Szkoła Marzeń. Rozdział I - Zaproszenie

Ogrodzenie wielkiego kompleksu edukacyjnego rozciągało się na kilka kilometrów. To właśnie tutaj uczono wszystkich obiecujących uczniów tego kraju. Począwszy od zdeterminowanych mieszkańców, po elity nad elitami.

Tym właśnie były państwowe szkoły „Złotych Jabłoni.” Założone setki lat temu przez szlachtę,

od samego początku mogły sobie pozwolić na najwyższej klasy naukę kolejnych pokoleń.

Początkowo otwarte były wyłącznie dla męskich potomków wysoko urodzonych.

Dzisiaj jednak są już dostępne dla wszystkich, a jedynym warunkiem jest wykazanie

się ponadprzeciętną inteligencją. Naukę w kompleksie mogły począć dzieci już od roku przedszkolnego aż po studentów. To właśnie tutaj uczęszczać miałem ja – Łukasz Krasiński.

Całe życie dążyłem do zrealizowania swojego marzenia, poświęcając przy tym wszystko.

Oto więc jestem – Przed główną bramą kompleksu, gdzie lada chwila rozpocząć się miało moje licealne życie.

Towarzyszące mi przy tym uczucie ekscytacji oraz spełnienia było nie do opisania. Serce w piersi biło mi szybko, tuż pod gardłem. Moja drżąca ręka trzymała natomiast list informujący o akceptacji do tego właśnie miejsca.

Ogromna, dwuskrzydłowa brama zrobiona była ze złota, a jej pręty tworzyły na środku symbol drzewa. Moim oczom szybko rzuciła się kamera. Położona była tuż obok bramy, wysoko na murze.

Zgodnie z instrukcją załączoną do dokumentu należało pokazać treść listu do obiektywu.

Po podniesieniu trzymanej przeze mnie kartki, skrzydła bramy poczęły momentalnie się otwierać.

Brukowana ścieżka, wzdłuż której posadzone były niskie drzewa, prowadziła prosto, aż do budynku administracyjnego. Stanowił on ostatnią barierę między mną, a szkołą za nim.

Upalne, sierpniowe słońce biło na mnie z góry, patrząc jednocześnie jak znikam pod koronami drzew.

Budowla przede mną wzniesiona została na planie litery H.

Kiedy więc zbliżyłem się do budynku, zamiast drzew po bokach dostrzec mogłem skrzydła obiektu.

Nagle jednak zwolniłem kroku. Spoglądając w okna dojrzałem niepokojącą pustkę, zupełnie jakby korytarze w ogóle nie były używane.

Nie tak wyobrażałem sobie główny budynek administracyjny tego miejsca. Spodziewałem się raczej zestresowanch pracowników lawirujących między innymi niczym pszczoły w ulu. Postanowiłem jednak zignorować ten fakt.

„Mamy połowę XXI wieku, wiele spraw załatwić można bez opuszczania swego stanowiska.” – Stwierdziłem w głowie.

Tłumiąc niepokój powyższą myślą stanąłem przed drzwiami frontowymi.

Pchając za klamkę otworzyłem ich prawe skrzydło.

Główny hol budynku był całkowicie opustoszały.

Stając na jego środku rozejrzałem się wokół.

Przede mną, po drugiej stronie pomieszczenia znajdowały się właściwe drzwi prowadzące na kampus. Obecnie nie mogłem tam wejść – Wciąż muszę podpisać dokumenty czyniące mnie uczniem tego miejsca. Nad moją głową dostrzec mogłem balkony z powyższych pięter. Umieszczone zostały wzdłuż ścian, stanowiąc łącznik między lewą a prawą stroną budynku.

Pod samym sufitem znajdował się sporych rozmiarów żyrandol, najpewniej wiszący tu od samego założenia kampusu.

Po moich obu stronach rozciągały się natomiast korytarze.

Jedynym światłem tutaj było to przenikające przez okna frontowe.

Dostrzegając wiszącą na jednej ze ścian mapę budynku podszedłem bliżej. Moim celem było znalezienie pomieszczenia pełniącego funkcje sekretariatu.

Nie było to trudne.

Pomieszczenie znajdowało się w lewym skrzydle, za drzwiami znajdującymi się naprzeciwko korytarza, prowadzącego do holu. Oznaczało to więc, że mogłem już teraz je dostrzec. Ruszyłem więc w ich kierunku, a echo mych kroków rozchodziło się po obiekcie. Podchodząc do drzwi oznaczonych numerem 16 postanowiłem zapukać, by po chwili powoli je otworzyć.

Pomieszczenie oświetlone było tylko przez znajdujące się po przeciwległej stronie okno. Tuż przed nim stało biurko, na którym leżała sterta segregatorów. Ich o wiele większa ilość umieszczona była niechlujnie w otwartej szafie obok.

Pokój ponownie pozbawiony był żywej duszy. Obracając głowę w lewo dostrzec mogłem rzecz wywołującą konsternacje. Stała tam dość sporych rozmiarów roślina w doniczce, nie samo to było jednak najdziwniejsze.

„Ta palma koralowa… Nie podlewano jej od bardzo wielu tygodni. Całkowicie uschła.” – Na tym etapie nie miałem już najmniejszych wątpliwości. Budynek ten stoi tu opuszczony od dłuższego czasu. Moje myśli nagle zostały brutalnie przerwane. Poczułem, jak dreszcze przeszywają moje całe ciało, podczas gdy serce niemal nie stanęło mi w piersi. Powodem tego były dźwięki rozbijanego szkła rozchodzące się echem po korytarzu.

Tego było dla mnie za wiele.

Owładnięty emocjami obróciłem się na pięcie, pośpiesznie opuszczając sekretariat.

Zgodnie z przewidywaniami na podłodze leżały fragmenty szkła. Oprócz tego rozlana została jasnoniebieska ciecz. Pośpiesznym krokiem ruszyłem przed siebie, tylko by po chwili poczuć nieprzyjemnie słodki aromat. Natychmiast skryłem nos w białym rękawie koszuli. Docierając do drzwi z całych sił pociągnąłem za klamkę.

Uchyliły się one bezdźwięcznie, wypuszczając mnie na zewnątrz.

Swój wzrok natychmiastowo skierowałem ku wciąż otwartej na oścież bramie.

Nagle jednak spowolniłem kroku. Nie zrobiłem tego z własnej woli.

Powodem były ostre zawroty głowy, atakujące mój umysł znienacka.

Bezwolnie zacząłem się zataczać, aż nie upadłem na kolana.

Moje podejrzenie natychmiast padło na nieprzyjemny zapach, jaki czułem chwilę temu.

Kolejnym objawem okazały się być trudności z oddychaniem.

Było to uczucie podobne było do tego, jakby ktoś usiadł na mej piersi.

Po chwili ręce na których się opierałem zaczęły drgać. Mogłem wyraźnie poczuć, jak uchodzi z nich wszelka siła. Tymczasem przed oczami pojawiły się mroczki. Ostatnim, co widziałem była powoli zamykająca się brama.

Upadłem na bruk. Choć sił już nie miałem by nawet powieki otworzyć, to wciąż większość zmysłów była w pełni sprawna. Mogłem poczuć zimno bruku, zapach oraz szelest liści na wietrze.

Temu wszystkiemu towarzyszyły kroki.

Rytmiczne, powolne, dochodzące z wcześniej pozornie opuszczonego budynku.

Zatrzymały się one tuż obok mnie.

Po chwili poczułem jak czyjaś ręka odgarnia zakrywające moją twarz, brunatne włosy.

Mogłem poczuć jak zimna kropla potu spływa po mej skroni.

Następnie osoba ta dotknęła mojego policzka, delikatnie go gładząc.

Jej dłoń była stosunkowo niewielka, miękka, należąca do młodej osoby.

Wtedy ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie przypominające tonięcie. Zupełnie jakby świadomość moja zanurzona była w jeziorze bez dna.

Skierowany górą ku powierzchni obserwowałem, jak światło przebijające się przez powieki

powoli się oddala.

Trwało to do czasu, aż te całkowicie nie znikło.

Nagle, po nieokreślonej ilości czasu wszystko zaczęło do mnie wracać.

Pierwsze było czucie.

Mogłem poczuć, iż leżałem na czymś twardym i zimnym. – Najpewniej był to beton lub podobny mu kamień.

Później przyszła kolej na dźwięk. – Nie dawał on jednak wiele. Jedyną słyszalną mi rzeczą były spadające blisko ucha krople wody.

Następny był zapach. – Otoczenie wypełniała stęchlizna.

Ostatecznie powoli podniosłem powieki.

Rozdział II – Przebudzenie.

C.D.N

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania