Tadeusz Cieślak: Dorastanie w PRL-u. III. Muszkowo

Czytelnikom mojej I części wspomnień

„Wołyńskie dzieciństwo”

*

A jeżeli tablica była to na pewno z napisem: Muszków. Bo z nazwą tej wsi zaraz po wojnie były pewne wahania. Z resztę tak jak z wielu innymi nazwami miejscowymi na terenach poniemieckich. U Niemców wieś nazywała się Mauskow. A więc podstawą nazwy była mysz. Początkowo więc lokalna administracja używała na zmianę Myszków, Myszkowice. Później wyglądało na to, że się nazwa ustabilizowała na formie Muszków. Ale ostatecznie, po pracach specjalnej komisji do nazw miejscowych polskich ziem zachodnich i północnych, była decyzja centralnej administracji. Zalecono nazwę Muszkowo.

Piszę o tym trochę więcej, bo Muszkowo było dla mnie - i sądzę, że nie tylko - kontynuacją Ziniówki. Tam się urodziłem, a tutaj była kontynuacja domu rodzinnego. Aż do roku 1992, jeżeli przyjmiemy, że nasz dom rodzinny istnieje dopóty, dopóki żyją nasi rodzice.

Przeszliśmy jeszcze ponad pięćset metrów i po prawej stronie zobaczyliśmy piętrowy dom. Jedyny piętrowy budynek w całej wsi.

To tutaj.

Dom nie był typowo wiejski. Chyba można go było nazwać domem rzemieślniczo-handlowym. Mieściła się w nim u Niemca piekarnia, masarnia i sklep.

No, i rozpoczęła się eksploatacja domu niezgodnie z jego przeznaczeniem. W przybudówce, gdzie dokonywano uboju zwierząt, znalazła swój zaciszny kąt Kasztanka i Malina. Naprzeciwko ubojni, gdzie był chyba warsztat masarski, przygotowywano teraz karmę dla zwierząt domowych. Obok był chlewik dla świń. Tam na pewno przetrzymywał Niemiec świnie przed ubojem. Tylko to pomieszczenie wykorzystaliśmy zgodnie z pierwotnym założeniem. W piekarni, która zajmowała chyba trzecią część powierzchni na parterze, zrobiliśmy magazyn domowy: worki mąki, cukru, soli, kasz itp. Piec był wykorzystywany zgodnie z jego przeznaczeniem – mama wypiekała chleb i ciasta na potrzeby rodziny. O piecu wyrażała się mama zawsze z uznaniem. Magazyn nabiału był w pomieszczeniu sklepu. Obok sklepu był magazyn z chłodnią do przechowywania wędlin, mięsa i nabiału. Tam zrobiliśmy kuchnię. Ponieważ wieś nie była jeszcze zelektryfikowana, w chłodni trzymałem swoje książki i zeszyty. To była moja biblioteczka.

W podwórku był murowany biały domek – miejsce dwóch zer. Wyśpiewywaliśmy często: Mały biały domek... Były w nim dwa oczka. Wtedy nie zwracałem na to uwagi. Ale teraz, po doświadczeniach życiowych w dziedzinie bhp, należy wnioskować, że w budynku tym było dużo ludzi. A przynajmniej w czasie pracy – w piekarni, masarni i sklepie. Ciekawe, że nie było tam kuchni domowej z prawdziwego zdarzenia. Być może Niemiec miał dwa domy obok siebie. I w tym drugim mieszkał, a tutaj była tylko produkcja i sprzedaż.

Naprzeciwko domu głównego była drewniana szopa. Teraz powiedzielibyśmy – wiata. Była tam połamana bryczka, a reszty nie pamiętam. Szopę wykorzystaliśmy w sposób zbliżony do przeznaczenia. Stała tam robocza bryczuszka typu wagonetka, którą ojciec wykorzystywał do przewożenia towaru. Była też drewutnia i kurnik.

A stodoły jak nie było, tak nie ma. Mogliśmy przecież wybudować w miejsce wiaty poręczną stodółkę. Ale nie było odpowiednich bodźców. Jedno jeszcze należy wziąć pod uwagę przy tej inercji gospodarczej. Oprócz atmosfery tymczasowości wisiała nad nami mroczna chmura kolektywizacji rolnictwa.

Czyli po prostu groziły nam kołchozy.

 

*

 

Dobrze wspominam powojenną atmosferę w Muszkowie. Ludzie organizowali swoją egzystencję na wzór przedwojenny. To był wzór, do którego zmierzali. To był ostateczny argument. Jak za Polski – tak często mawiali moi rodzice i długo jeszcze posługiwali się realiami z Wołynia. Jak trzeba było coś załatwić w gminie Krzeszyce, to rodzice szykowali się z wyjazdem do Warkowicz, jak w powiecie Sulęcin - to do Dubna. My, dzieci, śmiałyśmy się z tego, ale z najwyższym i pozytywnym zrozumieniem. To było sympatyczne.

Życie było w tamtych czasach jakieś kolorowe, weselsze, zróżnicowane. Ludzie mówili w sposób nieskrępowany o swoich przekonaniach i poglądach. Układali śmiałe plany na przyszłość. Wiało optymizmem. A później było tak, jak w opowiadaniu syna znanego polskiego poety, Aleksandra Watta. Mówił on w spotkaniu telewizyjnym o przedwojennym Lwowie. I to piękne miasto – wspominał - po wkroczeniu bolszewików w roku trzydziestym dziewiątym nagle zszarzało, zbrzydło, sparszywiało. Kiedy tego słuchałem, to przy słowie sparszywiało aż podskoczyłem na krześle. Jakie ono było celne w charakterystyce tych i późniejszych podobnych czasów!

Czerwiec czterdziestego szóstego roku – to referendum „3 x tak”. I pół roku później wybory do sejmu. Więcej jednak faktów pamiętam z referendum, bo to było lato. Mężczyźni zawzięcie dyskutowali na ulicy. Nawet w takiej małej wiosce wrzało. Większość była, co zrozumiałe dla tego środowiska, za partią wsi PSL-em. A więc i za Mikołajczykiem. On przecież reprezentował koncepcję kontynuacji przedwojennej polityki rolnej. Chciał tak, jak to właśnie było za Polski. Był przeciwnikiem kolektywizacji wsi.

Ludzie wtedy jeszcze wierzyli, że ich głosowanie będzie miało realny wpływ na politykę rządu.

Nie wiem skąd się wtedy brało moje przekonanie, że Mikołajczyk ma przeciwników, którzy reprezentują siłę fizyczną i chętnie z niej korzystają. Chodzi tu po prostu o terror. Czułem więc, że kto stoi za Mikołajczykiem, ten może porządnie oberwać.

Pewnego razu - my dzieci - bawiłyśmy się na drodze. W gonitwie wbiegłem po schodkach do drzwi sąsiedniego domu. Drzwi nie były gładkie. Ozdobione były czymś na kształt kasetonów. Na jednym występie takiego kasetonu o szerokości pół centymetra naklejony był wąski pasek białego papieru, na którym był czarny napis: PSL. Czmychnąłem w popłochu od tych drzwi! Długo się zastanawiałem, co znaczyły tam te trzy literki. Treść tego skrótu oczywiście znałem. Tylko: czy gospodarz tego domu był peeselowcem, czy też to była agitacja PSL-u, o której właściciel domu nawet nie wiedział?

Mój ojciec zawsze w takich okolicznościach recytował przy różnych okazjach następujący wierszyk:

 

Stajemy do urny

Jak mądry tak durny,

Jak płaski tak wzniosły,

Rozsądni i osły.

Aby oddać głos,

Aby rzucić los.

Ale na kogo?

Pomyśl niebogo.

Tu trzeba mieć

Nos!

 

*

 

Zbliżał się wrzesień. Moi nowi koledzy w Muszkowie kończyli wakacje, a ja szykowałem się po raz pierwszy do szkoły.

Jak byliśmy jeszcze w Dubnie, to jakiś czas przed naszym wyjazdem mama wysłała mnie do tamtejszej szkoły. Szkoła życzyła sobie, aby każde dziecko przynosiło z sobą, oprócz książek i zeszytów, krzesełko do siedzenia. Bo ławek nie było. Poszedłem z drżeniem serca. Pierwszy dzień jakoś przetrwałem. Na drugi dzień okazało się, że moje krzesełko ktoś skradł. Wróciłem do domu z płaczem. Bardzo mi się nie podobało w tej szkole. Tam były grupy znających się nawzajem rozwydrzonych chłopaków z tych samych podwórek. A ja byłem sam. Nie byłem wprawdzie ostatnim łamagą, ale izolacja była nieprzyjemna. Mama nie nalegała wobec bliskiego wyjazdu.

A moja siostra chodziła tam do szkoły. Do piątej klasy. A starszy syn wujka – do szóstej.

To jak długo myśmy wtedy byli w Dubnie? Już się pogubiłem.

Ale wracajmy do mojej edukacji w Muszkowie. Miałem dwóch bliskich kolegów, którzy byli dla siebie braćmi. Jeden szedł do trzeciej klasy, a drugi, młodszy, do drugiej. Każdy z nich namawiał mnie do swojej klasy. Decyzja zapadła w dniu pójścia do szkoły. Obydwaj koledzy przyszli do mego domu i czekali na decyzję mojej mamy:

- Do trzeciej!

Pamiętam tego młodszego, który wybiegł z mego podwórka na drogę, a jego ręce i nogi jakoś tak dziwnie latały. Było mu przykro. Widziałem to i było mi go żal. Ale decyzja mamy była niepodważalna.

Takie podwójne salto. Od razu do trzeciej klasy. Skąd taka decyzja mamy? Mama przecież wiedziała, że ja od pięciu lat biegle czytam. Wiele książek przeczytałem. Na wsi nie było żadnej biblioteki. Czytałem więc, co wpadło mi w ręce. Raz zmogłem jakąś monografię o Janie III Sobieskim. Niewiele z tego rozumiałem. Pamiętam tylko, że przy jego narodzinach były jakieś szczególne znaki. Pękło lustro czy jakieś szkło. Coś było o bohaterskiej obronie jakiegoś miasta: I kiedy męskie serca zamarły w trwodze, obroną pokierowała dzielna niewiasta. Była też wyliczanka w słupku - furaż Sobieskiego, idącego na jakąś wyprawę.

A cóż jest w początkowych klasach szkoły podstawowej – kalkulowała mama. Tylko czytanie i rachowanie. Poradzi sobie, jak mu jeszcze w domu trochę pomożemy. I rzeczywiście, z tak zwanym polskim nie miałem problemów. Czytanka dla trzeciej klasy była już dawno przeczytana. Zadanie nauczycielki, aby w domu nauczyć się czytać, przyjmowałem z ukrywanym śmiechem. Z rachunkami było trochę gorzej. Początkowo pomagałem sobie na palcach. Ukradkiem pod ławką. Koledzy to zauważyli i trochę się śmiali ze mnie. Ale niedługo.

 

*

 

Do wsi wkroczył oddział Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Rewizje w każdym domu. Czego szukano? W chwili gdy to piszę, w kraju odbywają się uroczyste obchody ku czci żołnierzy wyklętych - polskiego podziemia skierowanego przeciwko okupacji sowieckiej w Polsce i ich poplecznikom w kraju. Tak, to była w Muszkowie obława na żołnierzy wyklętych.

Przyszli i do nas. Zajrzeli do każdego kąta. Na piecu w piekarni znaleziono kompletną aparaturę do produkcji samogonu:

• Oo, bimberek się pędzi? Niedobrze!

• To było zaraz po wojnie – wyjaśniał ojciec; wtedy – rzeczywiście – pędziło

się, ale teraz już nie; zapomnieliśmy o tych rurkach.

• No, no, zobaczymy – naciskał kierujący rewizją.

Weszli do pokoju i od razu do kredensu. Otworzył jeden z nich dolne drzwiczki w kredensie. A tam wśród słoików weka, butelek octu i oleju rzepakowego stoją cztery butelki z bezbarwnym płynem.

• Ot i jest. Zaraz sprawdzimy...

Całą chyba rodziną staliśmy i czekaliśmy w napięciu na wynik próby. Wszyscy byliśmy przekonani, że wpadliśmy. Trudno.

Żołnierz, bodajże w randze podoficera, przystąpił do testu.

Wtedy butelki nie były zakręcane specjalną nakrętką jak teraz. One były korkowane oryginalnym korkiem. Później stosowaną tańszą metodę korkowanie butelek. Były to korki papierowe odpowiednio przygotowane w produkcji.

Próba odbywała się sposobem uproszczonym. Ale zabrał się wojak do dzieła ze znawstwem. Widać było, że to dla niego nie pierwszyzna. A więc zębami wyciągnął korek z butelki. Wypluł go do lewej dłoni; prawą manewrował w próbie. Upił - bezpośrednio z butelki - spory łyk podejrzanego płynu. Przechylił głowę do tyłu, oczy zamknął, ustami smakował, wciągnął i wypuścił powietrze przez nos:

• Nno nie, monopol...

Twarze nam rozjaśnił szczery uśmiech. Żołnierz myślał, że się śmiejemy z jego niesłusznych posądzeń o produkcję bimbru. A myśmy się śmiali z niego, … że nie rozpoznał samogonu!

Tak, to był bimberek pierwsza klasa. Wyprodukowała go nasza mama.

Pewnego razu w tym mniej więcej czasie rodzice zorganizowali jakąś uroczystość. To chyba były imieniny. Urodzin nie obchodziliśmy. Rodzice zaprosili znajomych ze wsi. Na stół poszły potrawy i wódka. Pierwszy kielich i jeden z sąsiadów głośno po wypiciu skomentował:

• Eeeech! Nie ma to jak samopolówka!

A to był mamy bimberek.

Od tego czasu siostra posługiwała się terminem „samopolówka”, kiedy sprzedawała wódkę monopolową w naszym sklepie.

 

*

 

A tak, tak. Założyliśmy sklep. Pomieszczenia w domu prowokowały. A poza tym rodzice chyba chcieli dać dorastającej córce jakiś zawód, pracę. W domu i pod okiem rodziców.

Nabiał więc został przeniesiony do piekarni. Była przecież ogromna. A tutaj czekały w pogotowiu półki sklepowe, lada, była nawet oszklona witryna.

Nie był to sklep prywatny, lecz spółdzielczy z sieci „Społem”. Nie było to jednak dzisiejsze „Społem”. To była tradycja przedwojenna. Ba, nawet sprzed pierwszej wojny światowej. Bo okazuje się, że nazwę „Społem” zaproponował Żeromski na początku dwudziestego wieku.

Polska spółdzielczość wzorowała się na doświadczeniach szwajcarskich w tym względzie. A jaka była postawa ludzi pracujących w tej sieci! Wszystko było traktowane z bardzo osobistym zaangażowaniem - jak swoje. Do roku czterdziestego ósmego w naszym sklepie wisiały nawet portrety działaczy polskiej spółdzielczości. Jednego tylko zapamiętałem: Mariana Rapackiego.

Później to wszystko stratował i wyrównał walec sowieckiej spółdzielczości. Skończyło się na Związku Samopomocy Chłopskiej. Wszystko zszarzało, posmutniało i sparszywiało.

Sklep był dla mnie wielką szkołą. Zobaczyłem, że świat jest bardziej skomplikowany, a tym samym i ciekawszy, niż nasze tutaj wiejskie życie.

Obok sklepu mieściła się nasza kuchnia. Było to dobre rozwiązanie. Przecież w sklepie nie było nieprzerwanego ruchu. W przestojach w handlu mama lub siostra mogły coś zrobić w kuchni. Dzwonek przy drzwiach sklepu sygnalizował wejście klienta. Okienko z firanką w drzwiach prowadzących z kuchni do sklepu dopełniało reszty kontroli.

Kuchnia ta jednak z biegiem czasu przekształciła się w coś, co nazwalibyśmy barem. Zaczęło się niewinnie. Przyszedł stryjek na piwo. W sklepie nie wypadało pić. Tak, to były czasy kiedy kierowano się jeszcze zasadami: wypada – nie wypada. Obecnie takie sprawy reguluje słynne bhp. Kupił więc stryjek dwa piwa i prosi swego brata, a mego ojca, do towarzystwa. Przeszli więc do sąsiadującej ze sklepem kuchni.

Było sobotnie popołudnie – pora relaksu. Po wypiciu piwa mój ojciec poczuł się zobowiązany do rewanżu. Poszła więc druga kolejka piwa. Nadszedł na to bezpośredni sąsiad. Również amator piwa. Dosiadł się więc ze swoim piwkiem do dwuosobowego grona. Przyjęli go kordialnie. Piwo zaczynało działać. Sąsiad rozejrzał się trochę łobuzersko po kuchni i kompanach i ściszonym głosem:

• To może ćwiarteczkę? – twarze kompanów rozjaśnił szeroki uśmiech.

Nie minął kwadrans, jak drzwi do sklepu lekko się otworzyły i w szparce ukazała się twarz drugiego naszego sąsiada. Mama to ironicznie komentowała, że mężczyźni mają jakiś szczególny dar do wyczucia, gdzie się leje wódka.

Po dwóch godzinach w naszej kuchence siedziało dziesięciu mężczyzn, a na stole była dziesiąta kolejka ćwiarteczki. Po ćwiartce na głowę. To niedużo. To był dobry pomysł z produkcją wódki w ćwiartkach. Bo w Peerelu trzeba było kupować od razu pół basa. I po godzinie wszyscy leżeli pod stołami uchlani.

Zdaje się, że teraz pojawiają się znów ćwiartki.

A po dwóch latach nasza kuchenka stała się barem znanym nie tylko wtajemniczonym. Nie można było temu zapobiec. To było jak lawina.

Za to obroty w sklepie były bardzo zadowalające.

A ja przesiadywałem w tej kuchence całymi godzinami i słuchałem, co opowiadali jej bywalcy. Alkohol otwierał serca. To nic, że opary alkoholu i kłęby dymu z papierosów. Ale za to słuchałem opowiadań - między innymi:

• kierowcy limuzyny przedwojennego ministra dyplomacji Becka - ale limuzyną tą woził tylko żonę Becka;

• żołnierza armii Andersa;

• warszawiaka, który coś ukradkiem przebąkiwał o Powstaniu Warszawskim;

• człowieka, który emigrował do Argentyny i powrócił do kraju;

• szefa ekipy, która elektryfikowała naszą wieś;

• tajemniczego przybysza, który uruchamiał poniemiecką cegielnie w naszej wsi - okazał się później zwykłym szabrownikiem;

• opowiadań przyszłego mistrza Polski na żużlu – ale to było poza barem, jak na sportowca przystało.

To była szkoła!

*

 

Nasza nauczycielka była córką leśniczego. Sprawy lasu były więc ważne. W trzeciej dekadzie kwietnia - bodaj dwudziestego piątego - jest Dzień Święta Lasu. Nadleśnictwo, które mieściło się w sąsiedniej wsi, Lemierzyce, organizowało jakieś uroczystości z tej okazji. Wkładem leśnictwa naszej wsi miał być, chyba nie wyłącznie, mój wierszyk. Wierszyk o tematyce leśnej miałem wygłosić na akademii z okazji Dnia Święta Lasu w tychże Lemierzycach. Wierszyk od początku nie przypadł mi do gustu. Był trudny. To mogła być rzecz do popisu ucznia szkoły średniej. Kułem go niemiłosierni i nie szło. A czasu miałem niewiele. Wreszcie na jednej z nielicznych prób udało mi się go wygłosić bez potknięć. Sprawę odfajkowano. A tam w Lemierzycach duża sala. Na widowni ludzie dorośli, chociaż w większości była młodzież. Wyszedłem na scenę pierwszy raz w życiu. Wygłosiłem chyba dwa zdania i się zaciąłem. Nie było żadnej suflerki. I stałem, nie wiedząc, co począć. Jest przecież na to eleganckie rozwiązanie – ukłonić się i zejść ze sceny. Ale ja nie miałem doświadczenia scenicznego. Młodzież na sali rżała ze śmiechu. Pamiętam, w pierwszym rzędzie siedział wśród swoich kolegów grubawy, pyzaty i rumiany chłopak. Okaz zdrowia, trochę niedomyty na buzi.

Ten to miał uciechę!

Za sceną moja pani patrzyła na mnie trochę jakby ze zdziwieniem, z wyrzutem, ale i współczująco. Nie pamiętam, czy skarżyłem się przed nią na trudny wiersz. Niektóre jego fragmenty pamiętam do dzisiaj:

 

Po brzozowym cichym lesie

Idzie dziewczę, dzbanek niesie.

Niesie dzbanek

z jagodami, malinami, borówkami.

.......................................................

Mój zajączku, nie bójże się,

Ja borówki zbieram w lesie.

A toż ja ci nie przeszkodzę,

Że po lesie sobie chodzę.

Gdybyś był nie uciekł w chrusty,

Dałabym ci liść kapusty.

 

Do tej pory miałem do czynienia z wierszykami dla dzieci: prosta regularna rytmika, rymy ścisłe, prosta gramatyka, myśl mieszcząca się w jednej linijce. A tu: Rytm łamie się na dwie linijki. Myśl ciągnie się przez kilka linijek, a rym „linijkowy” jest zachowany. Potwór gramatyczny - plusquamperfectum! Fatalnie brzmi nazwa, prawda? Polska nazwa tego zjawiska gramatycznego to czas zaprzeszły. Trochę lepiej. Można to wyjaśnić tak: były dwie czynności wykonane w przeszłości, z których jedna jest jeszcze wcześniejsza niż ta druga, a więc zaprzeszła:

 

Gdybyś był nie uciekł w chrusty,

Dałabym ci liść kapusty.

 

A więc najpierw był zajączek, który uciekł w chrusty. A ona chodziła po lesie i gotowa była mu dać liść kapusty. Do tego zdania miałem zastrzeżenie również co do jego treści: To ta dziewczyna, idąc na borówki, brała ze sobą liść kapusty dla zajączka? Tak zawsze robiła? Nie do wiary. Taka fantazja poetycka nie była mi jeszcze znana.

Wracaliśmy z Lemierzyc do domu pieszo, całą grupą. Było to niedaleko. Przez las trzy kilometry. Kiedy dochodziliśmy do naszej wsi, poczułem, że jestem przeziębiony. Pokaszliwałem, bolało gardło. W domu płukałem gardło roztworem z soli. Gdzieś przeczytałem, że to pomaga. Nie pomogło. Pojawiła się gorączka dość wysoka. Do szkoły na drugi dzień nie poszedłem.

Mam skłonności do przeziębień i kaszlu. W dzieciństwie zawsze kaszlałem całą zimę. Bo też przez całą zimę ganiałem za piłką. Zazdrościłem swoim kolegom. Ganiali za piłką razem ze mną, a nie kaszlali.

Tak nawiasem: obecnie już nie ganiam za piłką, ale kaszel pozostał…

Myślałem więc i tym razem, rodzice podobnie, że przeziębienie minie. Nie mijało. Utrzymywała się wysoka temperatura.

 

*

 

Choroba złożyła mnie do łóżka na dobre.

A o dwie ściany obok był sklep i w nim ruch nieprzeciętny. Bo to Pierwszy Maja jeszcze nie do końca przyjęty przez ludzi, ale już święto państwowe. Bo to też i Trzeci Maja – święto z tradycją. Przy tych świętach z reguły w niewielkiej odległości bywa niedziela. Popyt na alkohol był więc ogromy. Pito na schodach sklepu, na ulicy. Było już ciepło. Gwar, okrzyki, nawoływania, śpiew.

Muzyka lub śpiew zza ściany brzmią – przynajmniej dla mnie – bardziej intrygująco niż w rzeczywistości; dźwięk jest bardziej krystaliczny. A do tego słyszałem to wszystko w moich gorączkowych majakach. Piosenki zwłaszcza brzmiały jakoś szczególnie. A tu niosło się prawie na okrągło:

 

Rozszumiały się wierzby płaczące...;

 

albo:

Czerwone maki na Monte Cassino...;

 

i dla odmiany:

Anielciu, przyjdź do mnie dzisiaj do ziemiani...;

 

i na tę samą meliodię:

Akowcy, to są królowie każdej broni.

Akowcy, niech tych żołnierzy Pan Bóg chroni...

 

Nie śpiewano, rzecz zrozumiała, całych piosenek, bo kto znał do nich słowa w całości. Tylko więc co chwila wybuchał śpiew najbardziej nośnego fragmentu: początku piosenki, refrenu lub części o szczególnej treści.

O dwudziestej pierwszej zamykano sklep. Wrzało więc na ulicy przed sklepem, ale stopniowo wszystko cichło. Nie było zasilania. Nie wykluczone, że podchmieleni, rozochoceni mężczyźni szli szukać gdzie indziej owego zasilania. Mniej więcej po godzinie zapadała cisza. Ale jak to nieraz bywa ze śpiewem. Niby już wybrzmiało, już ucichło i naraz coś jeszcze się odezwie, zaniesie.

Ano, i tym razem kogoś jeszcze niosło z końca wsi od strony stacji kolejowej. Śpiew początkowo ledwo słyszalny brzmiał coraz mocniej. I ten też „ciągnął” Anielcię. Ale słowa inne. Śpiewający robił długie przerwy. Dochodząc do naszego domu dokończył wcześniej zaczętą myśl:

 

...Karabin ciężki, ciężki weź do ręki weź,

By w Polsce komunistów znieść...

 

Tak się złożyło, że w tym czasie do naszej wsi znów przybył oddział Korpusu Bezpieczeństw Wewnętrznego. Być może to był dalszy ciąg tropienia żołnierzy wyklętych, o czym wcześniej pisałem. A sądząc po treści przytaczanych wyżej piosenek, to powody może i były. Nie wiedziałem, jak długo ci żołnierze byli we wsi. Wymaszerowali rano, o świcie, śpiewając:

 

Rano, rano, raniusieńko,

Rano po rosie...

 

A bodajże was! Dowcipni. Ale raczej to był dowcip dowódcy oddziału. Po komendzie wymarszu huknął na pewno:

• Śpiew od czoła Rano, rano, raniusieńko. Tylko, chłopcy, tak, aby się cała wieś zerwała ze snu na równe nogi!

I na pewno się zerwała. A ja, w chorobie, nie mogłem się nawet podnieść na łóżku, żeby popatrzeć przez okno na mijający mój dom tak śpiewający oddział żołnierzy.

Śpiew maszerującego oddziału wojskowego jest surowy, ale piękny. Posłuchalibyście śpiewu każdego żołnierza oddzielnie. Poza nielicznymi, uzdolnionymi wyjątkami fałszują potwornie. Słyszymy to na stadionach sportowych. Wyjce jeden w jeden! I jak to jest, że w marszu żołnierze ci śpiewają ładnie, zgodnie i czasami porywająco.

Choroba nie mijała, rozwijała się coraz groźniej. Ponoć w czasie jej trwania – jak opowiadała później mama – wypiłem chyba kilka wiader lipowego kwiatu. W końcu rodzice pojechali ze mną do lekarza, do Krzeszyc. Był to felczer. Położył mnie na jakiejś sofie, kazał odsłonić brzuch i pięściami go nacisnął:

• Boli? – zapytał.

• Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Nacisnął jeszcze raz, ale już mocniej.

• Boli?

• Nie. Więc nacisnął jeszcze mocniej. Aż w końcu zabolało.

• Boli?

• Boli.

• No, tak. Tyfus brzuszny – zawyrokował.

Mama w płacz. Kiedy wyszliśmy od lekarza, mama natychmiast do taty:

- Jedźmy do lekarza w Sulęcinie. Tam – mówią ludzie – jest dobry lekarz. Niemiec.

Wprowadza mnie mama do gabinetu lekarza w Sulęcinie. Nogi pode mną się uginają, słaniam się. Mama mnie podtrzymuje. W głębi dość dużego pomieszczenia, tyłem do okna umieszczono biurko lekarza. Lekarz stał obok biurka i rozmawiał z kobietą. Nie pamiętam, czy to była poprzedzająca mnie pacjentka, czy asystentka lekarza. Lekarz był pod sześćdziesiątkę, wysoki, średniej tuszy, siwy, w okularach. Na nasze chyba „dzień dobry” spojrzał na nas i z lekkim uśmiechem oraz z całkowitą pewnością swej diagnozy cicho wykrzyknął:

• Aaa, szkarlatin!

Co to znaczy dobry fachowiec. Jemu wystarczył rzut oka. Od razu poczułem się lepiej.

Ale dobremu fachowcowi nie wystarcza rzut oka. On jeszcze dokładnie mnie przebadał. Bo szkarlatyna lubi dawać powikłania. Wypisał mi dwojakiego rodzaju tabletki: białe zażywać rano, pomarańczowe wieczorem. Zakazał jeść żółtko w jajku! No, tu pan doktor trochę przesadza, pomyślałem. Bo jak to? Nawet jajka w całości nie wolno zjeść! Kiedy później poczułem się całkiem nieźle, spróbowałem żółtka. Odrobinę. Lekarz miał rację.

Tak, to był dobry lekarz. Mówiono o nim z uznaniem w całej okolicy. Ale w niedługim czasie gruchnęła wieść, że lekarz ten został aresztowany pod zarzutem dokonywania w czasie wojny eksperymentalnych doświadczeń na więźniach obozu koncentracyjnego. Co ciekawsze, obóz ten był w niedalekim Słońsku. Około dziesięć kilometrów od mojej wsi. Wspomina o nim opowiadanie Szołochowa pod tytułem Los człowieka. Mówi się też o nim w filmie Bondarczuka pod tym samym tytułem, nakręconym według tego opowiadania. Na filmie jest mowa o obozie koło Kostrzyna. Co jest zgodne z prawdą, bo to dystans trochę ponad dziesięć kilometrów.

Oskarżonego lekarza wiózł milicjant na rozprawę sądową na... motocyklu. Nie było jeszcze wtedy karetek więziennych. Takie to były czasy. I w czasie takiej jazdy lekarz spadł z motocykla i się zabił.

Ludzie mówili o tym, a na twarzach było widać zdziwienie, niedowierzanie. Bo z jaką szybkością mógł jechać milicjant? Miał chyba do dyspozycji zdezelowaną poniemiecką dekawkę, z której można było wydusić czterdzieści kilometrów na godzinę. Przy takiej szybkości trzeba szczególnego zbiegu okoliczności, aby się zabić, spadając z motocykla.

Mówiono, że lekarz ten sam spadł. A więc rzekomo wybrał sobie moment odpowiedni. A ja myślę w tej chwili, że lekarz – siedząc za plecami milicjanta motocyklisty – spokojnie mógł zażyć trucizny. Trucizna zadziałała, więc spadł z motocykla. A kto tam wtedy myślał o sekcji zwłok...

Wracajmy jednak do tych, którzy umknęli śmierci dzięki lekarzowi zbrodniarzowi.

Kiedy opadły gorączkowe majaki, zauważyłem za oknem wysokie drzewo. Rosło już na działce sąsiada. A na nim białe kwiaty ułożone w kiść na kształt nadzwyczaj ładnej choinki. Że też do tej porty tego nie dostrzegłem – ganiłem siebie za taką nieuwagę.

Choroba poraziła moje zmysły węchu i smaku, co nie jest czymś szczególnym. Przy zwykłym katarze występuje to samo. Ale tym razem powrót tych zmysłów następował po długiej przerwie. Docierał do mnie właśnie ładny, delikatny zapach. To chyba bez. Tak. W słoiku po marynowanych śledziach - eleganckich flakonów jeszcze wtedy nie było - stały na nocnej szafce przy moim łóżku białe gałązki bzu. To chyba dzieło mojej siostry. Ale jeszcze jakiś nieznany zapach docierał do mnie. Na blacie szafki leżały jakieś grube kwadraciki w papierku. Powąchałem. Stąd pochodził ten zapach. Cukierki „irysy”. Z nasze sklepu...

Zwlokłem się z łóżka i wyjrzałem za okno. A tam rozbuchany maj! Za ulicą było dwumetrowej szerokości zbocze pokryte bujną zielenią. Ale zieleni niewiele widać. Pełno żółtych kaczeńców. Myśmy nazywali te kwiaty mleczem.

Odkrywałem świat na nowo.

Na drugi dzień wyprawiłem się do naszej kuchni. Idąc do niej przeszedłem przez sklep. Pachniało całą gamą zapachów. Sklepy mają swoją charakterystyczną woń, która jest mieszaniną zapachów nagromadzonych tam towarów.

W kuchni posiedziałem chwilkę, chyba coś zjadłem i wróciłem do łóżka. Mama nie chciała, abym forsował organizm. Na drugi dzień byłem w kuchni dłużej i wyszedłem przez korytarz na próg domu, aby spojrzeć na podwórko.

Brat akurat wywoził gnój ze stajni. Jak ten gnój dla mnie... zapachniał! Takich bodźców węchowych do tej pory nie odbierałem. Od tego czasu sporo lat upłynęło i nic nie przebiło tamtego wrażenia. To był po prostu aromat.

Nie przyznawałem się jednak do tego, żeby nie wywołać podejrzeń, że to jakieś powikłania: Jemu gnój pachnie!?

Dopiero po wielu, wielu latach natknąłem się na sonet Staffa o gnoju. Zachwyty jeszcze większe. Poeta! Poczułem się zrehabilitowany.

Należy jednak podkreślić, że gnój fermentujący pachnie. To materiał pierwotny śmierdzi.

Do szkoły już nie poszedłem do końca bieżącego roku szkolnego. Tyle zaległości. Bałem się, że będę miał trudności w czwartej klasie. Zwłaszcza że pod koniec trzeciej były już ułamki w arytmetyce. Zajrzałem więc na koniec podręcznika do arytmetyki klasy trzeciej. Wszystko było jasne i zrozumiałe. Ale jak to będzie w praktyce?

 

*

 

W Muszkowie była szkoła podstawowa z klasami od pierwszej do czwartej. Do wyższych klas nie było dzieci. A i te klasy, które były, jeszcze łączono w codziennej pracy nauczycielskiej. Dla nieznających zagadnienia wyjaśniam. Klasy łączy się, jeżeli są one bardzo nieliczne. Na przykład dwoje, troje dzieci w klasie. Łączy się najczęściej klasę pierwszą z drugą, trzecią z czwartą, piątą z szóstą. W ciągu lekcji nauczyciel pracuje z jedną klasą, a drugiej zadaje pracę samodzielną. Mniej więcej w połowie godziny lekcyjnej następuje zmiana. Jest cały dział w metodyce - nauczanie w klasach łączonych. Problem ten występuje w szkołach wiejskich. W miastach praktycznie nie ma klas łączonych.

Kiedy więc skończyłem klasę czwartą, do klasy piątej i szóstej jeździłem rowerem do sąsiedniej wsi, Trzebów, oddalonej o cztery kilometry. Codziennie jak zima tak lato. Z wyjątkiem oczywiście wakacji, ferii, niedziel i świąt. Dobra rekreacja.

Piąta klasa. Rok czterdziesty ósmy. Kongres zjednoczeniowy partii. Nie interesowałem się zbytnio polityką. Ale poważniejsze wydarzenia krajowe, o których było głośno, siłą rzeczy zwracały uwagę. Relacji z Kongresu słuchałem przez radio. I jedna sprawa mnie bardzo zadziwiła. Bierut mówił chyba ponad godzinę i ani razu się nie pomylił! Nawet nie zająknął. Fenomen. Później - na jakimś filmie - dostrzegłem, że jednak czytał z kartek. Ale jak czytał! Jakby mówił. Później ta sprawa już mi spowszedniała. Wszyscy „mówcy” w PRL-u czytali z kartki. To była zasada. Klasowa? A jeszcze później, jak nie czytali, to mieli suflerów.

Ale wracając do Bieruta, to gdzieś niedawno czytałem, że był dobrym mówcą.

Uroczystości pierwszomajowe, gdy byłem w piątej klasie, obchodziliśmy w Sulęcinie. Nie był to pochód pierwszomajowy, tylko wiec. Spędzono chyba młodzież szkolną z całego powiatu.

Na wielkim placu przed gmachami najprawdopodobniej urzędu powiatowego lub powiatowego komitetu partii stanął ogromny tłum ludzi. Szkoły ustawione były w szyku zwartym. Między kolumnami młodzieży szkolnej przechadzali się nauczyciele porządkowi. Moją uwagę zwrócił pewien pan. Niewysoki, w dobrze skrojonym jasnym garniturze – doskonale pasującym do słonecznego poranka majowego. Włosy siwiutkie gładko zaczesane do tyłu – przez cały czas trzymały pierwotnie nadaną im formę. Na lewym ramieniu powyżej łokcia opaska, jeszcze wtedy biało-czerwona, z czarnym napisem: PZPR. Twarz przedwojennego inteligenta. Ta twarz była powodem mojej myśli: Czy nosi tę opaskę z konieczności – ot, bo tak umyślili organizatorzy - czy też z własnego przekonania? Obserwowałem jego zachowanie i wywnioskowałem z pewnym rozczarowanie: on się afiszuje z tą opaską.

Dzisiaj myślę sobie, że to był prawdopodobnie nauczyciel szkoły średniej, bo czuł się pewnie wśród kolumn trochę zbyt ruchliwej młodzieży. A z przekonań politycznych - to pepeesiak sprzed zjednoczenia partii, które odbyło się pół roku temu. W PPS było dużo jej członków wywodzących się z warstw inteligenckich.

Wszystkie uroczystości w PRL-u organizowane były - jak się mawiało wtedy żartobliwie „ku czci” - w dwóch częściach: oficjalna i rozrywkowa. Oficjalna: przymówienie czytane z kartki, dekorowanie wyróżnionych orderami i odznaczeniami, nagrody i Międzynarodówka. W części rozrywkowej artyści miejscowych placówek kulturalnych dawali popis deklamacji, śpiewu i tańca. W małych mieścinach popisywali się amatorzy. Tak było, gdy uroczystości odbywały się w pomieszczeniach zamkniętych. Były to tak zwane akademie.

Natomiast na wolnym powietrzu najczęściej był pochód. A po pochodzie w całym mieście organizowano imprezy rozrywkowe – na stadionach i placach, w parkach, nad wodami i na wodach. Były też punkty spożywcze, gdzie można było zjeść nawet gorącą parówkę z bułką. To była wielka frajda w czasach kryzysu żywnościowego. Przy takim święcie organizatorzy rozrywek realizowali staropolską zasadę: Zastaw się, a postaw się.

W Sulęcinie w części rozrywkowej zaprowadzono nas do kina. Pierwszy raz byłem w kinie z prawdziwego zdarzenia i widziałem pełnometrażowy film fabularny: marynarz Jegorka miał zawsze pecha i z każdej akcji, w której uczestniczył, wychodził z podbitym okiem.

Żaglowce oraz wspaniałe morze na przemian groźnie wzburzone i łagodne w spokoju. Byłem zauroczony i do matury trwałem w przekonaniu, że zostanę marynarzem. Kolega z ławy szkolnej w liceum podśmiewał się nawet ze mnie: Matros, sztanami patros!

Zaprowadzono nas na prawdziwy mecz piłki nożnej. Miejscowy zespół grał z drużyną wojskowych. To był mecz! A bramkarz wojskowych wspaniale interweniował... Tam usłyszałem po raz pierwszy nieznane dla mnie okrzyki kibiców: gol! sędzia kalosz! Ktoś nawet krzyczał: goal! Spotkałem się z tym wyrazem wcześniej w jakiejś książce, tylko nie miałem pewności, jak go wymawiać. A tutaj wykrzykujący nie miał takich obiekcji.

Być może łączę imprezy z dwóch lat – z klasy piątej i szóstej.

Wreszcie zaprowadzono nas do teatru. Teatr dla dzieci i z dziećmi jako aktorami. Bajka. Wspaniałe – jak dla mnie w tamtych czasach - dekoracje, światła rampy i sympatyczna przez chór śpiewana piosenka jako powtarzający się motyw melodyczny: Za siedmioma górami, lasami...

Cały tydzień opowiadałem tę bajkę napotkanym koleżankom i kolegom w Muszkowie.

 

*

 

Pełna szkoła podstawowa z siedmioma klasami była w naszej gminie Krzeszyce. To było już siedem kilometrów. Teraz są autobusy szkolne. Wygody. A wtedy był tylko rower. Codziennie czternaście kilometrów. To już nie rekreacja a sport. Od pierwszego dnia wpadłem pod ostry ostrzał ze strony jednego z nauczycieli. Miał do mnie jakieś wielkie uprzedzenie. Kulis tego uprzedzenia nie będę wyjaśniał, bo to byłyby plotki. Pomyślałem, że zanim go przekonam do siebie, może minąć siódma klasa z wątpliwymi wynikami w nauce. Postanowiłem uciekać do szkoły w innej najbliższej miejscowości. Do sąsiednich Lemierzyc. Tam, gdzie recytowałem niefortunnie kilka lat wcześniej wierszyk o dziewczynie i zajączku. Przez las to nawet dość blisko, bo około trzech kilometrów. Było nas dwóch z Muszkowa. Razem więc z kolegą raźniej się uciekało.

Bardzo dobrze wspominam swój pobyt w siódmej klasie w Lemierzycach. Spokojna atmosfera, rytmiczna praca. To była niewątpliwie zasługa kierowniczki tej szkoły. Miała dobre przygotowanie pedagogiczne – przedwojenne seminarium nauczycielskie. W moim odczuciu jej postawa pedagogiczna była następujące: Możesz mieć różne zainteresowanie, ale musisz się nauczyć tego, czego w tej szkole się wymaga; nie wiadomo, co ciebie w życiu jeszcze czeka, więc musisz mieć podstawy do startu w każdym kierunku.

Nie wiem, z czego to wynika, ale ciągle noszę w sobie poczucie niespłaconego długu wdzięczności wobec kierowniczki tej szkoły. Coś mi poważnego wyświadczyła, a ja jej nawet nie podziękowałem.

W tej klasie ni stąd ni zowąd ogarnęła mnie pasja modelarska. Nie miałem specjalnych narzędzi. Wszystko robiłem scyzorykiem i klejem stolarskim robionym z takich bloczków kauczukowych podobnych do czekolady. Korzystałem trochę z narzędzi ojca wykorzystywanych w gospodarstwie wiejskim: piła kabłąkowa, młotek, obcęgi. Dwa moje modele były na szkolnej wystawie prac ręcznych i rysunków autorstwa uczniów tej szkoły.

W czerwcu kierowniczka szkoły zorganizowała nam kilkudniową wycieczkę do Międzyzdrojów! Jakie to było dla mnie przeżycie. Pierwszy raz zobaczyłem morze. Płynęliśmy na pełne morze statkiem wycieczkowym o nazwie „Małgosia”. Nieodwołalnie widziałem siebie w przyszłości na morzu. Po powrocie z wycieczki postanowiłem zrobić model statku, którym płynęliśmy. Zbudowałem cały pokład. Na kadłub nie miałem koncepcji. A chciałem jeszcze, żeby stateczek samodzielnie pływał. Nie zdążyłem. Koniec siódmej klasy, szkoła średnia, wyjazd z domu do internatu. Były nowe obowiązki.

W siódmej klasie pojawiły się u mnie, też jakoś tak ukradkiem, zainteresowania matematyczne. Lubiłem, gdy nauczyciel posługiwał się podręcznikiem w czasie nauki. W domu, kiedy czegoś nie rozumiałem, sięgałem do podręcznika. Najczęściej jednak ciekaw byłem, czego jeszcze będziemy się uczyć. Był więc podręcznik algebry. Natknąłem się w nim na trudne zadanie oznaczone specjalnie gwiazdką. Zadanie było nazwane jako chińska zagadka. Cóż to jest takiego?! Dodać trzeba jeszcze, że to było tak zwane zadanie tekstowe, które zawsze uczniom sprawiają kłopoty. „Słupki” to się rozwiązywało gładko. Ale tekstowe! O, to dopiero matematyka. Przeczytałem więc zadanie, przeanalizowałem tekst. I naraz zrozumiałem, o co chodzi. Myśl w zadaniu przekształciłem na symbole algebraiczne x i y. Powstawiałem liczby w odpowiednie miejsca. Wyliczyłem. Zajrzałem na koniec podręcznika, gdzie były podane wyniki zadań. Wszystko się zgadzało. Duma mnie rozpierała. I do tej pory rozpiera, bo to był sukces. A matematykę odruchowo zacząłem pojmować jako logikę, a nie biegłość w rachunku. Nie pochwaliłem się moim sukcesem w szkole, kierowniczce, która prowadziła matematykę. Nie wiedziałem, jak to zrobić. Czy wyskoczyć na środek klasy i wrzasnąć, że sam rozwiązałem trudne zadanie matematyczne?

Zostawiłem to dla siebie.

Jednej sprawy z siódmej klasy wstydzę się do tej pory. Każde wypracowanie z języka polskiego kończyłem sloganami, które były w powszechnym obiegu w życiu politycznym i kulturalnym kraju, na przykład: Socjalizm to pokój; Stalin to socjalizm. Przy czym nikt nie wymagał ode mnie tych haseł. I ja nie wierzyłem w te hasła. Ale pisałem, bo uważałem, że tak trzeba. Konformizm czystej wody. I głupota. A głupoty trzeba się wstydzić.

Pod koniec roku szkolnego kierowniczka powiadomiła nas, że będziemy pisać podania o przyjęcie do szkoły średniej. Mieliśmy porozmawiać z rodzicami i zdecydować, gdzie chcemy kontynuować naukę. Mama moja bardzo troszczyła się o nasze wykształcenie. Zasugerowała więc, ażebym poszedł do szkoły ogólnokształcącej. Nie w powiecie, ale w Gorzowie Wielkopolskim. Tam będzie lepszy poziom – argumentowała. Napisałem więc w klasie, pod okiem kierowniczki szkoły, podanie do tej szkoły. Kierowniczka dała swój podpis akceptujący i popierający. Nadeszły terminy egzaminów, a ja nie otrzymuję żadnego zawiadomienia. Mówi mama, abym jechał do tej szkoły i wyjaśnił sprawę. Jadę sam, bez żadnego towarzystwa. Mam tremę. W drodze namyślam się, jak mam się zwracać do dyrektora. Zwrot „pan” był bardzo krytykowany w tym czasie. „Towarzysz” – to był tytuł partyjny. Chyba „obywatel” najlepiej. Nikogo się nie radziłem w tej sprawie. Nikt mi nie podpowiadał. Teraz dopiero myślę, dlaczego ja się tak zaplątałem z tymi tytułami. Przecież mogłem po prostu: Ja w sprawie mego podania...

Wchodzę do gabinetu dyrektora. Podchodzę w nerwach do biurka:

- Obywatelu dyrektorze…, a ten jak na mnie nie huknie:

- Stań porządnie i nie opieraj się o biurko!

No to już po mojej szkole – pomyślałem. Stanąłem na baczność i odsunąłem się porządnie od biurka. Podniósł się i poszedł do sekretarki, która siedziała opodal przy drugim biurku. Coś tam półgłosem rozmawiali, oglądali moje dokumenty. Wracając do swego biurka, powiedział że obowiązuje rejonizacja i mam się udać do szkoły swego powiatu. Moje podanie wyda mi sekretarka.

- Następny proszę!

Odbierając swoje dokumenty, kątem oka obserwowałem, jak zachowuje się następny petent. Otóż stanął on na baczność przed biurkiem dyrektora w odległości około pięciu metrów. Był w stroju harcerskim. Zameldował się więc odpowiednio. Aha, tak to miało wyglądać w moim wykonaniu. Uczyłem się wszystkiego i ciągle. Tylko jakim kosztem. Wracałem do domu z uczuciem doznanej niesprawiedliwości. Dlaczego dopiero teraz dowiaduję się o tej rejonizacji. Nie wierzyłem w to wyjaśnienie. Czy szkoła nie mogła odesłać podania natychmiast po jego otrzymaniu. Czy to nie jest przykrywka dla jakiegoś niedbalstwa? Ale cóż ja mogłem?

Natychmiast ze starszym bratem pojechaliśmy do Sulęcina. Brat znał miasto, bo już od roku uczył się w tamtejszej zasadniczej szkole metalowej. W liceum ogólnokształcącym oświadczono mi, że wszystkie miejsca są już zajęte.

I co dalej?

W domu konsternacja najwyższego stopnia. Naraz dotarła do nas wiadomość, że w niedalekim Ośnie Lubuskim jest też liceum. Co prawda o pedagogicznej specjalności, ale regularna szkoła średnia. Natychmiast pojechaliśmy tam z bratem. Przyjęli moje podanie. Odetchnąłem z ulgą.

Wracamy z bratem do domu a tutaj atmosfera niemalże żałobna. W czym rzecz? A w tym, że będę nauczycielem. Powszechnie było wiadomo w jakich warunkach egzystują ci pracownicy. W niedalekiej wsi – opowiadano – nauczyciel spał na gazetach i gazetami się przykrywał. Miesięczna pensja nauczyciela oscylowała wokół czterystu złotych. Mój ojciec miał wyższą wojskową rentę inwalidzką. Rodzice widzieli mnie w jakiejś wyższej szkole technicznej, a tu – pedagog. Rada w radę i w komitecie rodzinnym uchwalono, że pójdę do szkoły, w której jest mój brat, to jest do zasadniczej szkoły metalowej. Jednak kierunek techniczny. Po jej skończeniu mogę iść do technikum i dalej w tym kierunku. Może to nie był zły pomysł. Nawet dzisiaj tak uważam. Ale los pokierował mną inaczej.

Pojechaliśmy z bratem do Sulęcina, do szkoły, w której brat był aktualnie uczniem drugiej klasy. Otrzymałem zgodę władz szkoły, tylko potrzebne były formalnie dokumenty. Pojechałem po nie do Ośna bezpośrednio z Sulęcina. Brat pojechał do domu – były pilne prace polowe.

W sekretariacie szkoły w Ośnie wydano mi dokumenty zgodnie z życzeniem. I już dochodziłem do drzwi wyjściowych, gdy nagle otworzyły się drzwi z pokoju obok sekretariatu. Wyszła z nich bardzo malutka kobieta. Jedynie co było u niej bujne to szpakowate wijące się włosy upięte z tyłu w ogromny kok.

• W jakiej ty jesteś tutaj sprawie? – zapytała mnie bez wstępu.

• Eee... zabieram swoje dokumenty – poinformowałem niepewnym głosem.

• Dlaczego?

• Bo chcę pójść do inne szkoły.

• Jakiej? – drążyła nieubłaganie.

• Zasadniczej szkoły metalowej.

• Gdzie?

• W Sulęcinie.

• Pokaż dokumenty! – głos był zdecydowany, nauczycielski. Spojrzała tylko na świadectwo. A tam były same piątki. Błysnęła na mnie wzrokiem zgorszonym, a może nawet i złym.

• My tobie tych dokumentów nie wydamy!

• ?

• Obecnie trwają u nas egzaminy wstępne. Jest już po egzaminach pisemnych.

Ci, którym się nie udał egzamin pisemny, zdają w tej chwili, tutaj obok, egzaminy ustne poprawkowe. Pójdziesz tam i będziesz zdawał egzamin z matematyki. Co dalej – zostaniesz o tym poinformowany.

I co ja mogłem tutaj zrobić? Zawsze słuchałem starszych ludzi. Są bardziej doświadczeni, mądrzejsi. A tu jeszcze nauczyciel.

Egzamin ustny z matematyki był łatwiutki – działania o dwóch niewiadomych. Gdzie tam im do chińskiej zagadki. Na sali siedziało kilkunastu uczniów. Nauczyciel wywoływał do tablicy. Dyktował działanie algebraiczne. Jeżeli uczeń radził sobie, dziękował i wywoływał następną osobę do kontynuowania rozwiązania. Jeżeli uczeń się zacinał, wywoływał następnego, a ten pierwszy miał już ocenę negatywną. Może nie od razu, ale po kilku zacięciach. Ja byłem chyba przy tablicy tylko raz. Nie zaciąłem się, więc mi podziękowano.

Po matematyce poprowadzono nas na dalsze egzaminy. Aula. Sala wysoka na dwa piętra trzypiętrowego budynku szkoły. Po przeciwnej stronie od wejścia była scena. W prawym kącie sceny stał fortepian. Nie odróżniałem jeszcze wtedy fortepianu od pianina. Tam stało pianino. Przy pianinie szczupły, wysoki brunet ze skrzypcami w rękach. Poprosił mnie do siebie. Zagrał na pianinie gamę jak to się potocznie mówi w górę i kazał zaśpiewać. Później w dół. Też zaśpiewałem. A następnie kilka dźwięków o różnej wysokości. Obecnie mój syn, muzyk zawodowy, podejrzewa mnie czasami o słuch absolutny. A więc szło mi nieźle. Na koniec nauczyciel poprosił, abym zaśpiewał jakąś piosenkę.

Tu tytułem dygresji. U nas w domu dużo się śpiewało. Wszyscy mieliśmy niezłe głosy. Najlepszy głos miał ojciec. Tenor wręcz operowy. Ale ojciec śpiewał tylko solo. W bogatym swym repertuarze miał najpopularniejsze piosenki biesiadne. Dzisiaj dopiero zachodzę w głowę, skąd ten repertuar. Ojciec nie miał żadnego wykształcenia muzycznego. Był tak zwanym naturszczykiem. Bo my dzieci to śpiew miałyśmy w szkołach. A w szkołach średnich śpiewaliśmy nawet w chórach. Śpiewaliśmy więc w domu solo, w duetach, tercetach a nawet w kwartetach. Kwartet mógł zadziałać, kiedy był w domu najstarszy brat. Ale on miał swój dom i u rodziców bywał już rzadziej. Na przykład w tercecie śpiewaliśmy „Okę”. Siostra sopranem, brat tenorem, a ja basem. Śpiewaliśmy w tercecie - na życzenie mamy... „Kantatę o Stalinie”! Tak, tak. Śmialiśmy się z mamy, jak może tolerować Stalina, tego zbrodniarza. No tak – mawiała mama z uśmieszkiem lekkiej rozterki – ale piosenka jest ładna. A możecie zaśpiewać bez słów?

Brat często śpiewał solo romantyczną piosenkę „Orły sokoły” do słów Mieczysława Romanowskiego.

Kiedy więc egzaminator poprosił mnie o zaśpiewanie piosenki, pomyślałem – „Orły sokoły”. Ale lekcja obywatela dyrektora zadziałała. I jak widać, byłem pojętnym uczniem! Ze słowami ostrożnie. A w tej piosence jest mowa o Bogu, o duszy. Czy ja się nie wkopię. Zadeklarowałem więc egzaminatorowi modną w tym czasie piosenkę - a więc pewną ideologicznie – „Tysiące rąk, miliony rąk, a serce bije jedno”. Zaśpiewałem dość pewnie i dość gromko. Egzaminator podziękował i wskazał stolik w drugim końcu sceny:

- Tam u pani dyrektor będziesz zdawał egzamin z nauki o Polsce i świecie współczesnym – dodał.

Stolik stał nie na scenie, ale przy niej na poziomie widowni. Przy stoliku egzaminowała jakąś uczennicę ta maleńka kobieta z sekretariatu szkoły z kokiem siwych włosów.

To pani dyrektor! Dodatkowa potężna kropla do tremy. Idę. Kiedy byłem w odległości pięciu metrów, pani dyrektor przerwała egzamin z uczennicą i zwróciła się do mnie:

• Dziękuję, dziękuję, ja słyszałam jak zdawałeś. Jesteś już wolny i jesteś przyjęty do szkoły.

Za młody byłem, żeby wygłosić jakąś formułkę podziękowania. Chyba coś mruknąłem, chyba się ukłoniłem. A zresztą nie zależało mi na tej szkole. Ja chciałem: metalowcem, tokarzem, spawaczem... A tak w ogóle to przecież morze!

Nad emocjami zapanowałem dopiero za drzwiami auli.

Przyjechałem do domu jako kandydat na nauczyciela, po pomyślnie zdanym egzaminie wstępnym do średniej szkoły pedagogicznej.

Ale czy nie można było twierdzić, że do zawodu nauczycielskiego brano wówczas z łapanek?

 

*

 

Pewnego razu dotarła do nas wiadomość, że ktoś przyjedzie z Krzeszyc do Muszkowa i ogłosi w kościele kilka ważnych komunikatów. Mama wydelegowała mnie do wysłuchania tych ogłoszeń i zreferowania ich treści w domu.

Kościół zastałem zamknięty na głucho. Przed kościołem pusto. Być może wszyscy się spóźniają – pomyślałem. Ulicą przechodziła kobieta i mówi do mnie, że ten z komunikatami spóźni się o godzinę. Tak ponoć przekazywał. To co, wszyscy wiedzieli o tym spóźnieniu i nie przyszli do kościoła? A może nikogo nie interesowały te komunikaty? Trochę to wszystko było dla mnie niezrozumiałe.

Jak teraz postąpić? Wracać do domu – to prawie tam i z powrotem. Czekać – za długo. O, odwiedzę kolegę, który mieszkał w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła. Porozmawiamy o byle czym i godzina upłynie.

Matkę kolegi zastałem w kuchni. Rozmawiała z ożywieniem z inną kobietą. Dowiedziałem się, że kolega poszedł załatwić jakąś sprawę. Ale zaraz powinien wrócić. Zrozumiałem, że mogę poczekać.

Wyszedłem na podwórko. W gospodarstwie tym podwórko było przeogromne. I taka też była stodoła. Podwórko miało chyba do pięciuset metrów długości i dwieście szerokości. Stodoła stała w poprzek podwórka na jego końcu. Zajmowała całą jego szerokość. Kojarzyła mi się z wielkim statkiem a czasami ... z kościołem. Ile razy tam byłem, próbowałem zawsze zajrzeć do jej wnętrza lub przynajmniej popatrzyć na nią z bliska. Tak też próbowałem zrobić i teraz.

Kiedy dochodziłem do stodoły, zobaczyłem bawiących się na kupce piasku dwóch najmłodszych braci mego kolegi. Mieli chyba po dwa lub trzy lata. Zdaje się, że byli bliźniakami. Mówiono, że ci dwaj chłopcy rozmawiają ze sobą swoim językiem. Niezrozumiałym dla obcych. W ich języku nazywali się Muńku i Tet’ku; Muńku to Zygmunt, Tet’ku - Stefan. Podszedłem więc, aby posłuchać ich rozmowy. Nic z tego, bo chłopców zdaje się krępowała moja obecność. Nie chciałem im psuć zabawy. Odszedłem na stosowną odległość i podziwiałem stodołę oraz podwórko. Już miałem wracać z powrotem do mieszkania kolegi, kiedy usłyszałem krzyki chłopców.

Właściwie to krzyczał jeden. Stał wyprostowany wojowniczo i krzyczał na swego braciszka. Ten drugi klęczał w piasku i patrzył do góry na brata z miną winowajcy. W pewnym momencie ten wojowniczy uznał chyba, że krzyk to za mało i chwycił leżącą na skraju kupki piasku pustą puszkę po konserwie.

Ktoś tę puszkę chyba otwierał bagnetem. Długo po wojnie nie było specjalnych noży do otwierania konserw, a bagnetów było pod dostatkiem. A więc z wieka konserwy na tyle wyrwano kawałek blachy o kształcie wąskiego języka, że z wnętrza można było wydłubać jej zawartość. Ten wyrwany kawałek blachy sterczał teraz zadziornie zawinięty do góry. Był też paskudnie zardzewiały.

No i taką puszką zdzielił brat brata. Jak to się zwykle zdarza w takich wypadkach, los bywa złośliwy. Puszka trawiła chłopca w twarz i to właśnie tą wyrwaną, wywiniętą i zardzewiałą blachą. Polała się krew.

Porwał się z krzykiem i płaczem ten zakrwawiony i popędził do matki. Drugi tkwił w piasku na czworaka. Głowę miał opuszczoną prawie do ziemi. I w tej pozycji patrzył na mnie tak jakoś spod pachy. Uśmiechał się bardzo niepewnie.

Naraz i ten porwał się z krzykiem i płaczem, i pogalopował za bratem.

Pomyślałem sobie, że będzie tam przed matką płakał: że nie chciał, że to tak jakoś...

Ruszyłem za nimi. Kiedy zbliżyłem się do domu i usłyszałem, jakie tam rozlegają się krzyki, zrezygnowałem ze spotkania z kolegą. Nie chciałem być świadkiem wymierzania sprawiedliwości przez matkę.

Przed kościołem nadal nikogo nie było. Poszedłem więc do domu.

Po kilku dniach przyszedł do nas stryjek i mówi do mojej mamy, że są pretensje pod moim adresem. Za pobicie dziecka do krwi. Tak twierdzą rodzice tych chłopców, o których pisałem przed chwilą. Oburzyłem się autentycznie. Opowiedziałem właściwy przebieg wypadków. Później – po wyjściu stryjka - mama poprosiła, abym jeszcze raz opowiedział to zdarzenie. Być może opowiadałem o tym nawet na forum rodziny. Dlatego zapamiętałem tyle szczegółów.

Zorientowałem się w pewnym momencie, że ten malec, który mnie obserwował spod pachy, już wtedy miał plan zwalenia wszystkiego na mnie. On nie chciał się tłumaczyć przed matką. On oskarżał! Obiektywnie patrząc na sprawę, sprytnie to wykombinował. Nigdy nie podejrzewałbym go o takie cwaniactwo.

Prawdopodobnie jesienią tego roku poszedłem do liceum. W Muszkowie byłem rzadziej. Nie było okazji widzieć się z rodzicami pobitego dziecka i wyjaśnić sprawę gruntownie.

Minęło chyba ze trzydzieści lat. Z dorosłym swoim synem byłem w Muszkowie u mojej siostry. W tym czasie przyjechała również do Muszkowa córka stryjka. Odwiedzić stare kąty.

Dla wyjaśnienia podam, że stryjek mieszkał w Muszkowie od czasu zakończenia wojny. Później wyjechał z rodziną na Śląsk. Tam też wyjechała z Muszkowa rodzina pobitego chłopca. I tak się tam również złożyło, że starszy brat pobitego chłopca ożenił się z jedną z córek mego stryjka. Rodziny więc znały swoje tajemnice.

Teraz wracajmy do wątku sprzed dygresji.

Moja siostra i ta kuzynka były prawie równolatkami. Przyszła więc kuzynka odwiedzić swoją siostrę. Rozmawiają ze sobą trochę tak na uboczu. Ja z synem siedzę na kanapie i oglądamy telewizję. Naraz dochodzi do mych uszu wypowiedź kuzynki: Wiesz ten chłopiec, co to twój braciszek – i tu kiwnięcie głową w moim kierunku - pobił go do krwi. Podskoczyłem i żachnąłem się: Co wy za głupoty tam wymyślacie?! Ja nikogo w ogóle nie biłem do krwi, tym bardziej dzieci. Spojrzała na mnie kuzynka ciężkim wzrokiem. Może źle interpretuję jego wymowę, ale wzrok mówił: ty tam możesz sobie gadać, co chcesz, ale my prawdę znamy.

Nie mogłem sobie przypomnieć tego zdarzenia. Całe popołudnie mnie to męczyło. Na drugi dzień wracaliśmy z synem do domu. I w pociągu zaskoczyło. Przypomniałem sobie wszystko ze szczegółami, tak jak tutaj opisałem. Ale kuzynce nie mogłem już tego przekazać. Zresztą nie zależało mi na tym jakoś szczególnie. Od początku tej historii. To było tak absurdalne, że nie chciałem się zniżać do jakiegokolwiek tłumaczenia. A poza tym - czy moje wyjaśnienia coś by zmieniły?

Nie było wątpliwości: W historii tej rodziny odnotowany jestem po wsze czasy jako krwawy oprawca ich dziecka.

Tak i co zrobisz? Jak ponoć mawiał w podobnych wypadkach nasz przedwojenny generał, Lucjan Żeligowski.

Cdn.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Noico1 ponad rok temu
    Ze wstrętem, ale i z ciekawością zanurzam się w tych obłąkanych czasach peerelu, tak ciekawie je opisujesz. U nas bolszewizm na szczęście nie zakorzenił się do tego stopnia w narodzie co w zsrr, mimo terroru żydokomuny. Ciekawa również ta autocenzura, która przeszkodziła Ci w prezentacji piosenki - wiersza M. Romanowskiego, mojego ulubionego poety schyłkowego romantyzmu.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania