Tadeusz Cieślak: Dorastanie w PRL-u. II. Olszewo

Czytelnikom mojej I części wspomnień

Wołyńskie dzieciństwo

*

Wjechaliśmy na podwórze. Po lewej ręce mieliśmy budynek mieszkalny z czerwonej cegły. To chyba zadecydowało, że przez całe swoje życie uważam domy z czerwonej cegły za cechę budownictwa niemieckiego. Na prawo mieliśmy stodołę. Była drewniana, z dość dużymi prześwitami miedzy deskami na ścianach.

Tak nawiasem. Stryjek na Ziniówce miał ładniejszą stodołę. My w ogóle nie mieliśmy takiego pomieszczenia - nad czym mama bardzo bolała; nie nadeszła jeszcze kolej na stodołę w ogólnych planach budowy i rozbudowy gospodarki.

Na wprost prezentował się budynek niezbyt wysoki. W połowie był murowany. Górna część, gdzie chyba stryszki, obita była pionowo deskami. W budynku tym mieściły się stajnie, obory, chlewy i magazyny gospodarcze. Między tym budynkiem a stodołą była brama wyjazdowa w pole. Przy budynku gospodarczym przycupnęła... wygódka. Taka sama, drewniana ze szparami, jak u nas na Ziniówce i na Kurdybanie. Poczuliśmy się całkiem swojsko. Starsi komentowali, że niezbyt bogaty Niemiec tutaj mieszkał.

Ruszyłem do mieszkania. Nie pamiętam czy sam, czy ktoś mnie prowadził. Wchodzę do pokoju. Oo! Czysto. Pozamiatane, podłogi jakby nawet wypucowane – o tam pod oknem w drugim pokoju podłoga połyskuje! Poza tym pusto. Tylko ściany i podłogi. Jedynie w kącie stał piec kaflowy, a zza jego niedomkniętych drzwiczek bił intensywny żar. Nie widziałem takiego ognia na Wołyniu. Przed drzwiczkami na podłodze leżały jakieś grube, niedługie listwy koloru brązowego. Brykiety – ktoś mi wyjaśnił. Nie znałem tego. Od kafli buchało przyjemne ciepło.

Siostrze przypisuję te porządki i rozpalenie w piecu. To było do niej podobne.

 

*

 

Pewnego wieczoru, kilka dni po naszym tutaj przyjeździe, wybuchła strzelanina w mieście. Wszyscy zamarli z wrażenia: Co, i tutaj banderowcy? Wydawało się to niedorzeczne, ale tak większość pomyślała. A przekonałem się o tym, kiedy byłem tutaj przypadkowo ponad sześćdziesiąt lat później.

Strzelanina w mieście trwała niedługo. Czerwone rakiety pryskały w powietrze, trzaskały karabiny, broni maszynowej nie było słychać.

Nie pamiętam czy jeszcze tego wieczoru, czy dopiero na drugi dzień nadeszła wiadomość: Wojna się skończyła! Strzały w mieście – to były wiwaty z okazji jej zakończenia. Aa-aa! Podwójna ulga: nie banderowcy i koniec wojny!

Każdy chyba człowiek po tej wiadomości dokonał krótkiego bilansu: kto przeżył, a kto nie miał szczęścia.

Teraz czekaliśmy na wiadomości od naszych ojców z frontu. Nasza rodzina dodatkowo martwiła się o najstarszego brata na przymusowych robotach w Niemczech. Tylko jak oni mogą dać nam znać o sobie, kiedy nie wiedzą, jaki jest nasz nowy adres? Należało liczyć na rodzinę, która nie zmieniała adresu przez cały czas trwania wojny. A to mogło potrwać długo.

Wypadało więc cierpliwie czekać w niepewności.

 

*

 

Pojawiły się polskie nazwy miejscowości w naszych stronach. Neidenburg otrzymał nazwę Nibork; nasza kolonia – Olszewo. Obok za górką były dwie kolonie zajęte przez Polaków z naszego transportu. Jedną kolonię nazwano Małe Olszewo, z czego by wynikało, że nasze – to Wielkie. Drugą kolonię nazwano – Pielgrzymowo. Do ostatniej nazwy miałem pewne zastrzeżenia. Dlaczego tak? Nazwa sugerowała, że albo do tej miejscowości pielgrzymowano, albo jej mieszkańcy gdzieś pielgrzymowali. Niemców o takie uroczystości nie podejrzewałem. Czyżby Polacy już po kilku dniach pobytu dorobili się takiej nazwy? Niemożliwe.

Gdzieś na początku lat pięćdziesiątych - nas już tutaj nie było - Nibork został przemianowany na Nidzicę, Olszewo na Rozdroże, Małe Olszewo na Olszewo, Pielgrzymowo pozostało bez zmian.

Na północ od Nidzicy jest jeszcze teraz wieś o nazwie Nibork Drugi. Od centrum Nidzicy - trzy kilometry, od jej krańca północnego – jeden kilometr.

Teraz ta nazwa jest bez sensu: Bo gdzie Nibork Pierwszy?

 

*

 

Jednego razu przyszedł do nas starszy mężczyzna. Szczupły, dość wysoki, siwy. Może miał około siedemdziesięciu lat. Oceniam z perspektywy obecnej, bo wtedy nie umiałem z wyglądu określać wieku ludzi. Przyszedł w sposób nietypowy, nieoficjalny. Nie z głównej ulicy, tylko z pola, zza stodoły! Wejściem, że tak powiem, kuchennym. Stodoła w tym czasie była otwarta na przestrzał, a on przeszedł przez jej klepisko i pewnym krokiem zmierzał do mieszkania.

Nie słyszałem jego rozmowy ze starszymi. Po jego odejściu dowiedziałem się, że to był właściciel domu, w którym obecnie mieszkaliśmy. Na czas działań wojennych uciekł do córki mieszkającej w sąsiedniej wsi. Był później u nas jeszcze kilka razy. W rozmowie z nim nasi rodzice mieli miny trochę niepewne, skrępowane. Bądź co bądź mieszkaliśmy w jego domu. No, ale cała zawierucha wojenna i repatriacja nie były naszym pomysłem. Tym skrępowaniem dorosłych byłem trochę zaskoczony. Ludzki odruch w takich dzikich czasach!

Dowiedziałem się ciekawej rzeczy – ten Niemiec mówił trochę po polsku: „Szmat złodziej ukradł mi koło” i „krowa się rozbziczyła i poleciała na drugie psie”. Te dwa zdania do mnie dotarły. Nie wiedziałem tylko co znaczy „szmat” i „koło”. „Koło” starsi mi wyjaśnili: rower. Co znaczy „szmat” nie wiem do tej pory. Chyba to jest jakiś gwarowy negatywny przymiotnik określający złodzieja. Łączyć to słowo ze szmatą jest chyba ryzykowne. Dziwiło mnie tylko, że jakiś Niemiec posługiwał się językiem polskim. Przecież wszystko miało być po niemiecku. Nie znałem wtedy hitlerowskiego sloganu: „Ein Volk, ein Reich, ein Führer“. Ale to się czuło w powietrzu.

Na tamtych terenach mieszkaliśmy przez rok. Po czym wyjechaliśmy na zachód Polski – w Lubuskie. Tamta problematyka poszła w zapomnienie. Czytałem przecież później M. Wańkowicza „Na tropach Smętka”, a mimo to sprawy opisane w tej książce nie skojarzyły mi się z moimi przeżyciami w dzieciństwie.

Pisząc ten rozdzialik przypadkowo natknąłem się na artykuł S. Sempołowskiej – Mazury Pruskie, opublikowany w czasopiśmie „Ziemia” (1913 nr 31 i kilka następnych).

Mazury Pruskie to obszar szeroki na dziewięćdziesiąt i długi na dwieście dziewięć kilometrów, a ciągnie się od Mławy do Przerośli.

Germanizacja Mazurów pruskich, według spostrzeżeń Sempołowskiej, postępowała bardzo szybko. W latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku na obszarze Mazur Pruskich przebywało siedemdziesiąt osiem procent Polaków, a już dwadzieścia lat później – tylko pięćdziesiąt trzy. Germanizacja Mazurów była największa na północy tego obszaru, a najmniejsza na południu w okolicach Niborka.

Otóż to. Mieliśmy w Olszewie do czynienia z najmniej zgermanizowanym Mazurem pruskim, któremu szmat złodziej ukradł koło.

Kto był tym najbardziej prawdopodobnym złodziejem - o tym dalej.

 

*

 

Niespokojne to były czasy. Ale gdzie im tam było do niepokojów na Wołyniu!

Co i rusz na podwórku pojawiały się jakieś podejrzane indywidua. Pieszo, na rowerach, a nawet konno. Patrzyłem raz pogardliwie za jednym takim kawalerzystą. Anglezować nie potrafił!

Zaglądali do stodół, stajen i magazynów. Próbowali rabować co cenniejsze sprzęty. Pokazywali fałszywe dokumenty uprawniające do zarekwirowania na przykład silników spalinowych do napędu młockarni.

To byli szabrownicy.

Ale prym wiedli sowieccy żołnierze. Ci gotowi byli zabić człowieka dla zegarka, konia i roweru (cziasy, łoszad’ i wiełosipied - dla skrótu mówiliśmy – lisapied). A broń mieli legalnie.

Czy już się domyślamy, co to za szmat złodziej skradł koło naszemu Mazurowi?

Opowiadanie wujka.

Kiedy się zorientowałem, że nasze konie są zagrożone, postanowiłem spać na stryszku nad stajnią. W pogotowiu miałem obok siebie widły.

Pewnej nocy obudziłem się nagle z uczuciem, że ktoś jest na strychu. I rzeczywiście, na tle otwartych na strych drzwi sunęła do mnie pochylona sylwetka mężczyzny. Zerwałem się na równe nogi i chwyciłem za widły. Ale tamten był szybki i sprytny, też chwycił za widły - z drugiej strony. Zaczęliśmy się mocować, tratując nogami nagromadzone tam siano i słomę. Szybko się zorientowałem, że jestem na przegranej pozycji. Tamten był młody i silny, a ja mam przecież za sobą pięćdziesiątkę. W tym bandyckim tańcu zacząłem manewrować tak, aby się znaleźć przy drzwiach. Udało się. Wychyliłem głowę i zacząłem głośno wzywać pomocy. Oprych puścił widły i prysnął na ziemię. Że też sobie nóg nie połamał. Przecież tam jest grubo ponad dwa metry wysokości.

Był to, a jakże, krasnoarmiejec. Wysportowany!

 

*

 

Tato przyjechał z wojska na urlop! Tak, ojciec nie znał naszego nowego adresu, ale mama miała przecież adres jego poczty polowej. Co to była za radość. Bo to koniec wojny, a ojciec żywy, cały i zdrowy. No, z tym zdrowiem nie było najlepiej. Narzekał ojciec na żołądek. Były krwawe stolce. Po demobilizacji, kiedy wrócił do domu, regularne odżywianie i brak stresu wojennego pozwoliły ojcu wrócić do zdrowia.

Teraz dopiero dowiedzieliśmy się, że ojciec był po raz drugi ranny. Ojciec – podobnie jak przy pierwszej ranie - zawsze twierdził, że to były kontuzje.

A było to tak.

Ofensywa, która ruszyła szesnastego kwietnie, była w pełnym toku – zaczął ojciec. Zorganizowano grupę zwiadowczą, do której i ja należałem. Jechaliśmy dwoma samochodami pancernymi. To takie małe czołgi. Ale nie na gąsienicach, tylko na zwykłych kołach samochodowych. Ponieważ byłem najstarszy w grupie, uhonorowano mnie wygodnym miejscem w wieżyczce samochodu. Byłem z wieżyczki wynurzony do połowy. Młodzi żołnierze tak po prostu oblepili swoimi ciałami resztę samochodu. Siedzieli i trzymali się, gdzie i jak popadło.

W wojsku była wtedy taka nierozgłaszana zasada, że przed ryzykowną akcją, w której mogły być ofiary śmiertelne, każdego z jej uczestników częstowano szklanką spirytusu. Dla animuszu. W naszym przypadku było to samo. Było to pod Kostrzynem nad Odrą.

Ruszyliśmy. Po pewnym czasie dojeżdżaliśmy do lasu, który po lewej stronie szosy wznosił się lekko do góry na łagodnym i długim zboczu. I właśnie z tego lasy, z miejsca trochę oddalonego od szosy „poszła” na nas seria z karabinu maszynowego. Szofer naszego pojazdu stracił panowanie nad kierownicą. Samochód wypadł z drogi i popędził w głąb lasu. Las był rzadki. Może też dlatego, że Niemcy dużo sosen wysokopiennych wycięli na budowę zapór przeciwczołgowych. Po tych wyciętych drzewach pozostały ich wierzchołki z kikutami po odrąbanych pniach. Pędziliśmy na jeden taki kikut. Był wymierzony prosto w moją pierś. Zasłoniłem twarz rękami już nie po to, aby się przed czymś chronić, tylko nie chciałem patrzeć, co się będzie ze mną działo. Byłem pewien, że nadszedł mój koniec. Ale kierowca samochodu próbował coś jednak robić. Skręcił lekko w prawo. W efekcie kikut nie uderzył mnie swoim ostrzem, tylko bokiem – płasko. I to uratowało mi życie. Po uderzeniu zostałem odrzucony do tyłu na wieżyczkę samochodu. Samochód pędził dalej. I wreszcie uderzył czołowo w drzewo. Chłopcy siedzący na samochodzie pospadali jak gruszki z drzewa. Nic im się nie stało. Młodzi, sprawni fizycznie. A ja siłą bezwładu rąbnąłem znowu piersią w przód wieżyczki. W pepeszce, którą miałem na piersi, pękł magazynek i naboje posypały się po pancerzu samochodu. Kątem oka widziałem, jak kierowca wyskoczył z samochodu i pobiegł do pobliskiej kałuży. Wyglądało, jakby pił z kałuży wodę, czerpiąc ją dłonią. Kiedy się wyprostował i odwrócił do nas, okazało się, że ma dwie gęby! Również siłą bezwładu uderzył twarzą o jakąś część samochodu i rozciął sobie głęboko dolną wargę gdzieś o centymetr lub dwa poniżej ust.

Ofensywa była w pełnym toku. Ja nie miałem ran krwawiących. Chodzić jakoś mogłem. Uznano, że jestem potłuczony. Nie odstawiono do szpitala tylko wsadzono mnie do samochodu sztabowego. Kiedy pojawiał się ból, częstowano mnie szklanką spirytusu z wielkiej beczki stojącej w kącie samochodu. Podczas alarmów przeciwlotniczych wszyscy wyskakiwali z samochodu i kryli się po rowach. Za pierwszym razem też tak zrobiłem. Ale po odwołaniu alarmu wszyscy szybko wskoczyli do samochodu, a ja nie mogłem ze względu na ból. Hamowałem ofensywę! W następnych razach nie wysiadałem już z samochodu. Co będzie, to będzie... I tak przetrwałem do końca wojny. Kiedy już się wszystko uspokoiło, zbadał mnie lekarz. Stwierdził załamanie lewej strony klatki piersiowej - dwadzieścia pięć procent uszczerbku na zdrowiu. Wystawił odpowiednie dokumenty. Mogę się starać o wojskową rentę inwalidzką.

Przed powrotem do jednostki ojciec wziął z domu swój przedwojenny mundur wyjściowy. Elegancki, kamgarnowy. Przyszył do niego regulaminowe naszywki, przypiął otrzymane medale. Tuż przed wyjazdem postanowił się jeszcze ogolić. Rozpiął tylko kołnierzyk i zasiadł do golenia.

Akurat w tym czasie na podwórko wpadł sowiecki sołdat i nikomu nic nie mówiąc, popędził do stajni. My wszyscy z domu – za nim. Ojciec, kiedy się zorientował w sytuacji, wypadł z domu za nami: jeden policzek ogolony, na drugim spienione mydło, w rękach brzytwa. Wpadł do stajni. A sołdat siedzi pod koniem i zagląda mu w kopyto.

No i zaczęło się.

Ojciec dobrze znał język rosyjski. Zwłaszcza ten potoczny. A już szczególnie żargon frontowych żołnierzy sowieckich z ostatniej wojny, w którym najdelikatniejszym wyrażeniem było „job twaju mat’”.

No i poszła wiącha pod adresem bojca – po matuszkie, bladi, sabakie. Dalej nie będę wyliczać, bo już po wymienionych wyrazach wstyd. Krasnoarmiejec wyskoczył spod konia. Kiedy zobaczył ojca mundur, wyprężył się jak struna.

Ruki pa szwam:

• Izwinitie gaspadin, izwinitie pażałusta, ja tolka..., ja tolka..., dyrku... – bełkotał fatalnie.

• Pad chwost jemu pasmatri – tam dyrka!

Ciągle regulaminowo twarzą do gaspadina zaczął się bojec cofać w kierunku drzwi, potykając się o podściółkę w stajni. Za drzwiami zniknął, jakby się rozpłynął w powietrzu.

Wracaliśmy do mieszkania w nastroju trudnym do opisania: euforia, radość, satysfakcja, wielka ulga.

Widać było, że i wujek przeżywał to zajście. Wreszcie ktoś mu tak skutecznie pomógł w tej szarpaninie z przyjaciółmi. Szedł z pochyloną głową i z jaszczurczym uśmieszkiem na twarzy. Wreszcie wyrzucił z siebie swoje najcięższe przekleństwo:

• Psiakrew!

 

*

 

He, he, he! Przypominam sobie moje osobiste boje z ruskimi maruderami wojennymi. A jakże. Stałem na podwórku przy wejściu do sadu. Wpadło tam trzech lub czterech takich mołojców. Wleźli bezczelnie na jabłoń i po prostu darli jabłka aż liście i gałęzie gęsto leciały na ziemię. Próbowałem do nich po rosyjsku:

• Astawtie, eto zielone!

Z wierzchołka jabłoni zabrzmiało:

• My toże zielony a nas w armiju wziali!

Zacukał mnie tą odpowiedzią. Mimo to uważałem, że odniosłem sukces. Po pierwsze – mój język rosyjski był niezły, zrozumieli. Po drugie – tłumaczyli się przede mną. Po trzecie – skarżyli się na swój los.

- O, biedaki – pomyślałem. A niech tam z tymi jabłkami. W podświadomości być może miałem obraz tego bosego chłopaka w Dubnie w środku zimy.

 

*

 

Pewnego dnia, gdy rano wstałem, odczułem jakąś dziwną atmosferę w domu. Było chłodno. Pod kuchnią nie palił się ogień, jak to zwykle bywało. Nie było śniadania. Coś tam na kuchni stało ugotowane i usmażone, ale samemu trzeba się było obsłużyć. Kto potrafił, to jadł. Małe dzieci prosiły matki o jedzenie. Oczywiście dostawały, ale co dalej było z tym śniadaniem, nie interesowały się. Chodziły matki jak lunatyczki. Co się stało? Nie było odpowiedzi.

Kilka dni później z pastwiska siostra przypędziła krowy. Na wsi drobne zdarzenia są chętnie opowiadane i komentowane - coś się dzieje w paśmie codziennej szarzyzny. Siostra więc opowiedziała, jak to, pilnując krowy, przycupnęła w zaciszu pod ścianą stodoły sąsiedniej zagrody.

• I wtedy nadszedł nasz znajomy żołnierz sowiecki. Pamiętacie może – siostra

zrobiła dygresję - jak kilka dni temu przyszło na nasze podwórko dwóch krasnoarmiejców. Jeden szczupły, wysoki z czarnym wąsikiem, z którego najwyraźniej był dumny; on właśnie podśpiewywał wesoło, rozmawiał, żartował. A drugi był milczący, trochę ponury. Tylko łypał dookoła, co tu można ukraść – tak właśnie mówiliśmy o nim. Siostra skończyła dygresję.

- No i dzisiaj przechodził koło mnie ten sowiet z czarnym wąsikiem. Zażartował nawet:

• Szto tak sidisz pod zaborom kak kurica w żarkij dień? Poskarżył się też, że

jego kolega już trzecią noc nie wraca na kwaterę. Właśnie go szuka.

Ja w rewanżu zażartowałam:

- Kanieczno na diewoczki paszoł.

Bardzo się spodobało sołdatowi to przypuszczenie. Roześmiał się serdecznie, szeroko i ruszył dalej na poszukiwanie kolegi.

Na drugi dzień jeszcze przed południem na podwórko od strony pola weszła liczna grupa mężczyzn. Byli sowieccy wojskowi i cywile niewiadomej narodowości. Na czele szedł krasnoarmiejec z psem na smyczy, owczarkiem niemieckim. Obchodzili zabudowania, a pies ciągle węszył. Wreszcie skupili swoją uwagę na teren tuż za stodołą. Mieli ze sobą pręty stalowe około trzymetrowej długości. I tymi prętami sondowali ziemię. A sabaka krugom niuchała i niuchała.

Myśleliśmy, że może dostali jakąś informację o skarbach ukrytych w tym miejscu przez Niemców. Bo też dlaczego ten nasz Mazur, ile razy nas odwiedzał, szedł przez klepisko stodoły?

Wreszcie poszukiwacze skarbów poszli. Chyba nic nie znaleźli.

 

*

 

Nie pamiętam, kto pierwszy wrócił do domu. Czy ojciec z wojska, czy brat z przymusowych robót w Niemczech. Raczej pierwsi wrócili wojskowi. To znaczy mój ojciec i zięć wujostwa.

To było święto! Przez cały chyba miesiąc. Żniwa w toku. Rano jedliśmy śniadanie w pewnym pośpiechu. Ruszaliśmy w pole wszyscy razem. Jak w kołchozie. Nie było podziału na rodziny. Wracaliśmy późnym popołudniem. I zaczynało się świętowanie. Kobiety piekły i gotowały, co tylko umiały. Bimber lał się obficie. Piło się go szklankami. Kieliszków po wojnie nie było w sprzedaży. A więc szklanki, najczęściej musztardówki. Normalnych szklanek też w handlu nie było. I szły opowiadania naszych żołnierzy o ich czasach wojaczki: Warszawa, Wał Pomorski, Kołobrzeg, ostatni szturm znad Odry do Berlina.

Brat po wyzwoleniu wracał do domu na Wołyń. Jechali zorganizowanym transportem sowieckim. Na Bugu była już granica. Brat pojechał do rodziny mamy w Dorohusku. Nie wiem, czy tam już wiedziano, gdzie my jesteśmy. Być może czekali na list od nas. W każdym razie brat był tam dość długo. Kiedy przyjechał do domu, to pierwszą całą noc przegadaliśmy. Opowiadał przecież o innym kraju, innych zwyczajach i obyczajach. A to wszystko w atmosferze zagrożenia i ze strony Niemców, i podczas słynnych nalotów alianckich.

Nikt z naszej rodziny nie zginął w czasie wojny.

Byliśmy w komplecie.

 

*

 

Jednego razu po kolacji wszyscy mężczyźni odsunęli się trochę od stołu do kącika. Wujek coś im tam opowiadał cichym głosem. W pewnym momencie powiedział dość głośno: I trach! Machnął przy tym wujek dłonią jak siekierą, która coś przecina. Słuchający mężczyźni gwałtownie podskoczyli, wyprostowali się na krzesłach. Na twarzach było widać jakby podziw, akceptację, zadowolenie. Wujek przerwał na chwilę i wyszedł z kuchni. Kiedy wrócił, w rękach niósł... pepeszkę. Mężczyźni ją oglądali. Wreszcie pepeszka znalazła się na skraju stołu. Wtedy i ja obejrzałem ją sobie. Rzecz jasna nie dotykając jej. Na mój gust była trochę... znoszona. Mój ojciec miał też pepeszkę, kiedy na Kurdybanie był w domu, jadąc po kolegę do Brzeżan. Była ładna z żółtą kolbą. Może była po prostu nowa. A ta była szara, spłowiała. No, po prostu bardzo pasowało do niej wyrażenie – znoszona.

Już wiedziałem, o czym wujek opowiadał mężczyznom. Nigdy nie słyszałem bezpośrednio opowiadania wujka na ten temat. To co teraz napiszę, to będzie zlepek wszystkiego, co o tej sprawie słyszałem od starszych ode mnie.

Wujek, po tej historii z widłami na strychu, poszedł tam spać już z karabinem. Podziwiam wujka w tej organizacji sprzętu wojennego. Na Kurdybanie karabin maszynowy z czołgu. Tutaj karabin. Przed chwilą była mowa o pepeszce. Czy przypadkiem wujek gdzieś w stogu czy w sąsieku stodoły nie miał czegoś z artylerii. Nie mówię o armacie, bo to za duże. Ale na przykład moździerz, albo przynajmniej granatnik. Ale do rzeczy.

A więc wujek poszedł spać na strych nad stajnią nie z widłami tym razem, lecz z karabinem.

Niedługo czekał. Obudziły go w nocy odgłosy z podwórka. Wyjrzał przez drzwi strychu. A jakże! Z drzwiami do stajni mocował się ruski żołnierz. Jakimś prętem stalowym łamał kłódkę na drzwiach. Jaki wybór miał wujek? Wypłoszyć włamywacza krzykiem? Jeżeli tamten był pod wpływem alkoholu, co było bardzo możliwe, to jeszcze mógł wujka poczęstować serią z pepeszki. Mógł też zlekceważyć krzyk wujka i łamać kłódkę dalej aż do skutku. I co w takiej sytuacji mógłby wujek zrobić? Zejść do niego? Rzucać wiązkami słomy i siana z góry?

- Przymierzyłem dokładnie – mówił ponoć wujek. A ręka mu nie drżała. Jestem pewien. Wujek nie należał do osób, co to drżącymi rękami… A przy tym był na pewno jeszcze wściekły za mało skuteczną walkę z poprzednim złodziejem. Z widłami.

- I trach! Machnął przy tym wujek dłonią jak siekierą, która coś przecina.

Obudził wujek starszego syna. Zaprzęgli konie do wozu. Na spód wozu dali grubą warstwę gnoju z ogromnej pryzmy obornika przy drzwiach do stajni. Na to położyli zwłoki sołdata. A na wierzch naładowali gnoju tyle, ile konie mogły uciągnąć. Pojechali z tym pod las odległym o około dwóch kilometrów. Wykopali dół. Tam wrzucili zwłoki i przysypali ziemią. Na to zwalili gnój. Jednak ten jeden stos gnoju mógłby się wydać podejrzany. Zamarkowali więc poprawny zabieg rolniczy. Do rana spod ściany stajni znikła pryzma gnoju, a na polu pod lasem pojawił się rząd kilkunastu czy kilkudziesięciu kupek obornika gotowych do rozrzucenia w odpowiednim czasie po całym poletku. Pod jedną kupką gnoju złożone zostało ciało nieboszczyka do snu wiecznego.

A jego rodzina dostała być może oficjalne pismo z jednostki wojskowej, że poległ śmiercią bohatera.

 

- Ech, żizń, ty żizń płachaja…

 

To dlatego w tym dniu była taka chłodna atmosfera w domu. A po kilku dniach za stodołą nie szukano skarbów z pomocą psa i trzymetrowych sond. Na szczęście do głowy im nie przyszło, że sondować należało dwa kilometry stąd pod lasem i pod kupkami gnoju. A poczciwe psisko też nic nie wyniuchało. Chyba ogromna ilość obornika wykorzystana w tej sprawie skutecznie zatarła mu ślad.

Teraz niedaleko tego miejsca pochówku sołdata pracuje ogromnie hałaśliwa machina mieląca kamienie. Kamieni to jest tam dostatek. Nie wykluczone więc, że machina pochłonęła już ten grób.

I tak to w przyrodzie - nic nie ginie. Tylko zmienia swoją postać.

 

*

 

Długo byłem przekonany, że te wyczyny ruskich żołnierzy na tyłach frontu miały charakter lokalny. Że niby tylko tuż po wojnie w naszych stronach tak się działo.

Odwilż czasów Gomułki. Uroczystość w środowisku studenckim. Na scenie śpiewa chór studencki, który później osiągnął renomę światową. Jest jakaś przerwa techniczna. Dyrygent poszedł coś załatwić. Chór stoi na scenie bezczynnie. Naraz zaczynają cichutko śpiewać. Ale to był śpiew-szept sceniczny:

 

Strzeż się tego,

Co na przedzie,

Co na kradzionym koniu jedzie!

Schowaj zegarek,

Schowaj zegarek.

Strzeż się!

Strzeż!

 

Sala wybuchła gromkim śmiechem. We mnie jakby piorun trzasł. To wszędzie było podobnie!? To przecież środowisko studenckie. Młodzież ze wszystkich stron Polski. I naraz ogarnęło mnie jakieś zjawisko psychiczne. Ściany tej sali ze śmiejącą się młodzieżą nagle zbliżyły się do mnie. Fizycznie! Tak, mogłem powiedzieć sobie, w pełnym znaczeniu tych słów, jacy oni byli dla mnie wtedy bliscy! Takie zjawisko nigdy się do tej pory nie powtórzyło.

Nie przytaczam w powyższej piosence wcześniejszych i późniejszy słów. Były nieco grubsze.

Ktoś powie, że to krzywdzące uogólnienia. Tak, ale... Zbyt dużo było takich uogólnień. Oto jeden z punktów w niby-quizie na wynalazki techniczne:

 

Pytanie: Kto wynalazł rower?

Odpowiedź: Żołnierz radziecki u Niemca na strychu.

 

Albo: Ciężkie czasy – rzekł żołnierz radziecki, ściągając zegar z wieży kościelnej.

 

A oto choćby taka historyjka bardzo prawdopodobna.

Niewielka grupa żołnierzy sowieckich natknęła się na pokaźny magazyn alkoholu. Była to wódka gatunkowa. A takim alkoholem krasnoarmiejec gardził. Postanowili jednak alkohol zarekwirować, aby później go sprzedać. Dowódca tej grupy miał coś do załatwienia. Sprawa się przeciągnęła. Po kilku dniach przychodzi dowódca, a po alkoholu nie ma śladu.

- Gdie wodka? – pyta dowódca.

Głuche milczenie.

- Pradali - wreszcie ktoś burknął.

- Gdie dieńgi? – chwila ciężkiej ciszy.

- Prapili.

 

To było przerażające, że oni to wszystko robili dla wódki. Żeby przepić. Przecież konia, czy roweru nie mógł ze sobą wieźć do domu. Może z zegarkami byłaby taka możliwość. Ale tam na miejscu zabrano by im wszystko w imię własności państwowej. Wsio gosudarstwiennoje. W rzeczywistości zabrałby im to silniejszy od nich.

Opowiadał ojciec, że po skończonej wojnie oficerowie sowieccy płakali. Kim ja tam będę, jak wrócę do kraju – narzekał jeden z drugim – najwyżej kierownikiem kołchozu. A tutaj na froncie byli panami – jedzenie i picie, a nierzadko i diewoczki.

Więc pili teraz na umór. Konie kradli, rabowali i sprzedawali za bezcen. Pieniądze przeznaczali na samogon. A w pijanym widzie dokonywali jeszcze gorszych rzeczy. W naszej kolonii tylko kilka zagród było w komplecie. Reszta była spalona w całości albo w części. To nie był efekt działań wojennych. Zagrody popalili już po wojnie sowieccy żołnierze w alkoholowych orgiach.

Skąd takie postępowanie?

Wydaje mi się, że można to wyjaśnić, przynajmniej częściowo, następująco: Żołnierze sowieccy mieli rozkaz zachowywać się poprawnie na ziemiach polskich. Na niemieckich – hulaj dusza. A te tereny, na których zamieszkaliśmy, były niemieckie. I oni, włamując się do stajni jakiegoś gospodarza, uważali, że mają do czynienia z Niemcem. Osiedlanie się Polaków na tych terenach, mocno im ten obraz - dotychczas klarowny - zamazało. Większość z nich nie miała zielonego pojęcia o zachodzących zmianach politycznych i związanych z tym regulacjach etnicznych.

Ale, ale...

Ja tutaj próbuję tłumaczyć i poniekąd bronić tych ludzi, a gdzie indziej czytam, że to był w znacznym stopniu zaplanowany rabunek państwa polskiego. Nie było żadnego rozkazu o poprawnym zachowaniu się sołdatów na ziemiach polskich. Przeciwnie – delikatnie mówiąc, było przyzwolenie na rabunek.

Tak wot.

 

*

 

Nasze kołchozowe życie najgorzej znosiła chora córka cioci. Głosem zmęczonym, zbolałym, a czasami i w irytacji prosiła: Pozwólcie mi spokojnie umrzeć. Czy ktoś ze zdrowych, a zwłaszcza dzieci, rozumiał tę prośbę? Kiedy zajmowaliśmy ten dom, ona wybrała sobie najładniejszy pokój. Nikt się temu nie dziwił, nikt nie miał jej tego za złe. Ale siłą rzeczy życie koncentrowało się w tym pokoju i sąsiedniej kuchni. Pozostałe dwa pokoje z kuchnią były starsze. Nieco ciemne, ponure. Tam były przeróżne magazyny. W starej kuchni gotowało się w ogromnym kotle, nazywanym przez nas parzakiem, kartofle dla świń i... pędziło się bimber.

Wojna się skończyła. Wszyscy z wojennej tułaczki szczęśliwie wrócili do domu. Ogólna atmosfera społeczna trochę się uspokoiła.

Chora chyba postawiła ostre warunki. Nam nie wypadało inaczej, jak przejść do tej starszej części domu. Mieliśmy do dyspozycji dwa pokoje z kuchnią. I przedpokój... z piecem chlebowym! Nasza rodzina liczyła sześć osób. A tam pozostały dwie czteroosobowe rodziny w jednym pokoju i kuchni. W rezultacie wujek z ciocią zamieszkali w kuchni, a w tym ładnym słonecznym pokoju stało sześć łóżek. W nim dwie osoby ciężko chore. Niedobrze.

Święta Bożego Narodzenia w czterdziestym piątym urządzaliśmy już oddzielnie. Wigilia była jakaś cicha. Bez zwyczajnego w takich okolicznościach gwaru i ruchu. Życzenia wigilijne składaliśmy tylko we własnym gronie. Kontaktu z tamtą stroną domu nie było. Myślałem często, że to był wynik jakiejś kłótni.

Jednak wpadła do nas ciocia z życzeniami. Zapłakana i z opłatkiem w ręce. Przecież była starszą siostrą dla mego ojca.

Śmialiśmy się z cioci, że wykorzystuje każdą okazję, żeby popłakać. Nie rozumieliśmy, my dzieci, jakie ciężkie brzemię dźwigała na swych drobnych ramionach. Z jej trojga dzieci dwoje było złożonych ciężką, śmiertelną chorobą. W takie święta, w nastroju najlepszych życzeń, cóż ona mogła odczuwać i przeżywać? Czego ona przed chwilą, zanim do nas przyszła, życzyła swojej chorej córce i choremu synowi?

Nie wiem, jakie były wtedy warunki leczenia. Penicylina była już znana, ale czy w naszym kraju. Może i była znana, tylko jakie były możliwości w jej zastosowaniu. Ile to kosztowało.

Ludzie zatrudnieni w przedsiębiorstwach państwowych byli chyba objęci ubezpieczeniem zdrowotnym. Ale rolnicy indywidualni byli uznawani za tak zwaną inicjatywę prywatną i to ubezpieczenie ich nie dotyczyło. Dopiero w czasach Gomułki sprawę wyregulowano.

Pewnego razu zaprzągł wujek konie do wozu. Wziął żonę oraz chore dzieci i pojechał do lekarza w Niborku. Przyjechali z minami jakby speszonymi. Potrwało to zakłopotanie ze dwa dni i potem wszystko powróciło w stare koleiny. Czy diagnoza była beznadziejna, czy w grę wchodziło kosztowne leczenie? Nic do mnie nie dotarło w tej sprawie.

A wtedy w Wigilię nikt z nas nie przypuszczał, że chora córka cioci następnego Bożego Narodzenia już nie doczeka.

 

*

 

Mój najstarszy brat w gronie swego młodszego rodzeństwa oświadczył, że ma już swoje lata i zamierza się ożenić. Szukał partnerki życiowej. Zaczął bywać na zabawach w Niborku. Nie były to dancingi. Na takie luksusy nie nadszedł jeszcze czas. Ot, jakieś organizacje, aby zdobyć trochę dodatkowego grosza, organizowały zabawy taneczne. Ogłoszenia pisane redisówką rozlepiane były na płotach, słupach telegraficznych i elektrycznych, na pniach drzew. Było w nich o dacie, miejscu i koniecznie: „Do tańca będzie przygrywać doborowa orkiestra” oraz „Bufet obficie zaopatrzony”. A na samym dole cena biletu wstępu. Sam później, jak podrosłem, brałem udział w organizowaniu takich imprez.

Pewnego razu brat nie wrócił z takiej zabawy do domu. Zaniepokojeni rodzice pojechali do miasta. Wszelkie tropy zawiodły na komisariat milicji.

Wtedy milicjanci nosili mundury wojskowe. Może to wynikało z tego, że do milicji zgłaszali się zdemobilizowani żołnierze, a jednostki wojskowe zwalniały do cywila w pełnym umundurowaniu.

Cywilne ubranie tych żołnierzy gdzieś tam zostało na terenie Związku Sowieckiego. Mój ojciec zostawił tam piękny kożuch, futrzaną czapę i walonki, a dostał lichy płaszczyk, rogatywkę polową, i zwykłe wojskowe buty.

Nie bądźmy jednak drobiazgowi.

Tak więc początkowo nie można było odróżnić żołnierza od milicjanta. Często też milicjant okazywał się ubekiem. A tak w ogóle to nie wiadomo było, czy w tym mundurze jest Polak, czy też Rusek - jak się najczęściej potocznie mawiało.

Zjawia się więc tata z mamą na komisariacie i pytają o swego syna.

• A, mamy tutaj takiego, mamy, tak wot.

Przyprowadzają aresztanta. A u niego na skroni rana i zakrwawiony cały policzek aż do szczęki i dalej nawet marynarka we krwi. Jak to ojciec zobaczył!

• To ja dwa lata walczyłem w pierwszej linii. Dwa razy byłem ranny. Dostałem odznaczenia za zasługi i podziękowania od samego Stalina. Syn niedawno wrócił z przymusowych robót w Niemczech.

• I wy jego tak potłukliście!

• Wy katyniarze!

Oho! Dwóch krzepkich chłopaków w mundurach chwyciło ojca za łokcie. Trzeci z tyłu, dotykając pleców lufą pistoletu, wskazywał kierunek marszu. Do aresztu. Razem z synem. Zrewidowali ojca i zabrali, co uważali za stosowne.

Po pewnym czasie wezwano ojca. Za biurkiem siedział komendant komisariatu. Rusek mówiący po polsku:

• Nu, tak. Chwaliłeś się swoim szlakiem bojowym, swoimi zasługami

wojennymi. A w dokumentach twoich nic o tym nie ma. Tak wot.

Ojciec dopiero się teraz zorientował, że zabrano mu portfel cywilny z kieszeni munduru. Dokumenty, zwyczajem powszechnym w wojsku, trzymali żołnierze w mankietach swoich płaszczy. Mankiety były dość szerokie i nadawały się na schowek.

Ojciec wyciągnął zza mankietu opasły plik dokumentów. Były tam rzeczywiście dokumenty o przebytej służbie wojskowej, potwierdzenia prawa do medali i podziękowania od Stalina za trud bojowy. Te podziękowania to były po prostu druczki z pieczęciami okrągłymi. Podpisu oryginalnego Stalina nie było, nawet w formie faksymile. Ale wiadomo od rewolucji październikowej, że u Sowietów większą moc prawną miał druk i szczególnie pieczęć okrągła niż oryginalne, odręczne pismo.

Odesłali ojca z powrotem do aresztu i w niedługim czasie wezwano znowu.

• Nu, da, tak - mruczał kamandir, przekładając dokumenty.

• Tak..., tak...

• A co to znaczyło: Wy katyniarze?...

• Ach tu was zabolało! – pomyślał ojciec.

• Bo skatowaliście mego syna – odpowiedział.

• Ach tak..., skatowaliśmy twego syna..., skatowaliśmy twego syna...

• Nu, nu. Tak bieri, eee... bierz swego syna i uchadi damoj...

 

Co przydarzyło się memu bratu? Poszło o dziewczynę. Brat zatańczył z jedną dziewczyną. Może i kilka razy. Nie wiedział, że to jest wybranka jakiegoś ubeka. Doszło do zwady. Tamten był górą, bo władza i koledzy obok. Wyciągnął pistolet. Brat się może stawiał, więc zdzielił go rękojeścią pistoletu w skroń. Dla dopełnienia procedury aresztowali i wsadzili do paki.

I tak się czasami kończą poszukiwania partnerki życiowej.

 

*

 

Przyjechał stryjek odwiedzić swoje starsze rodzeństwo: siostrę i brata. Rodzina się kompletowała.

Stryjek wyjechał z Dubna trochę wcześniej niż my. Daleko nie odjechał. Osiedlił się w miejscowości Leszczany w województwie lubelskim. Trzydzieści kilometrów na zachód od Bugu. Ale i tam nie było spokoju. Przecież to słynne tereny działalności partyzantki polskiej w różnych jej odcieniach: AK, AL, BCh, WiN itd. Przy nadarzającej się więc okazji stryjek wyjechał na zachód Polski do miejscowości na Ziemi Lubuskiej. Tutaj z kolei, jakby dla symetrii, trzydzieści kilometrów na wschód od Odry.

Na pewno rozmawiano też ze stryjkiem o sytuacji mieszkaniowej w tym domu. Mama, jak już wspominałem, zajęła sąsiednią zagrodę. To miał być nasz dom. Zagroda bardzo ładna, ale budynek mieszkalny spalony. Nieraz ironicznie myślałem, że mama siłą rozpędu z Ziniówki nastawiła się i tutaj na budowę nowego domu. Nie wiem, czy ojciec był psychicznie gotowy do odbudowy spalonego budynku. Wojna, terror banderowców, służba frontowa, strata gospodarstwa na wschodzie. To nie nastrajało do dynamicznych czynów. Ojciec do końca życia narzekał na ból w prawym łokciu, którego się nabawił przy budowie swego domu w Ziniówce. Nie oszczędzał się.

Ponadto ojciec miał dokument osadnika wojskowego i prawo do siedmiohektarowego gospodarstwa na tym terenie razem ze wszystkimi zabudowaniami.

A poza tym ta powojenna atmosfera tymczasowości.

Właściwie to nikomu nie odpowiadał ten powojenny ład. Wszyscy czekali na trzecią wojnę światową: Wschód – Zachód. Chcieliśmy wrócić na swoje na wschodzie. Tutaj ciągle słyszało się: A bo to moje? Czy to nasze? Siedzieliśmy na tobołach i czekaliśmy na ostateczne decyzje. Zbieraliśmy plony cudzej siejby. Mieliśmy tego świadomość. Ulgą była myśl, że nasze też kto inny zbiera.

Przecie wiadomo, jak długo działali żołnierze wyklęci. Oni też czekali na kontynuację wojny. I niewiele brakowało. Churchill, wiemy z jego pamiętników, parł do wojny. Po spektakularnej Hiroszimie i Nagasaki Churchill chciał namówić Trumana na użycie bomby atomowej na Związek Sowiecki. Tylko jedną bombę na Kreml – ponoć tak mawiał – a z resztą to my sami sobie poradzimy. Na Zachodzie wiedziano o intencjach Churchilla i wiedziano też o jego sile perswazji. Dlatego tak nieoczekiwanie przegrał wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii niemal w dniu zakończenia wojny. Taki zwycięzca w wielkiej wojnie, a przegrał wybory w kraju. Tak, ludzie mieli dość wojny. I to nie tylko w Wielkiej Brytanii. Cały chyba Zachód chciał odsunąć Churchilla od władzy. Dlatego wojowniczy Churchill przegrał. I chyba w efekcie źle się stało. Świat na pewno byłby teraz inny, lepszy - bez Hitlera i Stalina „razem wziętych”. Wziętych przez diabłów – ktoś dopowie.

A więc siedzieliśmy na walizkach i czekaliśmy na trzecią wojnę światową. Co potrafiliśmy zasymilować niemieckiego – to przejęliśmy. Reszta, jako niemiecka, była nawet z premedytacją niszczona. Niczego nie konserwowano, nie naprawiano, tylko wykorzystywano do granic możliwości. Niejeden później mawiał, siedząc w zaniedbanym domu: Gdybym to ja wiedział...

Każdy przejaw rozruchów na świecie był przyjmowany słowami – zaczęło się!

Rok 1950. Przypędzam krowy z pastwiska do domu, a mama do mnie:

• Wojna!

• Gdzie, kto?

• Korea!

• Eee, to daleko...

Teraz wiem, że daleko to nie argument. Druga wojna światowa zaczęła się przecież u nas. A skończyła się właśnie w tamtym regionie. Teraz mogło być odwrotnie.

Ale chyba na konflikcie koreańskim zakończyło się to wyczekiwanie na trzecią wojnę. Tam się okazało, że nikt już teraz nie ma zdecydowanej przewagi.

Był jeszcze rok 1953. Pucz berliński. Teraz na pewno. Niemcy zaczynają! Ale i tym razem nic z tego nie wyszło.

Po tej dygresji, z wielu względów bardzo potrzebnej, wracajmy do naszego stryjka.

Bo stryjek zaproponował swemu bratu przeprowadzkę do wsi, w której on aktualnie mieszkał.

Jest tam piękny, piętrowy dom - argumentował stryjek - w którym mieszka jeden młody człowiek. Wraca do rodziny z przymusowych robót w Niemczech. Zatrzymał się na krótko. Nawet go zrobiono sołtysem. Ale dom będzie w przyszłości pusty. Przyjeżdżajcie.

Na rekonesans pojechał ojciec i starszy brat. Po miesiącu wrócił sam ojciec. Brat zdaje się już tam upatrzył sobie towarzyszkę życia! Mama zaczęła wypytywać ojca o szczegóły tamtego domu. Rezultaty były marne! Zdenerwowała się: Wy tam, zdaje się, popijaliście tylko zdrowo! Nie tylko domu nie widziałeś, ale i świata bożego! Jednak mama chyba wybaczała ojcu te zaniedbania. Przeżył przecież ciężką wojnę, a tam w tej wsi spotkał wiele rodzin z Ziniówki i Kurdybana. Na koniec więc tych wymówek powiedziała, że sama musi tam pojechać.

Wróciła po tygodniu. Wszystko nam dokładnie, swoim dzieciom i… mężowi, wyjaśniła. Dom to nawet narysowała na kartce papieru. Narzekała tylko, że w dalszym ciągu nie będziemy mieli stodoły.

Zapadła decyzja:

- Wyprowadzamy się. Po Wielkanocy.

 

*

 

Wielki Tydzień. Rodzice ubili wieprzka na święta. Mama nagotowała gulaszu ze świeżego mięsa. Ojciec z zięciem cioci szli załatwić jakąś sprawę w urzędzie na drugim końcu kolonii. Nawet się dziwiłem, że w tak małej kolonii jest jakiś urząd. Przecież niedaleko Nibork. Odległość do tego urzędu była niewiele mniejsza niż do miasta. Jakieś sprawy byłych wojskowych tam załatwiano.

Byłem na podwórku, gdy potężnie huknęło w tym końcu kolonii, gdzie poszli nasi byli wojskowi. Niecały rok po zakończeniu wojny takie eksplozje to nic szczególnego. Saperzy likwidują niewypały, niewybuchy jeszcze teraz.

Po upływie około pół godziny po tej eksplozji wrócił ojciec i opowiada:

Kiedy szliśmy w tamtą stronę, z prawej strony drogi młody chłopak w wieku około osiemnastu lat orał pole. Kiedy wracaliśmy orał nadal. W pewnej chwili zatrzymał konie. Schylił się i coś podniósł z ziemi. Ruszył z tym w stronę drogi. Nie uszliśmy chyba stu metrów, kiedy potworny wybuch za nami zakołysał ziemią. Aż przysiedliśmy z wrażenia. Odwróciliśmy się. Od drogi na pole poleciał ludzki tułów bez głowy, rąk i nóg. Upadł na ziemię i w ostatnich konwulsjach kłuł ziemię kikutami urwanych ramion. Serce, wyrwane z klatki piersiowej, leżało tuż obok. Nadal pracowało niestrudzenie. Z pobliskiego domu pędziła kobieta ze strasznym krzykiem: Jezus, Maria! Jezus, Maria! To matka. Dobiegła do tułowia. Zobaczyła serce. Chwyciła je w dłonie. Przytuliła do policzka. I kołysząc się, już cicho: Jezus, Maria! Jezus, Maria! Biegli ludzie z okolicznych domów. Nadbiegł mężczyzna z wiaderkiem w ręce. Przypadkowo, czy zbierać resztki po tym nieszczęśniku? Tłum się rozrastał...

Poszliśmy.

Wysłuchałem do końca opowiadania ojca. Wypadłem z domu i popędziłem na miejsce tragedii. Było pusto, cicho. Ani żywej duszy – jak to się potocznie mówi. Ziemia nie była orana. Miałem wątpliwości, czy jestem w tym miejscu, o którym ojciec opowiadał. Tata mówił o jakimś mostku na drodze, do którego zmierzał ten chłopiec. Przypuszczano, że chciał pod most wrzucić ten niewypał, który niósł w rękach. Podszedłem do drogi. Była tam cementowa rura poprowadzona pod drogą. Takie urządzenia stosowano przy pracach melioracyjnych. Woda płynąca w przydrożnych rowach miała swobodny przepływ z jednej strony drogi na drugą. Wypatrywałem tam śladów eksplozji. Nic. Podniosłem oczy do góry. Na gałęziach okolicznych drzew, tam gdzie ludzie nie mogli dosięgnąć, wisiały pasma ludzkiego ciała...

Przez wiele dni na mięso, szczególnie świeże, nie mogłem patrzeć.

 

*

 

Wyjeżdżamy! Ojciec wynajął wagon do przeprowadzki. Mieliśmy wolność, samodzielność w decyzji, a wynajęliśmy wagon zwierzęcy. Już wyobraźnia podrzuca mi w oknach wagonu osobowego głowy: Kasztanki, Maliny, prosiaków i kur.

A mówiąc poważnie, bardzo dobrze wspominam tę jazdę wagonem towarowym. To była wygoda. W jednej połowie wagonu były zwierzęta domowe, a w drugiej rozgościli się ludzie. Po środku stał stół zdaje się nawet z krzesłami. Ponieważ był maj, drzwi wagonu były otwarte na przestrzał.

Z tej podróży zapamiętałem niewiele miast: Iławę, Poznań, Skwierzynę, Zieleniec.

Iławę zapamiętaliśmy wszyscy. Cały dzień trwała tam segregacja wagonów do formowania transportów w różne strony Polski. W efekcie albo my jechaliśmy z górki rozrządowej i waliliśmy w rozpędzie w wagony stojące na dole, albo odwrotnie – my staliśmy pod górką a w nas trzaskały inne wagony jadące z górki. Wszystko, co stało w naszym wagonie niezbyt stabilnie – leżało. Odwrotnego zjawiska, rzecz oczywista, nie było. Z wyjątkiem krowy Maliny. Kiedy leżała i zaczynało się trzaskanie zderzaków wagonowych, zrywała się biedaczka na wszystkie cztery nogi i próbowała utrzymać równowagę stojąc. Wyglądało to często bardzo żałośnie. Mama próbowała dawać jej różne znaki, ażeby leżała. Nic nie pomagało. Poczciwa, rogata Malina - gdyby umiała mówić - z pewnością tak powiedziałaby swojej opiekunce:

- Z zagrożeniami skuteczniej się walczy na stojąco niż na leżąco. No nie?

A opiekunka w pierwszym odruchu przyznałaby jej rację – bo bardzo lubiła i ceniła swoją Malinę - zanim by się zorientowała, że rozmawia z krową.

Poznań. Tam staliśmy dość długo niedaleko tego wiaduktu, który jest przy dworcu głównym. Na wiadukcie stał pojedynczy wagon tramwajowy. Pierwszy raz w życiu widziałem tramwaj. Chciałem zobaczyć go w ruchu. Niestety, nie doczekałem się. Stał tam absolutnie, jakby powiedział Gombrowicz. Był w kolorze niebieskim. A może zielonym...

W jakiś czas za Poznaniem dojeżdżamy do stacji. Tablica z nazwą... i uśmiałem się: Świeżyna! Nie dostrzegłem ani „s”, ani „k”, ani „rz”. U nas tak nazywano mięso ze świeżo ubitego wieprzka. A tu taka nazwa miasta! Dużo czasu upłynęło - może to były nawet i lata - kiedy sobie uświadomiłem swoją gafę. To była Skwierzyna.

Koło Gorzowa Wielkopolskiego jest stacja Zieleniec. Tutaj czekał nas trochę dłuższy postój. Wyszliśmy więc z wagonu, aby zwiedzić okolicę. Pozostali tylko rodzice.

Niedaleko stacji był park. To był raczej las. A w tym lesie ciekawie wyglądający kompleks budynków. I, jak to po wojnie, wszystko stało otworem. Zaszliśmy więc tam. To chyba była szkoła średnia kształcąca rolników. Jakie tam były urządzenia dydaktyczne, pomoce naukowe! Jedną taką pomoc naukową opiszę, bo była wtedy dla mnie najbardziej zrozumiała i zaskakująca. Urządzenie do nauki... dojenia krowy. Był to taboret, albo lepiej – krótka ławka. Cztery nogi jak u krowy. Blat – to brzuch. Pod blatem było umocowane wymię krowy z gumy. W blacie był otwór, przez który do gumowego wymienia nalewało się chyba wodę. I ćwiczyło się dojenie. Nauczyciel musiał chyba dodatkowo instruować ucznia, że urządzenie jest w stu procentach bezpieczne. Ale przy krowie trzeba uważać. Może czasami porządnie kopnąć.

Odezwała się w nas żyłka szabrowników. Ja wyszabrowałem dużą i grubą księgę. Była to chyba księga inwentarzowa. Skusiło mnie w niej dużo czystych kartek. Tylko kilka pionowych kresek zaznaczających rubryki, a reszta czysta. Będzie na czym pisać. Jesienią, jak rozpocząłem swoją szkolną edukację, wyrywałem z tej księgi kartki i robiłem z nich zeszyty. Normalnych zeszytów w sprzedaży było wtedy jak na lekarstwo.

Na stacji ktoś puścił pogłoskę, że będą rewizje w wagonach w związku z tym szabrem w szkole. Widocznie nie tylko my tam byliśmy. Rodzice schowali moją księgę pod ściółkę przy Kasztance. Ale rewizji nie było.

Stacji, na której wysiedliśmy, nie pamiętam. Przypominam sobie tylko, jak szliśmy ze stacji skrajem lasu. Widocznie to była droga na skróty, bo maszerowaliśmy dobrze wydeptaną ścieżką. Mama prowadziła na łańcuchu Malinę. A ja szedłem z tyłu i coś niosłem w jednej ręce. Szliśmy dość długo. Po lewej las, po prawej pola uprawne i łąki. Wyszliśmy na regularną drogę. Była to kiedyś, za Niemców, szosa asfaltowa, ale została zupełnie zniszczona w czasie wojny. Pozostał tylko żwir i gdzieniegdzie niewielkie łachy asfaltu. Skręciliśmy w lewo. Przed nami niewielka górka. Za nią lekki zakręt w lewo i zaraz lekko w prawo, i pod większą górkę. Kiedy wyszliśmy na jej szczyt, zobaczyliśmy w dole wieś i bujną zieleń drzew, a w oddali kościół z zegarem na wieży.

Zdaje się, że nie było przy drodze tablicy z nazwą wsi:

 

Cdn.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Noico1 ponad rok temu
    Nie pamiętam czy już pytałem, to z autopsji, opowiadań kogoś z rodziny, czy wymyślone? Tak czy owak z zainteresowaniem się czyta o tym okresie historii. Ze swojej strony polecam książkę "Łuny nad jeziorami" o okolicznościach zdobywania przez Rosjan Prus Wschodnich i wyczynach tych czerwonych bandziorów. To co opisałeś, to bardzo drobny fragment ich działalności na tych ziemiach. Nie wiem w którym roku ostatecznie uregulowano tę kwestię i tych nieodesłanych do domu pozamykano w koszarach z zakazem wychodzenia na tereny polskie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania