chwila ta nie mogła trwać wiecznie. Dudniące chrapanie nagle ustało, gdy krasnolud zdał sobie sprawę, że ktoś obdarzony świadomością niewątpliwie większą niż otaczające go skały jest niedaleko wejścia do groty. Podkrążone oczy natychmiast zaczęły lustrować przestrzeń dookoła, choć reszta zbolałego ciała wciąż leżała w całkowitym bezruchu, kompletnie ignorując wszelakie samozachowawcze impulsy przetrwania.

Poza jaskinią nadal szalała śnieżna wichura, która ani trochę nie osłabła, a wręcz przybrała na swej powalającej sile. Mroźne pustkowie całkowicie opatulił już mrok nocy, jaki tylko potęgował nieprzyjemne doznania. Dookoła panowałaby całkowita ciemność, gdyby nie rosnący blask ognistego żaru widzianego nieopodal wejścia do jamy. Widok ten był niedorzeczny głównie przez fakt, że w taką pogodę chyba żadna substancja nie zdołałaby utrzymać rozpalonego ognia, chłostanego biczami dzikich wiatrów. Poblask wzrastał z każdą chwilą, aż wreszcie, niczym jaśniejąca gwiazda stanął przed otworem grobli, rzucając na jej ściany zniekształcony kontur humanoidalnej sylwetki drżącej w blasku niczym osika.

Krasnolud zmrużył powieki, aby dojrzeć postać, która zakłóca jego spokój, lecz oślepiony ognistą jasnością nie ujrzał zbyt wiele. Mimo tego wciąż siedział pod ścianą w bezruchu, dając tym samym do zrozumienia, że mimo swej tajemniczości nie za bardzo obchodzi go zaistniała sytuacja. Szybko znalazł w niej nawet jeden plus, mianowicie widziane przez niego ogień musiał istnieć naprawdę, skoro czuł bijące od niego ciepło, wyczuwalne nawet z odległości kilkunastu metrów.

Ognisty żar sprawił, że zwisające z kamiennego sklepienia sople lodu zaczęły topnieć, a spadające z nich krople krystalicznej wody wydawały jednostajny rytm, przy każdym uderzeniu o podłożę. W tym czasie stojąca na drugim końcu groty postać, zaczęła powoli iść w stronę krasnoluda. Poblask jaki z siebie przy tym wydawała stopniowo słabł, niczym płomień lampy w której zaczynało brakować oleju. Dźwiękowi spadających kropel zaczął teraz towarzyszyć, niesiony echem stukot butów. Im bliżej istota podchodziła, tym krok jej przybierał na pewnej skoczności aż nagle po korytarzu jaskini rozbrzmiała dodatkowo wygwizdywana, lekka melodyjka. Miała ona w sobie dużą dozę improwizacji i raczej nie skomponował ją ktoś, kto włożył w to wiele wysiłku. Postać ewidentnie była świadom obecności krasnoluda, a nawet w pewnym sensie się z nim droczyła. Zaczęła wesoło przeskakiwać nad wytworzonymi przez swoją aurę kałużami, a gdy tylko dostrzegła nieśmiały ruch głowy zabójcy, natychmiast uskoczyła w bok, aby skryć swe ciało za stojącym samotnie głazem.

Kontury, jej sylwetki były coraz wyraźniejsze, a przyzwyczajone już do światła oczy zdołały dostrzec w niej istotę, poznaną kilka miesięcy temu, w bardzo nieprzyjemnych okolicznościach.

Dziecięca postać, odziana w czerwony, długi płaszcz stanęła pewnie, przed siedzącym na ziemi krasnoludem, udającym całkowite zobojętnienie tą sytuacją. Przekrzywiła głowę, zakrytą pod mocno naciągniętym kapturem, niczym kot spoglądający na coś z zaciekawieniem. Wówczas kaskada jej czarnych jakby utkanych z włókna nocy włosów opadła poniżej poziomu ramion. Oczy istoty, której ludzkie pochodzenie można już było z pewnością wykluczyć, były puste i posiadały jednolita, ciemną, głęboką barwę, wywołującą jakiś nieokreślony, pierwotny lęk przed tym, co tak skrupulatnie stroni od światła.

Pogwizdywanie ustało. Teraz usta dziecięcej istoty przybrały wyraz szerokiego, przepełnionego szyderstwem uśmiechu zdolnego wywołać jedynie odrazę u tego, kto nań spogląda. Zapadła cisza, podobna do tej kiedy to wzrok krasnoluda zetknął się z oczami śnieżnego lisa. Oboje patrzyli teraz na siebie w całkowitym milczeniu, tak bardzo nieadekwatnym do zaistniałej chwili. Wreszcie jednak, jedna ze stron postanowiła stanowczo przerwać tą groteskową sytuację od której powietrze w jaskini gęstniało i sprawiało niemalże fizyczny ból opadając na ramiona.

-Lun-tek-wysylabizowała istota wznosząc do góry swoją wiotką dłoń i prostując jeden z palców tak, aby wskazywał na krasnoluda.

-Zapamiętałaś moje imię?-Zagadnął spokojnie-myślałem, że podczas naszych dwóch ostatnich spotkań przygrzmociłem ci toporem w czerep na tyle mocno, abyś wreszcie o mnie zapomniała.

-Zapomnieć o tobie? Daj spokój, obserwowałam cię niemal bez ustanku w czasie gdy na nowo zbierałam siły po twych ostatnich wyczynach-oznajmiła pogodnym głosem prostując wreszcie swą szyję.

-Ha, w takim razie szczerze ci współczuję. Już niziołcze przedstawienia teatralne wystawiane podczas święta wypieków na ulicach Averheimu są ciekawsze od mego żywota.

-Ależ ty dziś wyjątkowo skromny i w dodatku humor się ciebie trzyma! To doprawdy zaskakujące biorąc pod uwagę sytuację w jakiej jesteś.

-Coś z nią nie tak?-Spytał unosząc wysoko jedną brew-jestem tu gdzie chciałem być.

-Tak tak, zasrana jaskinia trolla, pośrodku lodowego pustkowia to z pewnością miejsce do jakiego zmierzałeś-stwierdziła ironicznie, splatając obie swe ręce za plecami i wychylając głowę w przód.

-Masz strasznie niewyparzoną gębę wiesz? Czy to wina rzekomej obserwacji mojej osoby? Jeśli tak, to utwierdzasz mnie w przekonaniu, że kiepskim byłbym rodzicem.

-Dbanie o spokój domowego ogniska nigdy nie było ci pisane Elaminssonie. Udowodniałeś to już nader często i to zanim zszedłeś jeszcze na ścieżkę zabójców, po tym pechowym wypadku przy żyrokopterze.

Mina krasnoluda przybrała srogiego wyrazu. Były dwie rzeczy, których nienawidził najbardziej na świecie. Kobiet o demonicznym rodowodzie i przypominania mu dnia kiedy postanowił zgolić głowę i wyryć swoje nazwisko na czarnej skale w Sanktuarium Grimnira.

-Twoim przeznaczeniem jest ścieżka wojownika, jednak nie taka, którą teraz podążasz-kontynuowała.

To była trzecia rzecz, jaką zabójca darzył szczególną antypatią. Słuchanie wywodów na temat przeznaczenia. Uważał on, że żadnego nie miał. Posiadał za to cel, jasny i klarowny. Śmierć w boju, a co za tym idzie zmycie swej hańby.

-Wiesz co? Dam ci radę ty parszywa abominacjo, nie będąca nawet warta tępienia sobie o twoje kości ostrza mego topora. Zamilcz, nim zmusisz mnie, abym po raz kolejny musiał cię zabić, bo choć powłokę masz dziecka, tak nie będę stronił od brutalności.

-Tak, haha! Tak, widzisz, próbujesz się przed tym wzbraniać, ale nawet wtedy przemawia przez ciebie żądza mordu. Jak długo zamierzasz stawiać opór? Myślisz, że chwalebnie umrzesz nim ta sadystyczna przyjemność doszczętnie cię pochłonie?! Przecież nie ma na to szans! Nie ma szans, a już na pewno nie tu. Możesz jednak spróbować pójść na północ jeszcze dalej, za Góry Gigantów, w stronę skąd wypływa na świat chaos.

-Głupiaś!-Zakrzyknął, zacisnąwszy powoli rękę na rękojeści swego topora-możesz próbować, przeciągnąć mnie na swą parszywą stronę, ale nic ci to nie da! Składałem przysięgę, której nie złamię, choćby sam Khorn chciał ofiarować mi siłę białobrodego!

Donośny dźwięk jego słów poniósł się echem po całej grocie, milknąc dopiero w starciu z wiejącym na zewnątrz wiatrem.

-Prędzej czy później sam się do nas przyłączysz i nie będziesz nawet żądał jakichkolwiek ofiar-odpowiedziała nieznacznie poważniejąc.

-Możesz sobie to wmawiać, widząc ile krwi przelewam. Ale śmierć jaką przynosi ostrze mojego topora nie ma nic wspólnego z mordem dokonywanym przez was, paskudne pomioty krwawego boga-ponownie splunął, spinając mięśnie gotowe do ruszenia na przód.

-Och, naprawdę tak sądzisz? A ileż to ludzi wyrżnąłeś w Nuln podczas wykonywania kontraktu dla Oldenhallera? Tuzin? Nawet nie próbowałeś znaleźć innego rozwiązania. Po prostu rzuciłeś się z bojowym okrzykiem naprzód nie zważając czy ktoś z nich jest gwałcicielem czy ojcem chwytającym się każdej pracy byle by zarobić na swoje niedożywione dziecko! Każdy cios wymierzałeś bez żadnego zawahania, ogarnięty furią jak nigdy dotąd...

Krasnolud milczał, bo nie mógł sensownie zaprzeczyć słowom demona. Ponadto, zaczął niepokoić go fakt, że dopiero teraz po raz pierwszy wspomina masakrę mająca miejsce zaledwie pół roku temu.

-Tuzin, sporo prawda?-Ciągnęła dalej-a teraz przypomnij sobie, kiedy ostatnim razem ruszyłeś do walki mając w sobie choć odrobinę zawahania?

-Ten świat jest brutalny, dobrze to wiesz. Chwila wątpliwości i może być po tobie, zwłaszcza gdy walczysz z abominacjami tobie podobnymi.

-Taaak, tamten przerośnięty owad, chcący jedynie pójść spać faktycznie, w każdej chwili mógł rzucić się wam do gardeł-stwierdziła, a z jej ust wręcz wylewała się ironia.

-Mój dziadunio zwykł mawiać, że lepiej dmuchać na zimne. Poza tym, jeśli ja bym jej nie zabił, to zrobiłby to, kto inny. Chociażby grupa wieśniaków z okolicznych wioch, chcących wyszabrować majątek po zmarłym wampirze. Jak dla mnie to po prostu przyśpieszyłem nieuniknione.

-Dmuchać na zimne powiadasz... a wiesz kto kogo kiedyś spotkałeś już jest zimny?

Krasnolud zmarszczył brwi. Sam nie do końca wiedział, czy chce usłyszeć odpowiedź. Pomyślał o swoich przyjaciołach, choć osobiście nigdy by ich tak nie określił. Dla niego byli to kompani, dobre człeczyny, na których można czasami polegać, ale słowo „przyjaciel” było już nieco zbyt szlachetnym określeniem w ich kontekście. Niemniej jednak, gdyby dowiedział się o śmierci jednego z nich, niewątpliwie poczułby choć cień żalu, w bijącym powoli sercu.

-Oświeć mnie-rzucił przygotowany na najgorsze.

-Ten Kislevita, któremu sprałeś twarz, kiedy ten przypadkowo rozlał twoje piwo w karczmie Pierwszy Śnieg. Wtedy gdy ostatni raz rozmawiałeś z Dankedem zanim ten ruszył w swoją stronę.

-Nie przypominam sobie, abym wyrządził mu więcej szkód nad połamanie nosa-rzucił próbując odświeżyć sobie tamtą wczesnozimową noc.

-Ha, dość kiepsko u ciebie z pamięcią co? Albo może nie chcesz tego pamiętać. Cóż, nawet mi byłoby trochę wstyd, gdybym zabiła kogoś, tylko dlatego, że obitego prawie do nieprzytomności wyrzuciłabym na zewnątrz karczmy w hałdę śniegu. Warunki pogodowe i alkohol szybko zrobiły swoje.

-Wypadki i pomyłki... się zdarzają-stwierdził bezrefleksyjnie, choć w rzeczywistości, czuł napierające na swą klatkę piersiową uczucie wstydu.

Krasnolud nigdy wcześniej nie wracał myślami do chwil, w trakcie których przelewał krew, bo zwyczajnie nie czuł takiej potrzeby. Zwykle wychodził po prostu z założenia, że co się stało to już się nie odstanie, a konsekwencje swych działań należy przyjąć z godnością i powagą.

Teraz jednak, gdy ową konsekwencją zawinionych czynów było kroczące za nim widmo piętna chaosu, nie chciał zwyczajnie ulec pod naporem siły mrocznych potęg, bez próby ratowania swej skóry.

-Pomyłką, można określić twoją iście żałosną próbę zmycia swej hańby, ale nie zabójstwo.

-Jakiś podrzędny sługa pana krwi śmie mnie oceniać w kwestii zabijania?!

-Khorn nie ocenia, Khorn rozumie twoje pragnienia i pożąda twej mocy!-Odparła nieswoim, donośnym, ochrypłym głosem, brzmiącym niby rozkaz z odmętów mrocznej domeny.

Ciało dziewczynki ponownie rozbłysło żywym ogniem powodując podmuch, który roztopił w jaskini wszystkie sople. Jej czerwona peleryna załopotała jak niesiona do walki chorągiew sprawiając wrażenie jakoby istota ta była znacznie wyższa niż w rzeczywistości.

Oto nastał teraz moment, w którym ostatnia, napięta do granic możliwości struna cierpliwości krasnoluda pękła z głośnym trzaskiem. Natłok skłębionych w głowie uraz wyzwolił niepohamowaną furię, której ujście miały zostać zadane toporem rany. Zabójca wiedział, że szykując się do szarży być może popełnia ten sam rodzaj błędu, który zaprowadził go do tego miejsca, lecz przecież ile sensu miałaby próba wyjścia z tej sytuacji przy pomocy polemiki...

-A do czorta z tym wszystkim! Jeśli Khorn tak bardzo mnie chce, to niech udowodni, co potrafi!-Wrzasnął po czym zdeterminowany i bez cienia zawahania ruszył w kierunku bękarta chaosu.

 

Od jego głosu drżały skały, a ogniste refleksy odbite w ostrzu topora sprawiły, że ten zaczął się mienić setką jaśniejących kolorów, sprawiając wrażenie jakoby sam Grungi tchnął w niego swą moc.

Tęgie i dość mało zgrabne ciało krasnoluda, w niewyobrażalnie szybkim tempie pokonało dystans między nim, a demonem. Teraz wystarczyło już tylko wykonać solidny zamach, aby po raz trzeci cofnąć potwora w odmęty materialnego niebytu i oby tym razem uczynić to już na stałe. Ostrze śmignęło w kierunku przeciwnika, który nawet nie próbował uchylić się przed ciosem. Mimo to, dźwięk rozcinanych płatów skóry wcale nie rozbrzmiał pośród kamiennych ścian. Jedyne co przeciął topór, to gorące powietrze, ulatujące pod sklepienie w formie ciepłej pary.

-Huh?-Mruknął zabójca zdziwiony brakiem śladu po istocie, którą zamierzał zabić. Spojrzał dookoła siebie, lecz jedynym co ujrzał była kurtyna wątłych iskier rozproszonych w miejscu gdzie celował.

Miał świadomość, że to jeszcze nie koniec, wciąż czuł czyhającą na niego czyjąś obecność, którą zignoruje dopiero wówczas gdy ujrzy stygnące ciało.

-Musisz postarać się odrobinę bardziej niż poprzednim razem wiesz-odrzekła dziewczynka wychodząc zza skalnego winkla i odsłaniając skrywany dotychczas pod kapturem czubek głowy, przez który przechodziła metalowa, przybita do czaszki gwoździami gruba blaszka, pamiątka po ostatnim spotkaniu.

Widok ten, wzmógł u krasnoluda tylko odrazę i niechęć. Tak toporna i barbarzyńsko wmontowana w ciało dziecka „proteza” dawała do myślenia, czy ten kto ją stworzył przypadkiem nie powinien tego zawczasu zaniechać, aby nie powoływać ponownie do życia czegoś tak obrazoburczego. Nie było w tym widać ani dobrych chęci, ani łaskawości, a jedynie usilną chęć naprawy czegoś, co powinno już dawno odejść z tego świata.

Widok tego okropieństwa dawał jednak promyk nadziei na to, że skoro istotę tą można zranić, da radę także pozbyć się jej na dobre. Wystarczy tylko być odpowiednio brutalnym.

 

-Nie pogrywaj ze mną!-Krzyknął po czym znów zaczął biec w kierunku swojego celu.

Szarżował przez zaparowany korytarz, czując jak krew w jego ciele zaczyna buzować, a adrenalina pozwala zapomnieć o doskwierających ranach. Kiedy był już dostatecznie blisko, wyskoczył w powietrze, na zaskakującą mimo swoich tęgich rozmiarów wysokość. Uniósł ponad głowę ciężki topór, gotowy do rozpłatania nim ciała w pół.

Nagle poczuł przechodzący przez obie ręce, nieznośny dreszcz, który o mało nie wytrącił mu z dłoni broni. Stal z kakofonicznym trzaskiem uderzyła w litą skałę, choć ostrze z całą pewnością leciało prosto w stronę demonicznego czerepu.

Dookoła znów nie było śladu po kimkolwiek poza nim, nie licząc ulatujących w górę iskier, wypalających drobne blizny na jego torsie.

-Tu jestem!-Zagwizdała dziewczynka, stojąca u progu wejścia do groty.

Rozsierdzony do granic możliwości dawi nie zamierzał odpuścić. Nabrał w płuca głęboki haust powietrza i wypuścił go nosem. Nim zaczął biec dalej, sprawdził tylko czy z jego orężem wszystko w porządku i cóż, choć z pewnością od ciągłej walki stracił on nieco na swojej ostrości, tak nadal mógł śmiało konkurować z niejedną ludzką bronią.

Demon wciąż roztaczał dookoła siebie ognistą aurę, a gdy tylko stwierdził, że biegnący w jej stronę krasnolud jest już odpowiednio blisko, postanowił zrobić coś więcej niźli tylko unikać zadawanych ciosów.

Wokół dziecięcej ręki owinęła się, niczym jadowita żmija, ognista lina, która przybrała postać skrzących okowów. Wytworzona jedynie przy użyciu czystego żaru oplotła wyciągniętą do przodu dłoń, tworząc na jej wewnętrznej stronie piekielny stygmat przypominający dobitnie symbol Pana Czaszek.

Khorn nienawidził magii, znacznie bardziej od już podchodzących do niej z dużym dystansem krasnoludów. Ognista lina na ręce jego wyznawcy musiała więc być czymś w rodzaju magicznej runy, o których zabójca z racji swojego rodowodu co nieco wiedział. Spostrzegłszy to biegł jednak dalej nie zważając na ewentualne konsekwencje swego nieroztropnego ataku.

Ostatnim co zobaczył nim przez krótką chwilę oślepił go ognisty poblask był rozgrzany do czerwoności symbol, który z ogromną siłą wyzwolił z siebie pokłady hutniczego ciepła. Zabójca pędził przed siebie wymachując toporem na lewo i prawo, czekając, aż jego oczy przestaną ukazywać mu jeno ciemność. Każdym kawałkiem swojej grubej skóry czuł, że przeżył bliskie spotkanie z ogromną temperaturą i gdyby nie smagające go teraz śnieżne podmuchy, zapewne wrzeszczałby już na całe gardło nie tylko z gniewu, ale także bólu. Zdawało mu się jakoby nozdrzami wyczuwał swąd palonego łoju, a kiedy na chwile przystanął w miejscu, próbując zlokalizować źródło zapachu, zdał sobie sprawę, że oto pali się jego pomarańczowy irokez, jedyna część ciała, nie licząc brody oczywiście, na której wyglądzie naprawdę mu zależało.

Chcąc ratować swój znak rozpoznawczy czym prędzej zaczął pędzić przed siebie w poszukiwaniu najbliższej zaspy. Wyglądając przy tym jak żywa pochodnia zdołałby teraz przestraszyć swym zachowaniem niejednego przeciwnika. Taka taktyka jednak nie była zbyt skuteczna w walce z istotami zrodzonymi w ogniu. Kiedy przez zamglony wzrok ujrzał w oddali kupę śniegu zdolną do ugaszenia jego płonącej czupryny, bez głębszego zastanowienia pobiegł w jej stronę, a gdy był już dostatecznie blisko wywinął szczupaka, po czym z gracją rannego Hochlandzkiego jelenia zanurkował wewnątrz niej. Wreszcie doznał ulgi, a przy odrobinie szczęścia być może nie nabawił się nawet zbyt poważnych obrażeń. Wyciągnął łeb ze środka zaspy, pokręcił nim, chcąc strzepać z siebie resztki śniegu i wybełkotał pod nosem wiązankę krasnoludzkich przekleństw.

Rozejrzał się czym prędzej dookoła uradowany, że jego wzrok działał już normalnie. Moment płonnego szczęścia uleciał jednak, gdy zabójca zdał sobie sprawę, iż dookoła siebie i tak nie widzi niczego. Jedynie białe płatki śniegu spadające z karmazynowego nieba.

 

Krasnolud słyszał kiedyś o zjawisku zorzy polarnej jednak ta, nie przybierała ponoć tak krwiście dojmujących barw. Poza tym, wciąż gdzieś czuł obecność demona Khorna, a więc taki zbieg okoliczności nie mógł być zaledwie kwestią przypadku.

Zmrużył oczy, jednak szybko zrozumiał, że jak bardzo by się nie starał, tak nie ujrzy niczego, co było dalej niż dwa, może trzy metry od niego. Spoglądając w niebo nie spostrzegł żadnych gwiazd jakimi wymalowana była nocna sceneria. Firmament ponad nim miał ciemnoczerwoną barwę i przypominał opary gęstej mgły, lada moment mogącej spaść mu na głowę. Zaczął więc nasłuchiwać, lecz odgłos dudniącego serca, ani trochę mu w tym nie pomagał.

Krasnoluda ogarnął ten charakterystyczny rodzaj pierwotnego leku, związanego z tym co, kryło się tam gdzie nasz wzrok nie sięgał. Strach ów byłby jeszcze trudniejszy do przezwyciężenia, gdyby zabójca, tak uparcie nie poszukiwał swojej śmierci.

-Jeden, dwa, trzy, w pułapkę wpadłeś ty!-Obwieścił piskliwy głosik nad lewym uchem krasnoluda.-Cztery, pięć, sześć, swej duszy powiedz już cześć!-Ciągnął dalej, tym razem trajkocząc z prawej strony.-Siedem, osiem i kto jest teraz łosiem?-Wyszczebiotał stojąc za plecami.

-Dziewięć, dziesięć, jedenaście... yyy, przegłaś pałę właśnie!-Mruknął sięgając po przytroczony do paska niewielki toporek do rzucania i bez wahania rzucił nim przed siebie, gdzieś w odmęty śnieżnej zawieruchy.

Nie minęła chwila, zanim pośród trawionego śniegiem pustkowia rozbrzmiał soczysty dźwięk pękających żeber. Chcąc wykorzystać moment przewagi krasnolud pobiegł do przodu dziękując w myślach Grimnirowi, za pokierowanie jego topora prosto w cel. Pędząc kierował go wątły, ognisty poblask gdzieś w oddali, jaki w momencie ciosu rozbłysnął żywo, lecz po sekundzie zaczął przygasać. Kiedy dobiegł już odpowiednio blisko ujrzał kołyszące się na boki ciało demona, który z niemałym oburzeniem wlepiał swój wzrok we wbity głęboko w tchawice kawałek stali.

Normalny człowiek za sprawą takiej rany wykrwawiłby się w niespełna kilkanaście sekund, nie mówiąc już o padnięciu na ziemię. Istotę z jaką walczył zabójca coś jednak wciąż trzymało przy życiu, ale dzięki temu, miał przynajmniej okazję, aby poprawić jeszcze swe niedokończone dzieło.

-Myślisz, że czymś takim mnie powstrzymasz?!-Spytała świszcząc przy każdym wypowiadanym słowie, lecz wciąż dziarsko zadzierając głowę do góry.

-Spokojnie, wcale nie zamierzam poprzestać na tym-odparł strzykając po kolei wszystkimi palcami u rąk, przemarzniętymi od kąsającego chłodu.

Bez planu. Bez taktyki, ale za to z niemałą werwą ruszył znów do przodu, wystawiając przed siebie zgrubiałe dłonie, jakby chciał nimi wyszarpać co jemu należne. Pragnął wreszcie zakończyć walkę, podczas której stracił zbyt wiele sił i czasu.

Ogarnięta wolą Pana Czaszek dziewczynka, zgodnie z tym co powiedziała, wciąż była gotowa walczyć, choć z każdą następną sekundą czuła jak tlący się w niej żar gaśnie. Zdołała wyjąć ze swej krtani topór i stanąć tak, aby spróbować odeprzeć nadchodzący atak. Była już jednak zbyt słaba, by dalej kontynuować swą dziecięcą grę w berka.

Krasnolud kompletnie zignorował dzierżoną w swojej dłoni broń, był gotowy zakończyć pojedynek jedynie przy pomocy gołych rąk. Z impetem rozbujanego taranu wbiegł w swego wątłego przeciwnika, obalając go na ziemię bez najmniejszego trudu. Oczywiście ten próbował bronić się w jakikolwiek możliwy sposób, ale jedyną opcją była w tym momencie dzika szamotanina oraz próba zadania ciosu wyjętym z krtani toporkiem do rzucania. Nie wielu mężów było w stanie wyswobodzić swoje ciało z objęć rozwścieczonych krasnoludów, a już na pewno nie zdołałoby to zrobić dziecko, mimo de facto bycia narzędziem w rękach boga krwi.

-KREYAAAAA!-Wrzasnęła istota czując jak silne dłonie zaciskają jej się powoli na żebrach.

Sekunda po sekundzie, wokoło słychać było coraz głośniejsze kakofoniczne jęki oraz odgłosy pękania coraz to kolejnych żeber. Graby zabójcy bez ustanku miażdżyły każdą następną kość, mimo koszmarnego uczucia dotykania rozgrzanego żelaza.

W pewnym momencie ciężko było stwierdzić kto spośród walczącej dwójki, cierpi bardziej, krasnolud, czy demon. Rozpoczęły się przeraźliwe zawody w tym, któż zdoła wytrzymać więcej bólu. Zwycięzca, miał prawo zachować życie.

-No zdechnij, żeż wreszcie!-Krzyknął czując, jak popalonymi dłońmi zgniata już główne narządy wewnętrzne.

-B-błagam... uwolnij mnie-wykrztusiła istota, głosem prawdziwie niewinnego dziecka, zupełnie różnym od sposobu mówienia, jakim przemawiała wcześniej.

Przez krótką, ledwie dostrzegalną chwilę, wyraz jej twarzy przestał przybierać formę emanującą nienawiścią do wszystkiego, co na tym świecie czyste i nieskalane piętnem chaosu. Dziewczę przejawiało dogłębny strach oraz smutek, a czarne, głębokie oczy rozjaśniały ludzko wyglądającą bielą przybarwioną błękitem. Na tenże widok krasnolud zareagował niczym więcej jak skonsternowanym burknięciem, jasno dającym do zrozumienia jak bardzo nie pojmuje tejże sytuacji. Mimo wszystko wciąż ściskał dłońmi ciało, które przestało się już trwożnie rzucać i wierzgać. Wyrył w swojej pamięci słowa usłyszane z ust, jakie teraz wydawały z siebie jedynie agonalne pojękiwania. Ciało istoty, zaczęło stygnąć. Nieznośny ból dłoni powoli ustępował, ogień podtrzymujący życie wyraźnie przygasał, lecz krasnolud wciąż miał obawy przed wypuszczeniem demona z rąk. Poczuł, że zwyciężył, ale coś nie dawało mu spokoju. Karmazynowe niebo nad jego głową wciąż powodowało u niego niepokój, a zazwyczaj niezawodna wojownicza intuicja podpowiadała, aby nadal mieć się na baczności. Zabójca, bacznie obserwował twarz dziewczynki, próbując dostrzec na niej jakikolwiek ruch. Nie zoczył żadnego, nawet drobnego drgnięcia powieki, ale właśnie to anormalne skupienie sprawiło, że kątem oka nie dostrzegł czegoś niezwykle istotnego.

Kiedy dysząc nad ciałem począł po raz pierwszy rozmyślać nad dokonywanym przez siebie czynem, zaczął się, aby zastanawiać czy to tędy idzie droga do uwolnienia się od zgubnego zainteresowania Pana Czaszek jego osobą. Może powinien postąpić wbrew wszelkiej logice i odpuścić, darować życie licząc, że dzięki temu zrazi do siebie boga chaosu?

Istota, którą trzymał w swych rękach wciąż jeszcze żyła. Konała w straszliwej agonii, ale być może nie dopełnienie na niej zamierzonego czynu podziałałoby lepiej niźli zwyczajne przetrącenie karku.

Na ten dylemat krasnoludowi nie pozwolono jednak rozwodzić się zbytecznie długo. Można by rzec, że coś podjęło tą decyzję za niego i dopełniło dzieła w paskudnie brutalny i obrazoburczy sposób. Rozgniatając głowę demona przy pomocy spiczastego spodu ogromnej tarczy, posiadającej własną wolę, mimikę oraz koszmarny charakter...

 

Powietrze rozdarł ogłuszający, przeraźliwy ryk dobywający się z pyska, który został wykorzystany do stworzenia tarczy, godnej najlepszych z czempionów chaosu. To paskudne dziecko sztuki szczytnictwa oraz mrocznych rytuałów spoglądało teraz na krasnoluda kilkoma parami fioletowych oczu, osadzonych nad rozwartą, okrągłą paszczą z której wyzierały dziesiątki szpiczastych zębów, a pośród nich wił się długi niby wąż, ociekający śliną jęzor. Osłupiały ze strachu jaki jeszcze nigdy mu nie towarzyszył, zabójca uniósł powoli głowę, aby dojrzeć któż taki ma na tyle odwagi, aby dzierżyć ową broń.

Jako pierwsze ujrzał nogi, uformowane w kształt koźlich kopyt, okute czerwoną stalą i umięśnione. Zadzierając głowę wyżej dojrzał ochrzczony niejednym uderzeniem napierśnik, przystosowany do kobiecego ciała, acz niezwykle groteskowy, ozdobiony symbolami Pana Czaszek. Zobaczył też wówczas kolejną broń istoty jaka po niego przybyła. Wykutą ze stali włócznie, mierzącą trzy metry, jakiej grot przystosowano do zadawania obrażeń nie tylko kłutych, ale i szarpanych. Wystawiony na ten przerażający widok krasnolud, nie chciał już zadzierać głowy wyżej, a jednak ciekawość ponownie wygrała nad rozsądkiem i poprowadziła jego oczy tak, że te spotkały się z wzrokiem demona, który całkowicie powierzył swe życie we władanie rąk Khorna. Z trudem przełknął ślinę, kiedy ujrzał twarz o niezdrowo czerwonym odcieniu, szkarłatnych oczach oraz parze długich, prostych rogów, podobnych do tych, jakimi obdarzone są krwiopuszcze. Lico z pewnością kobiece, aczkolwiek nazbyt przerażające, aby móc klasyfikować je w jakichkolwiek ramach piękna spoglądało w dół z niezdrową satysfakcją oraz dominującym uśmiechem.

Krasnolud kompletnie nie wiedział co ma teraz czynić. Dla zabójców z Karak-Kadrim walka przeciwko potworowi o przytłaczającej sile była spełnieniem marzeń, jednakowoż ten widok zdołałby przygasić każdy płomień odwagi, płonący w sercu nawet najdzielniejszych wojowników.

-Dość już się popisałaś, chodź ze mną-odrzekła istota, przemówiwszy do leżącego w śniegu, dziecięcego ciała z rozbryzganą na wszystkie strony głową i połamanymi żebrami.

-Czym ty...-Chciał spytać krasnolud, lecz słowa nie były w stanie przejść mu przez ściśnięte gardło.

-Jestem Valkia, zwana krwawą. Prawa ręka Pana Czaszek i dla twojej wiedzy Luntku Elamminsonie...-zabrała przerażającą tarczę sprzed jego widoku, lecz sama pochyliła się aby obejrzeć krasnoluda z bliska-...nie przybyłam tu tylko po to, aby zabrać resztki tego ścierwa z powrotem do domeny chaosu.

-Więc przyszłaś ze mną zawalczyć?!-Spytał zebrawszy w sobie, choć trochę odwagi jaka z niego uleciała.

-Nie-pokręciła głową siląc się na nieco szyderczy uśmiech-mój pan, co do niego wielce niepodobne ma zamiar pozwolić ci jeszcze żyć. Widzi w tobie potencjał, który szkoda by było zaprzepaścić w chwili tak burzliwych, nadchodzących czasów.

-ACH DO KROĆSET Z WAMI!-Wrzasnął nie chcąc już dalej wysłuchiwać tej trucizny, wtłaczanej mu do głowy.

W umyśle krasnoluda gniew przeważył nad strachem. Miał już dość tego, że nawet demony zamiast przynieść mu wyczekiwaną śmierć, chcą z nim pertraktować. Raz jeszcze postanowił wziąć sprawy w swoje poranione ręce i pokierował ostrze topora, prosto w odsłonięte teraz ciało Valkii.

Nastąpił trzask, poprzedzony nieprzyjemnym zgrzytem. Wówczas to, topór zabójcy został mu brutalnie wytrącony z silnego uścisku dłoni i poleciał gdzieś na bok, niknąc w mroku śnieżnej zamieci.

-Argh!-Syknął z bólu czując jak kość w jego nadgarstku zostaje boleśnie przetrącona.

Sporo czasu minęło, nim zoczył co sparowało jego pozornie, bardzo precyzyjne uderzenie. Była to długa, stalowa włócznia, którą mimo swoich rozmiarów demon używał z niezwykłą sprawnością. Teraz, jej grot był skierowany ostrym końcem ku tętnicy krasnoluda, a dzieląca pomiędzy nią a ciałem odległość wynosiła zaledwie kilka centymetrów.

-Uwierz mi, że też chciałabym już spełnić twoje marzenie, ale niestety nie mogę. Poza tym walka między nami, jak sam pewnie rozumiesz wyglądałaby niezwykle żałośnie i skończyła nader prędko-skwitował demon patrząc na krasnoluda wzrokiem pełnym szyderstwa oraz pogardy.

Zabójca stał nieruchomo, choć wrzała w nim nienawiść. Pragnął śmierci, lecz takiej, która przyniesie mu dumę i satysfakcję. Próba dalszej walki bez broni, a do tego będąc już praktycznie na łasce swojego wroga byłaby co najmniej nierozważna, żeby nie powiedzieć szaleńczo absurdalna lub absurdalnie szaleńcza.

Nie stał tak jednak długo. Po niedługiej chwili poczuł na całej powierzchni swojego ciała bolesne rąbnięcie, które wyrzuciło go w powietrze, zupełnie jakby ważył kilkadziesiąt kilogramów mniej. Nie wiedział czym dokładnie został uderzony, gdyż po pierwsze działo się to zbyt szybko, a po drugie na chwilę go zamroczyło. Przeczuwał jednak, że cios został wystosowany przy pomocy tarczy ponieważ wzlatując w górę poczuł jak przez moment wokół jego łydki owija się coś bardzo lepkiego i wilgotnego, co najprawdopodobniej było jęzorem istoty, którą Valkia parowała uderzenia.

Upadł z łomotem o ziemię, jaka tym razem na jego szczęście była przykryta grubą warstwą śnieżnego puchu. Poczuł jak w tymże momencie to jego żebra zaczynają strzykać i gruchotać przy każdym wdechu powietrza, który pośpiesznie brał do płuc. Zdołał nie stracić przytomności, choć czuł każdą częścią swojego ciała, że to przyniosłoby mu znaczną ulgę. Leżał teraz na plecach i półprzytomnym spojrzeniem spoglądał w rozciągnięte nad nim karmazynowe niebo. Wciąż nie widział nań żadnego z księżyców, czy jakiejkolwiek gwiazdy. Dookoła jednak nie było ciemno, płatki śniegu odbijały od siebie szkarłatną barwę przez co krasnolud nie był już pewien czy dookoła naprawdę rozlała się czerwień, czy może oczy zaszły mu krwią.

Wpatrując się w jednobarwny firmament przez moment ujrzał jedynie rozbłysk wysoko nad jego głową. Przybrał on formę pikującego w dół świetlistego punktu ciągnącego za sobą dwa ogniste jęzory. Gdy zabójca zamknął oczy na dosłownie ułamek chwili, aby sprawdzić czy przypadkiem nie ma już złudnych majaków, niebo ponownie było puste, a wypełniała je tylko czerwień. Wówczas usłyszał kroki, nieśpiesznie podchodzące coraz to bliżej i bliżej. Był absolutnie pewien do kogo należą, lecz szczerze wątpił w to, czy tej nocy istota ta przyniesie mu śmierć. Zaniechał więc robienia jakiegokolwiek rachunku sumienia i po prostu bezwiednie leżał czując wszechogarniającą go bezsilność.

-Hmm... nie powinieneś się wykrwawić-stwierdziła Valkia lustrując leżące pod jej stopami ciało krasnoludzkie ciało.

Krasnolud nie odpowiedział, zmrużył tylko oczy i oddychał z wolna, próbując unormować bicie swojego serca, które bez przerwy dudniło niejednostajnym rytmem.

-Na mnie już chyba pora-ciągnęła dalej przerzucając wzrok na to co w oddali.-Dobrze ci radzę zapamiętaj tą noc, bo już niedługo doświadczysz konsekwencji jej oraz czynów, których onegdaj się dopuściłeś. Pozostaje mi jedynie życzyć ci ponownego, rychłego spotkania z potęgą Pana Czaszek-to powiedziawszy wyszczerzyła swe zęby w okrutny sposób, chichocząc pod nosem.

Po chwili zniknęła zabójcy sprzed zamglonego wzroku, odchodząc w niewiadomym kierunku. Dźwięk jej kroków stopniowo był coraz odleglejszy, aż wreszcie ucichł na dobre, dając krasnoludowi do zrozumienia, że został wreszcie sam, leżąc półprzytomnie w śniegu, pośrodku rozszalałej szkarłatnej zamieci.

Nie minęła minuta, nim dawi całkowicie utracił kontakt z otaczającą go rzeczywistością. Opuścił zmęczone walką powieki, aż wreszcie pogrążył go sen, mający przynieść chwilowe ukojenie. Nieświadomie, dowiódł także, iż krasnoludy mają coś wspólnego z tutejszymi niedźwiedziami. W końcu chyba tylko one potrafią usnąć snem sprawiedliwego, pośrodku trzaskającego mrozu, lodowego pustkowia.

 

Ilość chmur na błękitnym nieboskłonie była naprawdę znikoma. Gdzie by nie spojrzeć, tam próżno szukać jakichkolwiek śladów po wczorajszej śnieżycy. Przykryty białym puchem step przypominał teraz niczym niezmąconą taflę kubka z ciepłym mlekiem. Słońce górowało już naprawdę wysoko, lecz mimo tego leżący pośrodku na dobrą sprawę niczego, krasnolud wciąż leżał nieruchomo.

Jego serce biło, a oddech był głęboki i miarodajny, jedyną tylko bolączkę stanowiły kolejne, świeże rany oraz nieco nadpalony, pomarańczowy irokez. Zabójca niechybnie spałby tak do południa, gdyby nie ciekawość spotkanego już wcześniej, śnieżnego lisa, który teraz z zainteresowaniem oblizywał mu twarz.

-S-so jest?!-Wybełkotał, po czym niemal natychmiast zwlókł swój tors z ziemi, wymachując przy tym rękoma na wszystkie strony.

Zwierzę odskoczyło przestraszone, zaś krasnolud powoli zaczął wracać do siebie. Zaraz po przebudzeniu jeszcze przez kilka chwil miał przed oczyma obrazy z poprzedniego wieczoru, choć były one nieco wyblakłe, jak wspomnienia z dawnych lat. Przez krótka chwilę myślał więc, że to wszystko mogło być tylko nieprzyjemnym snem, a on leżał nieprzytomny w śniegu ponieważ poprzedniego dnia, nieco przecenił swe umiejętności. Pobieżnie obejrzawszy swoje ciało zrozumiał jednak, że wszystkie nadające się na opowieść grozy wspomnienia miały miejsce naprawdę.

Próbując rozmasować obolały nadgarstek, nagle przypomniał sobie o braku pewnej niezwykle istotnej dla niego rzeczy. Wytężył swój wzrok, aż wreszcie dostrzegł, leżący w oddali, stalowy topór wbity ostrzem w ziemię, którego minionej nocy został tak okrutnie pozbawiony. Chyżo zerwał się na równe nogi i lekko chwiejnym krokiem pobiegł w jego stronę, zaś dopiero gdy ścisnął w dłoni jego trzonek poczuł, że jest względnie bardziej bezpieczny.

Teraz miał ochotę usiąść ponownie na ziemi i pociągnąć z gwinta butelki jaką za sobą taszczył, dla uśmierzenia bólu głowy, ale ponieważ, na dnie nie było już ani kropli, zaś słońce powoli zaczynało górować w swym najwyższym punkcie, słusznie stwierdził, że nie może dłużej mitrężyć czasu.

Spojrzał na północ, w kierunku wypiętrzonych, śnieżnych szczytów Gór Gigantów, wewnątrz których mieściła się krasnoludzka twierdza Kraka Ravnsvake. Zamierzał tam dotrzeć, aby odpocząć po wyczerpującej wędrówce w trakcie której nie znalazł tego, czego tak usilnie poszukiwał.

Oparłszy topór o ramię zaczął iść zostawiając za sobą ślad butów na świeżej warstwie śniegu.

Nieoczekiwanie do ostatniej części jego wędrówki przyłączył się ktoś jeszcze. Był to śnieżny lis o białym kolorze futra, pokrytym gdzieniegdzie niebieskimi kryształkami lodu. Zwierzę nie wiedzieć czemu zaczęło kroczyć przy nodze zabójcy, niczym wierny pies podążający za łowczym. Nie wyglądało na wychudzone, toteż nie prosiło o jedzenie, którego w zasadzie krasnolud nawet nie miał. Szło dziarskim krokiem bez obaw dotyczących krępej istoty, jaką wybrało sobie na towarzysza podróży.

-Nie potrzebuję eskorty-burknął krasnolud spoglądając w lisi pyszczek.

Zwierzę przekręciło tylko głowę i szło dalej, nie zważając zbytnio na ten marudny komentarz.

Zabójca nie miał ochoty droczyć się ze zwierzęciem, które swym zachowaniem i tak nie czyniło mu żadnej szkody. Poczuł jednak przymus, aby lojalnie poinformować, że:

-Jak będziesz sprawiać problemy to zrobię z ciebie pasztet...

 

Niepogodzony ze swym losem dawi oraz idący u jego boku śnieżny lis wędrowali prosto, ku skalnym przesmykom. Step jakim kroczyli był praktycznie pusty, ale i błogo spokojny. Miniona noc nie pozostawiła po sobie większych śladów, choć z pewnością, jako jedna z niewielu rzeczy na długo pozostanie w pamięci Luntka Elaminnsona, zabójcy z Karak-Kadrim, który w swej osobistej księdze uraz, grubymi runami postawił sobie za punkt honoru, aby stanąć do godnej walki z kobietą, która dotychczas najbardziej zalazła mu za skórę...

Średnia ocena: 3.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • SwanSong 09.09.2021
    Za długie. Przegadane. Pełno błędów. Warhammer to coś więcej niż krew i walka.
  • Trzy Cztery 09.09.2021
    Przeczytałam do połowy, i zakończenie. Podoba mi się! Przeczytam całość, trochę później.
    Błędów wcale nie ma! Jeden przecinek, przed "co", tylko - niepotrzebny. Drugi akapit, trzecia linia:

    Poza tym, czy chwila wytchnienia od dopiero, co zakończonego mozołu nie wyszłaby na dobre?
  • SwanSong 09.09.2021
    Może czytamy różne teksty? Wiele zbędnych zaimków, brakujące lub nadmiarowe przecinki, to samo z kropkami. Początek jest przegadany i po prostu nudny. Co do użycia pewnych wyrazów mam poważne wątpliwości.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania