Tadeusz Cieślak: Dorastanie w PRL-u. IV. Ośno Lubuskie

Czytelnikom mojej I części wspomnień

„Wołyńskie dzieciństwo”

*

Państwowe Liceum Pedagogiczne w Ośnie Lubuskim powitało nowych uczniów ogromną dyscypliną. Pierwsza klasa to był okres rekrucki jak w wojsku. Później już było lżej.

W gmachu głównym mieściła się szkoła i internat chłopców. W odległości około pięciuset metrów był internat dziewcząt.

Oto typowy plan dnia w naszej szkole i internacie:

7.00 pobudka, poranna toaleta, ubieranie się, porządkowanie łóżek na „kant”,

porządkowanie całej sypialni przez dyżurnego dnia;

7.15 śniadanie w jadalni internatu;

7.30 śniadanie drugiej zmiany (dziewczęta);

7.45 apel na dziedzińcu szkolnym: ważne komunikaty na bieżący dzień,

odśpiewanie hymnu młodzieżowego „Naprzód młodzieży świata”;

8.00 zajęcia lekcyjne;

10.30 długa pauza, drugie śniadanie, dwie zmiany po piętnaści minut;

11.00 dalszy ciąg nauki;

14.30 koniec zajęć, formowanie się kolejki na obiad;

15.00 obiad – pierwsza zmiana;

15.30 obiad – druga zmiana;

16.00 czas wolny;

17.00 silentium;

18.30 kolacja pierwszej zmiany;

18.45 kolacja drugiej zmiany;

19.00 silentium ciąg dalszy;

21.30 apel wieczorny na dziedzińcu szkoły; omówienie ważnych wydarzeń dnia, „Naprzód

młodzieży świata”, wieczorna toaleta;

22.00 Capstrzyk.

 

W niedzielę było trochę więcej swobody, dzień toczył się na zwolnionych obrotach:

7.30 pobudka;

8.00 śniadanie;

9.00 silentium bez ścisłej kontroli;

13.00 obiad, czas wolny;

18.30 kolacja;

19.00 silentium bez ścisłej kontroli;

21.30 wieczorna toaleta;

22.00 Capstrzyk.

Czas na wyjaśnienie słowa silentium? Potocznie mówiliśmy sylencjum. Wyraz wzięty z łaciny - cisza. To był czas na naukę własną, na odrabianie zadań domowych, na przygotowanie się do lekcji dnia następnego. Dużo tego czasu, prawda? Nic dziwnego, że pracowici mieli same piątki.

Wszystko to było sygnalizowane dzwonkiem elektrycznym - świdrującym uszy - na korytarzach wszystkich pięter, na dziedzińcu i w promieniu chyba jednego kilometra. Ponadto na dachu budynku był potężny głośnik, z którego grzmiały komunikaty słyszane w całym miasteczku.

Przez ten głośnik słuchaliśmy później wszyscy transmisji z Wyścigu Pokoju. O, wtedy staliśmy tłumnie na dziedzińcu lub przed gmachem szkoły od strony ulicy ramię w ramię z nauczycielami. Za pan brat z nimi w emocjach. Okazało się wtedy, że oni, nauczyciele, to też ludzie.

Bo oni - jako wieloletni, doświadczeni pedagodzy - mieli o nas na pewno już wcześniej wyrobione sprawiedliwe zdanie.

Ale do rzeczy.

Nad porządkiem dnia czuwał dyżurny nauczyciel. Oczywiście codziennie kto inny. Był tam w pokoju nauczycielskim grafik dyżurów. Do pomocy miał dwoje uczniów (dziewczyna i chłopiec) ze starszych klas – trzeciej lub czwartej. Był odpowiedni grafik. W klasach trwało silentium – i tu był dyżurny spośród uczniów uczących się; też według grafika. Jeżeli w klasie w czasie silentium był szmer, odpowiadał za to dyżurny silentium tej sali. Był wyczytywany na apelu. Wstyd. Wyjście do toalety zgłaszało się dyżurnemu silentium. Ten zapisywał to skrótem WK – wyszedł koniecznie. Czasami sprawdzał obecność na silentium wychowawca, jeżeli miał jakieś podejrzenia. O nieobecnych musiał mieć notatkę dyżurny silentium. Nieobecność usprawiedliwiało tylko wyjście do toalety. W czasie trwania silentium nie można było pójść do sypialni, na przykład po zapomniany ołówek. Wpadało się bezapelacyjnie na któregoś z dyżurnych. I mnie raz to spotkało. Wpadłem na dyżurnego nauczyciela. Miałem nieprzyjemności z wygłoszeniem na apelu włącznie.

W sypialniach było przeciętnie od ośmiu do dziesięciu łóżek. Sypialnię reprezentował gospodarz. On opracowywał grafik dyżurów w tej izbie. Codziennie inny uczeń z jej mieszkańców. Dyżurni byli odpowiedzialni za porządek w pokoju. Sypialnia musiała być codziennie zamiatana. Wtedy to poznaliśmy żelazną zasadę: Kosz nie służy do magazynowanie śmieci, tylko do ich wynoszenia. A więc pokój czysty i czyściutki kosz. Jeżeli w koszu był bodaj pyłek, a stwierdził to dyżurny wychowawca, sypialnia była wygłaszana na apelu razem z gospodarzem i dyżurnym.

Łóżko należało zaścielić na kant i przykryć „kocem względnie kapą” – jak mawiała z nienaganną dykcją pewna dyżurująca nauczycielka. A kilka godzin później podczas obiadu strofowała młodzież za jedzenie kotletów mielonych nożem i widelcem.

- Siekane należy jeść tylko widelcem - wyjaśniała.

Tak, tak, mieliśmy – jak widać - nawet kindersztubę. W tym względzie kobiety były bardziej biegłe od mężczyzn. Bo ci – jestem niemal pewien - nie widzieliby problemu w jedzeniu siekanego łyżką:

- A niech tam, może mu się widelec gdzieś zapodział.

Źle zaścielona pościel była burzona dość gruntownie przez dyżurnego nauczyciela, aby jej właściciel zauważył, że była tu jego ingerencja. Oczywiście na apelu była o tym odpowiednia informacja. W każdą sobotę pościel była wietrzona; w regulaminowo uformowanej pościeli kołdrę lub pierzynę należało odchylić do połowy w stronę przeciwną do poduszki. Wietrzyła się ta część pościeli, która była najbardziej narażona na pocenie się śpiącej osoby.

Raz w miesiącu uczeń otrzymywał przepustkę do domu. Pierwszy miesiąc był bardzo ciężki. Męczyła tęsknota za domem. Z Lemierzyc kilku uczniów znalazło się w tym liceum. Czy w podobny sposób jak ja? Nie zainteresowałem się tym. Był również mój kolega z ławki szkolnej w Lemierzycach. Byliśmy teraz w różnych klasach. Klas pierwszych było trzy. A więc nie widywaliśmy się z kolegą codziennie. Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, to rzecz jasna mowa zeszła na dom. Razem dusiliśmy łzy tęsknoty za domem.

No i wreszcie przepustka. Mieliśmy pozakładane specjalne notesy, w których stronę dzieliliśmy na pół i w obydwu połówkach był identyczny tekst, że na wyjazd do domu uzyskano pozwolenie. Pod spodem podpis wychowawcy klasy. Jedną połówkę oddawało się do stołówki jako informacja, że porcja żywnościowa na ten dzień nie jest potrzebna. Druga połówka pozostawała w notesie jako dokument w razie kontroli poza szkołą.

Ciśnie się nieodparcie myśl, że tę organizację internatu opracował jakiś wytrawny szef kompanii z wojska. Byłem kiedyś na miesięcznym szkoleniu wojskowym. Pierwszy tydzień zorganizowano nam jako rekrucki.

Kudy im tam było do naszego internatu!

Jadę na pierwszy urlop do domu! Na rowerze. Niedaleko – piętnaście kilometrów. Skręcam na podwórko i przejeżdżam przed oknem kuchni. Na stole w kuchni widzę na talerzu ogromną piramidę placków ziemniaczanych i obok słój śmietany...

Po tym pierwszym urlopie minęła w szkole tęsknota za domem. Zerwany kontakt został ponownie nawiązany.

W całym okresie pobierania nauk w liceum miałem wątpliwy zaszczyt bycia gospodarzem klasy, grupy, sypialni. Wątpliwy, bo gdy byłem w pierwszej klasie groziło mi obniżenie stopnia ze sprawowania za niedopilnowanie dyscypliny w sypialni. A miałem tam pod opieką największych łobuzów ze wszystkich klas pierwszych. I co, miałem się z nimi bić? Chucherkiem nie byłem, ale za bójkę też mogłem oberwać. Właśnie ze sprawowania.

Zastanawiam się nieraz, dlaczego te zaszczyty tak mnie spotykały. Bo i w późniejszym życiu było podobnie. Gdzie tylko była jakaś grupa, którą musiał ktoś reprezentować, propozycje szły w moim kierunku. Gdzie indziej odmawiałem, ale w tej szkole wyznaczali gospodarzy wychowawcy, nauczyciele. Nie umiałem się wyłgać. Nie można było. A inni jakoś potrafili. Czy byłem i miałem wygląd frajera?

Czy wspominam źle tamten okres? Nic podobnego. Wtedy nauczyłem się porządku, co procentowało ogromnie w dalszym moim życiu.

 

*

 

Pierwszy dzień mojej nauki w liceum. Opiszę tylko jego początek, który zapamiętałem. Wspomnę o pewnym zdarzeniu, które mnie emocjonuje jeszcze teraz.

Była więc pobudka. Poranna toaleta i śniadanie. Dyrygowali nami dyżurni: uczeń czwartej klasy i nauczyciel. Po prostu mówili nam, co mamy robić. Po śniadaniu zebraliśmy się na dziedzińcu szkoły. Tam nas ustawiono w porządku dwójkowym i w szyku na kształt litery „U”. Na jednej flance klasy najstarsze w porządku alfabetycznym klas (abc), na drugiej – najmłodsze również w takim samym porządku. Nie pamiętam, które klasy tworzyły ten dolny łuczek litery U. Praktycznie to nie był łuczek tylko dwuszereg prościutki jak struna.

Przemawiał dyrektor szkoły. Trochę niepokoił, trochę dodawał otuchy. Od nauczyciela dyżurnego dowiedzieliśmy, że w takim porządku codziennie na apelu mamy stać przez cały rok szkolny. W nowym roku zmiany będą tylko takie, że na flance obecnych czwartych klas będzie już obecna trzecia klasa, a na flance najmłodszych pojawią się nowe twarze z klasy pierwszej. I tak dalej. Każdy dzień nauki będziemy zaczynać i kończyć „Hymnem Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej”.

Komendy wydawał dyżurny – uczeń starszych klas.

Padła komenda:

- Baczność! Hymn!

Rozpoczęły starsze klasy jako znające się już na rzeczy, a my, pierwszaki, próbowaliśmy pomagać zgodnie z modnym wówczas zwrotem: „proszę koleżeństwa - włączcie się”:

 

Naprzód, młodzieży świata,

nas braterski połączył dziś marsz.

Groźne przeminą lata

hej, kto młody,

pójdź z nami i walcz!

Na lądzie i na wodzie,

na wschodzie, na zachodzie,

w marszu po szczęście, pokój i radość

zgodnie nasz dźwięczy krok.

Nie zna granic ni kordonów pieśni zew,

pieśni zew, pieśni zew.

Więc śpiewamy, nie zamilknie wolny śpiew,

wolny śpiew, wolny śpiew!

Przez cały świat słowa pieśni tej niech niesie wiatr!

Nie zamilknie, nie ucichnie wolny śpiew,

wolny śpiew, wolny śpiew!

 

- Spocznij!

Aha, to dalszych zwrotek nie śpiewamy.

- Do klas na zajęcia rozejść się!

Ruszyliśmy trochę bezładnie, ale w grupach klasami. W klasie ruch. Każdy wybiera sobie miejsce, dobiera upatrzonego partnera do „ławy szkolnej”. Wreszcie zapadła cisza w oczekiwaniu na nauczyciela.

I naraz:

W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.

Amen.

Duchu Święty...

 

Porwaliśmy się z łomotem na równe nogi i już zgodnym chórem:

 

...który oświecasz serca i umysły nasze,

dodaj nam zdolności i ochoty,

aby ta nauka była dla nas pożytkiem doczesnym i wiecznym.

Przez Chrystusa Pana naszego.

Amen.

W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.

Amen.

 

A po tym głęboka cisza...

Kto błysnął taką inicjatywą? Ja osobiście nie wiem. I nie dopytywałem się. Tak samo chyba postąpili i inni. Nawet nie rozmawialiśmy o tym ze sobą. Bo i po co? Stalinizm był w swoim apogeum. Mogły wyniknąć z tego kłopoty. To dziewczęta wpadły na taki pomysł. I nie zaczynała jedna, bo można byłoby poznać po głosie. Rozbrzmiewał kilkuosobowy chór.

I tak już było codziennie aż do matury. Rzecz oczywista, była również modlitwa po lekcjach.

Zdarzało się, że w trakcie modlitwy, wchodził do klasy nauczyciel. Wycofywał się i wchodził dopiero aż modlitwę skończyliśmy. Pewnego razu wszedł na taką modlitwę nasz wychowawca. Stanął obok nas przy ławkach i doczekał do końca. Nie wiem, czy brał udział w modlitwie; widziałem go z profilu pod ostrym kątem. Lekcję rozpoczął w sposób naturalny, bez żadnych uwag.

Byliśmy najgorszą klasą w szkole przez cały okres naszego tutaj pobytu.

Na jeszcze jedną sprawę chciałbym zwrócić uwagę. Niedzielne sylencjum było mniej rygorystyczne. Młodzież rano szła do kościoła. Na zajęcia własne w związku z tym spóźnialiśmy się. Nie mieliśmy żadnych przykrości z tego powodu. Chociaż wydaje mi się, że czas na sylencjum w niedziele był jednak celowo układany w kolizji z porządkiem mszy w kościele.

 

*

 

W sposobie uczenia się w liceum dokonał się u mnie rewolucyjny przewrót.

W szkole podstawowej uczyliśmy się z lekcji na lekcję. Żadnych powtórek nie było. Nawet nie wiedziałem, że może być inaczej. Uczyłem się więc podobnie w liceum przez pierwszy miesiąc. W drugim miesiącu wyrwał mnie polonista do tablicy i przewałkował z przerobionego materiału. To była katorga. Dostałem tróję na szynach. I wtedy pojąłem, o co chodzi w nauce szkolnej. Trzeba się uczyć na całe życie! Znacznie później dochodzi się do konstatacji, co z tego w życiu jest potrzebne. Teraz widzę, jak szkolnictwo boryka się z tym problemem. Jak długo można kontynuować wykształcenie encyklopedyczne. Przeciążenia dzieci i młodzieży, nerwice, choroby, tragedie. Coś trzeba zmienić. Trzeba uczyć dostrzegania, formułowania i rozwiązywania problemów. Wiadomości konkretne są w licznych encyklopediach i słownikach. Powinno być tak, jak rzekomo mawiał Einstein:

- Po co mam pamiętać z jaką prędkością pędzi światło. To podaje każda encyklopedia.

Ale w mojej młodości wymóg posiadania encyklopedycznej wiedzy był u szczytu rozkwitu. Jak to osiągnąć?

ZAKUWAĆ.

No i zakuwałem. Były tego i inne przyczyny. Rodzicom się nie przelewało. Nie chciałem ich narażać na dodatkowe koszty związane z powtarzanie klasy. Nauka była bezpłatna, ale pobyt w internacie kosztował. Jeżeli uczeń miał dobre wyniki w nauce, otrzymywał ulgi w opłatach za internat. Następny powód: Nie umiałem się uczyć na trójkę, tak jak nie umiem kłamać, oszukiwać i kraść. Uczyć się na trójkę, to już obok dwója! Po za tym nie chciałem przeżywać wspomnianej katorgi przy odpowiedzi, kiedy się nic nie wie. To było po prostu niesmaczne, brzydkie odczucie. To pocenie się, opuszczanie wzroku, stękanie, tłumaczenie. Nie i kropka. Zabieram się do roboty. To był przede wszystkim mój wkład w budżet domowy. Prawie nigdy nie prosiłem rodziców o pieniądze. Powiedziałem, co ile kosztuje w szkole i na tym koniec z mojej strony. Ubranie i buty – to rodzice sami widzieli. Biednie? Trudno. Będę na swoim, będę... szastać...

Po kilku tygodniach nasz szkolny wychowawca, nauczyciel matematyki, ogłosił mnie matematykiem klasy. Nie bardzo byłem przekonany, czy na to zasłużyłem. Przy tym wyróżnieniu zapytał mnie:

- Co to z tobą było, że zdawałeś matematykę na egzaminie wstępnym jako poprawkowicz?

Przede wszystkim byłem bardzo zaskoczony, że mnie pamięta z egzaminu wstępnego. Wyjaśniłem, ale miałem wrażenie, że wychowawca nie zrozumiał sprawy. Albo chodziło mu o coś innego. Tu przy okazji dopowiem, że wstępny egzamin ze śpiewu zdawałem właśnie przed nim. Widocznie był również i muzykiem.

Najbliższą klasówkę z matematyki napisałem na dwóję. Wówczas wychowawca tak mnie scharakteryzował przed klasą:

- Z nim to jest tak. Jak umie to na piątkę. Jak nie – to dwója.

Pierwszą klasę skończyłem z jedną czwórką. Reszta – to piątki. Tu z kolei nie bardzo byłem przekonany do tej czwórki. Z rysunków! W tym byłem mocny przez całą szkołę podstawową. I w późniejszym życiu. A nauczyciel z klasy siódmej, świetny rysownik, podejrzewał mnie nawet o talent w tym kierunku.

Pamiętajmy, że byłem w zakładzie kształcenia nauczycieli, co nam wbijano do głowy na każdym apelu i zebraniu. Uczono nas metodyki nauczania, a w niej zasad oceny ucznia. Znałem się już trochę na tych zagadnieniach. Ta czwórka z rysunków, jedyna wśród piątek, przyprawia mnie zawsze o śmiech. Czwórka z prac ręcznych – tu pokorna zgoda. Nawet na trójkę.

A tak w gruncie rzeczy, to mi nie chodziło o bardzo dobre oceny. Ja panicznie się bałem repetowania klasy, relegowania ze szkoły za złe postępu w nauce. Chciałem mieć pewność, że zdam egzaminy. A to zapewniały piątki. Później te świetne oceny zepsuły mnie. Pojawiła się próżność. Bo jakże inaczej, kiedy przez całą szkołę średnią łącznie z maturą miałem same piątki z wyjątkiem tej czwórki w pierwszej klasie. Należy tutaj jeszcze dodać, że zdawaliśmy egzaminy z klasy do klasy, a nawet czasami z jednego półrocza na drugie.

Za pierwszą klasę dostałem dyplom przodownika nauki i pracy społecznej oraz nagrodę: wyjazd na zlot młodzieży w Warszawie z okazji uchwalenia konstytucji PRL.

To był rok pięćdziesiąty drugi.

 

*

 

Warszawa

 

Poświęcę Warszawie osobny podrozdział, mimo że tam byłem tylko cztery dni. To przecież było siedem lat po wojnie. Ciekaw byłem, jak wygląda nasza stolica. Zaraz po wojnie mama z tatą pojechali do Dorohuska. Tam była rodzina mamy. Po takiej zawierusze trzeba się było pozbierać, policzyć. Podróż z Nidzicy do Dorohuska to tylko przez Warszawę. Opowiadał później ojciec, jak szukali połączenia w Warszawie. Z dworca głównego trzeba było pojechać na Pragę i stamtąd dalej w stronę Lublina. Należało trafić na jakąś „emkę”. Był to chyba autobus oznaczony literą „M”. O gruzach Warszawy nie opowiadali, bo to było normalne po wojnie.

No, więc jadę do Warszawy w nagrodę! Nie pamiętam, jak w rodzinie przyjęto to moje wyróżnienie. Zdaje się, że potraktowali to jako obowiązek szkolny.

Na drogę dostałem chyba jakąś walizeczkę, a może raczej przedwojenny tornister szkolny z forniru. Mieliśmy taki. A wewnątrz może konserwy i chleb. Może jakieś kanapki na drogę. Nie pamiętam. Wiem tylko, że siostra wypucowała mi buty – jak to się mówi – na glanc. Ona to umiała. Pastę na butach rozprowadzała wodą albo, jeszcze lepiej, mlekiem. Zwykłe buty lśniły jak lakierki.

Kiedy przyjechałem do swojej szkoły, bo tam – my wybrańcy - musieliśmy się stawić, spotkałem kolegę z klasy. Do tej pory nie domyślam się, dlaczego zaczął mnie straszyć. Że w Warszawie przestępcy napadają na ludzi, że są rabunki i kradzieże; że w ogóle niebezpiecznie. Te lakierki tak na niego podziałały?

Cóż miałem robić? Spróbujemy, miałem bowiem nadzieję, że będziemy się razem trzymać z kolegą z drugiej klasy. Ale ten mnie wyraźnie unikał!

Trudno – spróbuję sam!

Pojechaliśmy na powiatowy punkt zbiórki. Tam miał nadjechać pociąg międzynarodowy z Berlina. Żeby się nie spóźnić, przyjechaliśmy we wczesnych godzinach południowych. Wyjazd był zaplanowany na dwudziestą pierwszą. Około ośmiu godzin czekania. Spędzono nas na jakiś plac. Było to chyba boisko jakiejś szkoły. Płot z drucianej siatki był starannie wykonany. Żadnych dziur, żadnych wybrzuszeń.

Potworzyły się grupki. Z głośnika było słychać muzykę; dziewczęta - jak to one – ruszyły zaraz do tańca. Siedziałem na uboczu i w żadnym układzie nie widziałem siebie. Stanąłem przy płocie i obserwowałem ulicę. Nagle po drugiej stronie płotu, po chodniku idzie w moją stronę koleżanka z klasy. Dla wygody w narracji, i dla niepoznaki również, nazwijmy ją Basia. Lubię to imię. Wyglądało na to, że Basia znalazła się tutaj przypadkowo.

- Cześć Basia!

- A, cześć! – zauważyła mnie.

- Co tutaj robisz?

- Jak to co? – zdziwiłem się.

- Na zlot jadę!

- A, prawda - i zatrzymała się.

I tak przesiedziała ze mną osiem godzin aż do odjazdu mego pociągu. Ja z jednej strony drucianego płotu, Basia z drugiej. O czym rozmawialiśmy, nie pamiętam. Była dobrą matematyczką, chyba więc o równaniach kwadratowych.

Wtedy nie myślałem o tym, ale teraz zastanawiam się, czy ona to zrobiła z potrzeby serca (?!), czy z polecenia organizacji młodzieżowej, do której należała:

- Słuchajcie koleżanko, on nie należy do ZMP, nie jest jeszcze do nas przekonany. A to jest wasz kolega z klasy. Porozmawiajcie z nim, przypilnujcie go i tak w ogóle, wiecie… Bo przecież:

……………..

Dobrze wam?

Dobrze nam.

Dobrze wam?

Dobrze nam.

Dobrze nam jest w ZMP!

Tutaj radość, życie, śpiew,

Dowcip tętni, pląs i śmiech.

Niechaj przeto żyje ZMP.

……………..

 

Nie mogłem znaleźć we wszystkowiedzącym internecie tej piosenki. Nie wiem kto jest autorem słów, kto kompozytorem muzyki, czy poprawnie cytuję z pamięci? A tam jest jeszcze dużo słów równie budujących jak cytowane.

Ciągnijmy jednak zasadniczy wątek.

Zachodziłem w głowę, czy jej rodzice pozwalają na tak długą nieobecność w domu. Czy ona nie ma żadnych obowiązków. Bo ja byłem pod kontrolą rodzicielską. Nie z powodów, nazwijmy to, moralnych, lecz bardzo praktycznych. Każda para rąk jest cenna w gospodarstwie wiejskim. Jeżeli nie przy ciężkich pracach polowych, to przynajmniej do pilnowania krów na pastwisku. Oj, pasało się te krowy, pasało. A jakże. Siedem lub osiem lat. Gdzieś niedawno czytałem wypowiedź jakiegoś polskiego kompozytora:

- Kto nie pasał krów, ten nie zna życia.

Tak, tak.

Zlotowy pociąg pędził rozświetlony i rozśpiewany do Warszawy. Bez zatrzymywania się na stacjach. Teraz podejrzewam, że w każdym przedziale był specjalnie wyznaczony przez organizację młodzieżową co najmniej jeden przodownik, którego zadaniem było robić wszystko, żeby było wesoło, radośnie i... ideowo:

 

Na Zlot, na Zlot, na Zlot!

Na Zlot, na Zlot, na Zlot!

Dzwoni nasza pieśń wesoła,

Rytm jej wystukują koła,

Z letnim wiatrem pociąg nasz się ściga...

 

Siedziałem w kącie przedziału przy drzwiach. Patrzyłem, i słuchałem...

Do Warszawy przyjechaliśmy wczesnym rankiem. Warszawa Główna. Jakieś baraki przysposobione do potrzeb dworca kolejowego. Koniec torów. Koziołek drewniany stojący w poprzek torów, za nim nasyp ziemi około dwumetrowej długości i ściana budynku kolejowego. Koniec. Dalej nie ma drogi. W takim miejscu się znalazłem. Bardzo biednie to wszystko wyglądało jak na stołeczny dworzec główny.

Podjechały samochody ciężarowe. Z plandekami czy bez? Jakoś nie pamiętam Warszawy widzianej z tych samochodów. A więc chyba z plandekami. Zawieziono nas do miasteczka namiotowego. Były to Pola Rakowieckie. Przy ulicy Grójeckiej koło wiaduktu PKP Rakowiec. Tam, gdzie teraz są ogrody działkowe.

Nie znałem planów organizacyjnych naszego tutaj pobytu. Na własną więc rękę postanowiłem poznać Warszawę.

Ruszyłem do pobliskiej ulicy. To była Grójecka. Popatrzyłem w prawo i w oddali po lewej stronie ulicy zobaczyłem kilka domów. Nie wyglądały na zabudowę miasta. Ruszyłem w lewo.

Przede mną było długie, poprzeczne wzniesienie sugerujące, że za nim może być linia kolejowa. A na drodze, którą szedłem, był wiadukt. Widać było kamienne ciemne balustrady. Wyszedłem na wiadukt. A tam pusta przestrzeń jak okiem sięgnąć. Może tu i ówdzie były domki, ale w pamięci mojej utkwiła pustka. Tu nie było Warszawy.

Zawróciłem i ruszyłem do tych kilku domów widocznych po lewej stronie Grójeckiej. Dość długo szedłem. Okazało się, że są to domy mieszkalne. Prawdopodobnie to była dzisiejsza ulica Dickensa. Dziwiło mnie wtedy, że te domy nie stoją prostopadle do Grójeckiej, a trochę tak ukośnie. To by sugerowało, że ulica, której te domki są zaczynem, będzie też ukośna wobec Grójeckiej. Ile razy obecnie tam jestem, sprawdzam to i z uśmiechem konstatuję, że ulice przecinają się prostopadle. A domki z fantazją postawiono pod lekkim kątem. Były to jednak okna domów mieszkalnych. Brak witryn sklepowych. I tu nie było Warszawy. Zrozumiałem, że trzeba iść dalej na północ. Bałem się jednak, że mogę zabłądzić i zanim odnajdę drogę, w miasteczku namiotowym zastanę pustki. Wróciłem pod namiot.

Jednak władza ludowa przygotowała nam atrakcje. Zawieziono nas na stadion CWKS-u. Tam był pokaz zbiorowej gimnastyki. Ładnie to wyglądało, kiedy młodzi mężczyźni ubrani tylko w białe spodenki, jednakowo opaleni na jasny brąz wykonywali równiutko wmyk i wymyk na drążkach. Były, oczywiście, i inne figury gimnastyczne. To była ogromna grupa. Wypełniała całą płytę stadionu. Długo chyba ćwiczyli, o czym świadczyła opalenizna.

Byliśmy też na Okęciu, gdzie był pokaz akrobacji lotniczych i skoków na spadochronie. Znany wtedy polski pilot, Tadeusz Góra, strącał precyzyjnie wypuszczone w powietrze baloniki. Ani razu nie chybił.

Pokazano nam również odbudowującą się stolice. Ruszyliśmy czwórkami ulicą Nowy Świat. Wtedy nie wiedziałem, że tak się nazywa. Była już odbudowana. Weszliśmy na Krakowskie Przedmieście. Tak teraz wnioskuję, bo była dwa razy szersza od poprzedniej. Wtedy organizatorzy zdwoili kolumnę – ci, co szli za nami znaleźli się obok nas. Szliśmy teraz ósemkami. Do mnie przybiła dziewczyna z tej drugiej kolumny. Ubrana była w bluzę zetempowską, zdaje się miała czerwoną chustę na szyi. Na głowie była jakaś czapka koloru ciemnego, spódniczka czarna lub granatowa. Przywitała się ze mną, podając tak po męsku rękę; pamiętam dłoń twardą, kanciastą. Robociarską?

- Cześć, kolego!

Tak szliśmy, coś trochę rozmawiając, do Placu Zamkowego. Po drodze widzieliśmy po lewej stronie ulicy ciąg domów w budowie. Cała ściana chyba od Pałacu Staszica do Placu Zamkowego była obstawiona rusztowaniami. Praca wrzała na trzecim lub czwartym piętrze. Ręczne kołowrotki ciągnęły wiadra z zaprawą do góry. Widać było mężczyzn ze specjalnymi nosidłami na plecach wypakowanymi cegłami.

Murarze przerwali pracę i obserwowali nas z góry. Młodzi murarze pokrzykiwali i pogwizdywali na dziewczyny w kolumnach marszowych. Nie pamiętam, czy była reakcja z ich strony.

Kiedy doszliśmy do Placu Zamkowego, moja sąsiadka nagle znikła. Ale pozostał po niej nieprzyjemny zapach. Co, bączek się wypsnął? Uśmiechałem się pod nosem, kiedy widziałem ją, jak pochylona nad murowaną balustradą na Placu Zamkowym z wielkim zainteresowaniem podziwiała oddaną świeżo do użytku Trasę W-Z. Ale uśmiechałem się też z wyrozumieniem. Mnie również męczyły, za przeproszeniem gazy, psując przyjemność z wycieczki i zwiedzania stolicy. Ale jakoś wytrzymałem. Ona nie. W miasteczku namiotowym na Polach Rakowieckich karmiono nas wojskową grochówką. Była świetna - jak przed natarciem...

Do szeregu moja towarzyszka już nie wróciła.

W przeddzień uroczystej defilady zawieziono nas nad Wisłę na pokaz sztucznych ogni. Stałem tuż przy pomniku Syrenki Warszawskiej; wtedy był on w innym miejscu - trochę dalej od Wisły i bliżej Mostu Poniatowskiego.

Naraz pomnikiem zawładnęła grupa dziewcząt z jakiegoś zespołu pieśni i tańca. W łowickich strojach z wianuszkami na głowach. Śpiewały różne piosenki zespołowo i solo. Na pierwszy plan wybijała się jedna z nich. Ładna dziewczyna. Wiedziała o tym, śpiewała głośno i łobuzersko:

 

Wysoko na niebie

Latają gołębie.

Lubię cię chłopaku,

Boś ładny na gębie.

 

Podwoiłem odległość od hałaśliwego pomnika Syrenki Warszawskiej, aby spokojnie oglądać sobie fajerwerki.

A pryskały one w górę różnymi kolorami. Most nieopodal przystrojony był w ogniste girlandy; kolorowe warkocze spływały do wody. Pociągi przejeżdżające przez most też były przystrojone. Na koniec wybuchły na tle mostu dwa kłęby ognia, a z nich wyłoniły się dwa ogniste portrety: Stalin i Bierut.

Długo płonęły.

Na drugi dzień od rana huczało na Grójeckiej. Na prawo od niej również. Tam były Aleje Jerozolimskie. W głośnikach ulicznych słychać było męski głos dyrygujący ruchem: Kolumny na Grójeckiej – przyspieszyć! Kolumny na Jerozolimskich – zmniejszyć odstępy. Kolumny na Marszałkowskiej – trzymać odstępy! Jak on wie – zastanawiałem się – co się dzieje i na Grójeckiej, i na Jerozolimskich, i na Marszałkowskiej.

Wreszcie i my ruszyliśmy. W Grójecką i dalej do Alei Jerozolimskich. Cieszyłem się, że zobaczę jedną z głównych ulic Warszawy, o której się czytało i słyszało. Nie doszliśmy jednak. Skręciliśmy wcześniej w prawo i poszliśmy w ulicę równoległą do Jerozolimskich. Mogła to być – patrząc obecnie na plan Warszawy – Nowogrodzka, Wspólna, Hoża lub Wilcza.

Jeszcze raz przypomnę, że nazw ulic i placów nikt wtedy nam nie podawał. To później, kiedy poznałem nieźle Warszawę, zidentyfikowałem miejsca ówczesnego mego pobytu.

Zatrzymaliśmy się niedaleko Marszałkowskiej i czekaliśmy na swój czas w kolumnie pochodu. Chyba ze dwie godziny smażyliśmy się tam w upalnym lipcowy słońcu.

Z nudów czubkiem butów, które przestały być już lakierkami, grzebałem w piasku na ulicy. I naraz trafiłem na krawężnik chodnika. Cóż w tym dziwnego, ktoś powie. Otóż to była ulica, powiedziałbym, tylko z nazwy. W rzeczywistości to była jakby polna droga. Po jej bokach były pagórki. Najmniejsze przy samej drodze. Stopniowo powiększały się im dalej było od drogi. Najwyższe miały wysokość chyba ponad metr. Pagórki były porośnięte niezbyt bujną roślinnością. Domów przy ulicy nie było. Tylko te pagórki. Gdzieś tam w oddali były domy, ale jakieś takie nierealne. Nie było tam widać życia. Upatrzyłem sobie najbliższy w odległości około dwustu, trzystu metrów. Miał chyba cztery lub pięć pięter. Obserwowałem, czy w jego oknach, już przecież oszklonych, pojawi się ludzka twarz. Nie pojawiła się.

No, i ten krawężnik. Grzebiąc dalej butem, odsłoniłem fragment jezdni. Krawężnik był na jednym poziomie z jezdnią. Porządne siły tutaj musiały działać, żeby osiągnąć jedną płaszczyznę. Po drugiej stronie krawężnika był wolny pas ziemi około półmetrowej szerokości. Domyśliłem się, że tam przed wojną były rabaty kwiatów i zieleni. Dalej były już płyty chodnikowe. Nie były to płyty duże, jakie teraz są na chodnikach. Były to małe kwadraty o wielkości obecnych kafelków na ścianę. Biegły one pod te coraz większe pagórki, których przekopać nie byłbym przecież w stanie. Gdzieś się tam na pewno kończyły pod ścianami domów, których teraz nie było.

To tak zniszczono tę naszą stolicę w czasie wojny – pomyślałem sobie. Nie wiązałem tego z Powstaniem Warszawskim. Ja nic nie wiedziałem o tym Powstaniu. Na Kurdybanie latem czterdziestego czwartego usłyszałem od mamy, że w Warszawie wybuchło powstanie.

- Co to znaczy powstanie? – zapytałem.

- No, biją się z Niemcami – odpowiedziała mama.

No to co za różnica, pomyślałem. Przecież wojna trwa. Ciągle się biją z Niemcami. Nie rozumiałem problemu. A później było długie milczenie na ten temat.

Wreszcie ruszyliśmy. Gdzieś przy Marszałkowskiej wciśnięto mi w ręce potężny, sękaty drąg, na którego wierzchołku była delikatna szóstka. Że niby Plan Sześcioletni. Nie pasowały do siebie ten sękaty drąg i delikatna cyferka.

Niedługo szliśmy. Z prawej strony wyłoniła się trybuna z daszkiem przeciwsłonecznym. Pod daszkiem stał Bierut w jasnym, odpowiednim do pogody, garniturze. Zdaje się, że był sam na trybunie. Czołówka ważnych manifestantów już się przewaliła. Szło teraz tylko – powiedziałbym - tło demokratyczne, więc i trybuna się przerzedziła. Bierut widocznie czuł się zobowiązany trwać na trybunie do końca. Machał więc niestrudzenie ręką. Z pochodu odpowiadano mu również machaniem rąk. Ja nie mogłem, bo drąg z szóstką.

Nie uszliśmy daleko, kiedy obok kolumny manifestantów pojawiła się ogromna sterta połamanych transparentów, sztandarów, portretów i cyferek na drągach. I na tę stertę leciały dalsze rekwizyty z naszej części kolumny. Byłem tym zdegustowany. Jak to tak na oczach samego Bieruta. A poza tym jaka niegospodarność. Z mego drąga na przykład można byłoby wyciosać ze cztery kołki do porządnego płotu. Myślałem, że doprowadzą nas do odpowiedniego miejsca, gdzie z uszanowaniem te rzeczy złożymy.

Myliłem się. Nie było to na oczach Bieruta. Myśmy już byli przy Placu Zbawiciela. Tam kolumna pochodu rozdwoiła się. Jedni poszli na lewy łuk Placu, drudzy – na prawy. I wtedy dopiero, z dwu stron poleciały na Plac nasze akcesoria marszowe. A z jaką pasją je rzucano. Ze złością nieukrywaną.

- Ach, to tak! Ach, to w tym rzecz! – konstatowałem z zainteresowaniem i ... zadowoleniem.

Rozdwojona kolumna już się nie zeszła po drugie stronie Placu. Pochód się rozsypał. Nasza grupa, nie dochodząc do kościoła, skręciła obok niego w prawo na ukos.

Jak teraz trafić na pole namiotowe, gdzie pozostał mój tornister. Postanowiłem trzymać się młodzieży idącej w większych grupach. Oni przecież są wszyscy stamtąd. I nie przeliczyłem się.

Namiotów już nie było. Doszedłem do miejsca, gdzie stał mój namiot. Na jego miejscu karnie, w rządku stały różne walizeczki, plecaki, tornistry i teczki. Wśród nich i mój czemodan.

Podjechały znów samochody. Zawieziono nas na dworzec. Tam załadowano do pociągu i hajda do domu. Bez pompy, bez pieśni, bez śmiechów, bez idei.

Za Poznaniem zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji. Przetoczono nasz wagon na boczny tor. Tam był wtedy taki wąski szary budynek stojący wśród torów. Ten budynek stoi tam i teraz. Chyba jakaś nastawnia. Teraz ten budynek wydaje mi się znacznie szerszy. Tuż przy jego ścianie postawiono nasz wagon. Pochyliłem się trochę przypadkowo i na ścianie tego budynku zobaczyłem napis: Wronki.

Postawiono więc tam nasz wagon chyba w zamyśle – niech młodzież spokojnie się wyśpi do rana. A ja nie umiałem spać na siedząco. Przesiedziałem do rana, gapiąc się w półmrok przedziału i na śpiących w nim moich współpasażerów. I co jakiś czas sprawdzałem jeszcze, czy napis Wronki jest na swoim miejscu.

Obawiałem się trochę, że rano, gdy zapytamy kolejarzy, co z nami, otrzymamy odpowiedź:

- A róbcie sobie, moi kochani, co chcecie!

Nie było jednak tak źle. Rano ruszyliśmy. W południe byliśmy w naszym powiatowym punkcie zbiórki. Chyba wieczorem byłem już w domu.

Nie pamiętam, abym składał sprawozdanie ze zlotu przed rodziną. Podobnie było w szkole.

Odfajkowano sprawę.

 

*

 

Jeszcze w jednym zdarzeniu Basia ciekawie się znalazła.

Pewnego dnia w przerwie między lekcjami kilka dziewcząt, które siedziały w ławkach po sąsiedzku z Basią, ruszyło do mnie i tak jakoś razem, jednocześnie zaczęły mówić:

- Czy ty wiesz, że Basia spała całą noc z twoim zdjęciem?

Z jakim zdjęciem, pomyślałem. To nie były czasy jak teraz, że tanim fotograficznym aparatem kompaktowym można było sobie naklepać dowolną liczbę zdjęć. Aparat fotograficzny miał tylko fotograf zawodowy. Za wykonanie u niego zdjęcia trzeba było płacić. A ja nie miałem pieniędzy na znacznie poważniejsze sprawy.

- Co to za zdjęcie? Pokaż. Zauważyłem, że Basia ma jakąś fotografie przy sobie. Podała bardzo posłusznie. Aż za posłusznie, błysnęło mi przez myśl. O co tu chodzi? Wziąłem mały kartonik w palce. Spojrzałem... i zdębiałem.

Kiedy byłem jeszcze w trzeciej klasie szkoły podstawowej w Muszkowie, przyjechała do nas ekipa zdaje się z powiatu. Jej zadaniem było zrobić kartotekę dzieci z tej szkoły. Ponoć Stany Zjednoczone wystąpiły do Polski z taką propozycją: Polska miała zrobić kartotekę dzieci szkolnych. Kartotekę tę należało wysłać do Stanów. Tam ludzie mogliby przeglądać tę kartotekę i wybierać dzieci, którym chcieliby pomagać materialnie.

W takiej kartotece miało być wszystko o dziecku. Nawet grubość tkanki tłuszczowej na brzuchu. Śmieszyło mnie to i po trochę irytowało. Bo o czym to niby miało świadczyć? Jest na przykład w rodzinie dwoje dzieci. Rodzice przecież jednakowo je karmią, a jedno jest grubaskiem a drugie chudzielcem. Czy to świadczy o sytuacji materialnej chudzielca? Takiemu Amerykanie będą pomagać, a grubaskowi nie? Co na to rodzice?

Cała akcja była, że tak powiem, przymusowa. Nie wchodziło w rachubę: Nie zależy mi na pomocy Amerykanów, nie chcę być w tej kartotece. Wymogiem tej kartoteki było też zdjęcie dziecka. I to bodajże w czterech egzemplarzach. Nie pamiętam, czy fotograf był w tej ekipie, czy rodzice musieli jechać z dzieckiem do fotografa. Żadne dziecko nie dostało bodaj jednej odbitki zdjęcia. Na pamiątkę tych lat. Wszystko poszło do kartoteki.

I oto trzymałem w ręce jedną z tych moich fotografii.

I co? Nie powędrowała moja kartoteka za ocean. Trafiła tylko do... Basi! Oj, wydaje mi się, że tam wysłano kartotekę wybrańców, co to mają „najcieńszą” warstwę tłuszczu na brzuchu. A tacy jak ja, posłużyli tylko za demokratyczne tło.

Basia i jej koleżanki sądziły chyba, że ja zabiorę tę fotografię. A ja pomyślałem tak: Jest to, co prawda, zdjęcie z mojej osoby, ale nie jest moją własnością. Niech wróci na swoje miejsce. I oddałem je Basi. Nie pamiętam tylko, czy się przyznałem, że to ja jestem na tej fotografii.

 

*

 

Ośnem wstrząsnął mord polityczny. Ofiarą był młody mężczyzna. Z pamięci już wiele umknęło. Umieszczam go mniej więcej w takich polach działalności politycznej: aktywista młodzieżowy, działacz partyjny, funkcjonariusz urzędu bezpieczeństwa. Jakoś najbardziej pamięć skłania się do ostatniego „pola”.

W kilkuosobowej grupie pognaliśmy na miejsce zdarzenie. Cóż, stało się to w nocy, więc na drugi dzień po południu nie było co oglądać.

Zamordowano go na pierwszym piętrze. Zakrwawione ciało wyrzucono przez okno na chodnik. Widać było i teraz rdzawą, szeroką smugę od parapetu okna aż do drzwi na parterze. Z chodnika przewleczono go na drugą stronę ulicy. Tam na podwórkach były porobione, chyba jeszcze przez Niemców, drewniane szalety. Tak po cztery, pięć drewnianych domków na podwórko. Pod szaletami był głęboki i długi dół kloaczny. Tam wrzucono zwłoki zabitego.

Na drugi dzień rozpoczęły się uroczystości pożegnalne. Rodzice zamordowanego życzyli sobie, aby ich syn pochowany został na cmentarzu w ich miejscowości. Niektórzy ironizowali, a inni mówili całkiem poważnie:

- Być może rodzice chcą pochować swego syna z księdzem.

Trumnę wystawiono przed gmachem miejskiej rady narodowej. Na tę uroczystość spędzono młodzież szkół Ośna. Mieliśmy przemówienia podkreślające zasługi zmarłego. Były słowa pożegnania. Kondukt za trumną umieszczoną na platformie samochodowej posuwał się wolno na rogatki Ośna. Tam smutny ładunek przeniesiono na inny, specjalny samochód. I trumna z nieboszczykiem odjechała w stronę Smogór.

Jak to zwykle bywa w kondukcie pogrzebowym, pytania krzyżowały się z odpowiedziami i uwagami. Jedną wypowiedź zapamiętałem:

- Oj, dał się on we znaki niejednemu w naszym mieście.

Ach, to tak! To nie był mord polityczny.

To była zemsta. I to nie jednej osoby.

 

*

 

Do szkoły został zaproszony aktywista młodzieżowy z terenu. Miał nam opowiedzieć o swoich sukcesach w pracy społecznej.

Nie powiem, mówił bez kartki, dość płynnie, nie stękał. Nie robił zbyt dużo błędów gramatycznych. A byliśmy na to wyczuleni jako przyszli nauczyciele. Mówił chyba godzinę lub więcej. I bij zabij, nie wiedziałem o czym on mówi, na czym polegają te jego sukcesy, jakie miał cele przed sobą i co on z nich zrealizował.

Mowa naszego działacza była podzielona na kilka części. Nie jestem pewien, czy był to świadomy zabieg. Po każdej takiej części mówił:

- I tak pomalu, pomalu dochodziliśmy do swego.

Nas najbardziej bawiło, to „pomalu, pomalu”. Na to czekaliśmy po długim i mętnym opowiadaniu.

Po tej „prelekcji” utrwalił się we mnie negatywny stosunek do pracy społecznej. Przecież oni dublowali działalność organów administracyjnych. Albo odwrotnie: robili to, co administracja w swojej indolencji i inercji nie umiała, nie była w stanie zrobić.

Gdyby to na przykład było przynajmniej tak. Chcieliśmy mieć w swojej wsi dobre boisko do piłki nożnej. Jednak terenowe władze administracyjne nie miały na to funduszu; po prostu były inne ważniejsze cele. W tej sytuacji udało mi się namówić chłopaków ze wsi i niewielkim nakładem finansowym, a potężnym wysiłkiem fizycznym zbudowaliśmy takie boisko.

Był cel, była praca. Cel został osiągnięty. Jest sukces.

To byśmy rozumieli. Przynajmniej ja.

Kilka lat później czytałem powieść o budowie Nowej Huty. Inżynierowie biedzą się nad brakiem funduszy na takie przedsięwzięcie. Budżet wojewódzki nie był z gumy. Dadzą na hutę – nie wystarczy na inne ważne zadania. I w tym czasie przyjechali towarzysze radzieccy, którzy mieli pomagać w budowie. Z politowaniem spojrzeli na polskich towarzyszy:

- Wy – powiadają - idźcie z tą sprawą do partii, do wojewódzkiego komitetu!

Polskim towarzyszom suwaki logarytmiczne i starannie utemperowane ołówki powypadały z rąk, szczęki opadły, oczy wyszły z orbit. To wszystko z olśnienia. Że też o tym wcześniej nie pomyśleliśmy!

- Uwyyyy – ciągną dalej towarzysze ze wschodu, widząc Polaków oszołomienie – wy tak dopiero od czterdziestego piątego, a my od siedemnastego. Jeszcze długo będziecie nas doganiać…

A mnie, czytającemu te zdania, szczęka również opadła z powodu takiego rozumowania. To co? Partia miała swoje fundusze i to takie, że mogły wystarczyć na budowę huty? To była dwutorowa gospodarka finansowa? Czy może partia poleciłaby urzędowi wojewódzkiemu na sfinansowanie budowy kosztem zaplanowanej reszty. A może by podskubano z budżetów innym województwom.

A to mi rozwiązanie...

Muszę jednak dać wyjaśnienie. Ten akapit o wypadających z rąk suwakach logarytmicznych i ołówkach, opadłych szczękach i tak dalej - to mój w zamiarze ironiczno-humorystyczny komentarz. W powieści była mowa tylko o olśnieniu.

Męczy mnie jednak myśl, że chyba taka była w ogóle zasada w naszej ówczesnej polityce gospodarczej.

Bo oto gdzieś około dwudziestu lat później wyjechałem z rodziną na wypoczynek wakacyjny pod namiot. Na polu namiotowym, przy ujęciu wodnym, myłem naczynia, z których korzystaliśmy w trakcie posiłków. Była tam taka murowana ściana wysokości około jednego metra, z jednej i drugiej jej strony były zlewy i krany z wodą. Zdaje się, że była nawet ciepła woda. Po drugiej stronie naprzeciwko mnie szorował również gary starszy pan. Widać było, że czymś się „gryzie”.

W końcu wybuchnął:

- Panie, jestem księgowym jeszcze z przed wojny. Moim zadaniem w zakładzie pracy było bilansowanie wydatków z możliwościami budżetu. Na koniec roku wydatki musiały się równać z tym, co mieliśmy w budżecie. W ciągu całego roku czuwaliśmy nad tym. A teraz, panie, sprawy stoją na głowie. Kierownictwo zakładu realizuje zadanie ponad możliwości budżetu. I mnie każą tak liczyć, żeby się na końcu bilansowało!

Machał nerwowo garnkiem i fukał nadmiarem powietrza w płucach.

 

*

 

Byliśmy w drugiej klasie. Zbliżała się wiosna. W popołudniowej nauce własnej, czyli sylencjum, mieliśmy przerwę na kolację. Nasza klasa jadła na pierwszej zmianie. Mieliśmy więc trochę wolnego czasu, zanim zje kolację druga zmiana. Staliśmy grupką na środku klasy i rozprawialiśmy o czymś z zapałem. Nagle pojawił się wśród nas kolega, którego już wcześniej rozszyfrowaliśmy jako szpicla. Stał naprzeciwko mnie - to chyba raczej przypadkowo - i mówi:

- Stayyyyn umarł. I patrzy na mnie, uśmiechając się jakoś tak krzywo.

- Kto? Stanny? Przecież był tu przed chwilą – zareagowałem gwałtownie na wiadomość o śmierci kolegi z klasy.

- Nie Stanny, a Stalin umarł.

Normalnie to wyrzuciłbym ramiona w górę i wrzasnął – hura! Ale tutaj należało się opanować. Przeleciały przez głowę różne warianty zachowania. Nie było czasu na analizę. W pośpiechu wybrałem wariant najprostszy - obojętny wyraz twarzy.

Nie miałem kłopotów z urzędem bezpieczeństwa. A kilku kolegów z klasy miało. Widocznie się nie opanowali.

Tak nawiasem – informację o śmierci Stalina ogłosił ten sam kolega, który mnie straszył Warszawą, gdy jechałem na zlot.

*

 

Pewnego razu, w czasie popołudniowej pracy własnej, do klasy wszedł nasz wychowawca. W ręce trzymał plik papierów. Stanął przy stole nauczycielskim, który można nazwać szumnie katedrą, i patrząc tak jakoś ogólnie na klasę wymienił kilka nazwisk, w tym i moje. Osoby te w przyszłą środę – kontynuował wychowawca – pojadą do Wydziału Oświaty w Zielonej Górze, gdzie będą zdawać egzamin na studia do Związku Radzieckiego. Rzucił na stół ten trzymany w ręce plik papierów i wyszedł.

Był czwartek. Do egzaminu sześć dni! To jakieś nieporozumienie. Tak to delikatnie określiliśmy. Zajrzeliśmy do pliku papierów. Tam była mowa między innymi o zapotrzebowaniu na studentów na poszczególne kierunki studiów. Największe potrzeby były na gospodarkę komunalną. Ponad czterdzieści procent. Rada w radę i postanowiliśmy razem, że będziemy zdawać na gospodarkę komunalną. Większe są przecież szanse.

Na najbliższą niedzielę planowałem wyjazd na przepustkę do domu. Nie zrezygnowałem z wyjazdu, aby przygotować się do egzaminu. Jaki to miałoby sens? Pochwaliłem się w domu swoją nominacją. Opinię rodziców w tej sprawie wygłosiła zdaje się mama:

- To my uciekaliśmy stamtąd, a ty tam teraz chcesz jechać?

 

*

 

Egzaminy. Pisemnego dokładnie nie pamiętam. Był z matematyki. Nie byłem zadowolony z jego przebiegu. Cóż, braki w przygotowaniu. Pamiętam tylko, że większość chłopców zdawała na matematykę uniwersytecką. Mówili o tym głośno i często. To byli chyba uczniowie ze szkół zielonogórskich. Znali się. Zastanawiałem się, czy jest taki kierunek – matematyka uniwersytecka. Może to tylko ich popisy. Chcieli zaimponować otoczeniu. Bo to dobrze brzmi: matematyka i uniwersytecka.

Za to ustny dobrze zapamiętałem. Już na wstępie efektowna wolta. Egzaminator zajrzał do papierów:

- Ty, jako przyszły nauczyciel, zdajesz na gospodarkę komunalną?! Wykluczone, będziesz zdawał na geografię.

Nie pamiętam, czy „ciągnąłem” jakieś kartki z pytaniami, czy po prostu egzaminator zadawał mi pytania. Opowiedzieć miałem, jak to państwo ludowe dba o swoich obywateli od chwili ich narodzenia aż do emerytury. Gadałem więc o żłobkach. Egzaminator szybko mi przerwał: Konkrety? Jąkałem się. No, bo jakie mam podawać konkrety? Gdzie żłobki zakładano – nazwa wsi, miasta? Ile dzieci w żłobkach? Przeszedłem więc do przedszkoli. A ten znów – konkrety! Wobec tego, myślałem, nie uczono nas o konkretach. Podawano nam ogólniki i tak też powtarzaliśmy... Miało się ochotę zapytać egzaminatora, czy on zna te konkrety. Efekt byłby chyba taki, że wyleciałbym ze szkoły z wilczym biletem.

Wszyscy razem po egzaminach ustnych mieliśmy nietęgie miny.

Wróciliśmy do szkoły. Nikt nas o nic nie pytał. Głucha cisza zapadła wokół tej sprawy. Nie wiem, czy szkoła dostała jakieś informacje o wynikach naszych egzaminów. Bo do nas nic nie dotarło. Dowiedzieliśmy się tylko pocztą pantoflową, że na studia do Związku Radzieckiego pojechali synowie i córki „ważnych fisz po linii partyjnej i administracyjnej” naszego województwa.

I co?

I znów wystąpiłem jako „tło demokratyczne”?

 

*

 

Na kilka miesięcy przed maturą, było to chyba w styczniu, przyszła do mnie grupka kolegów ze szkolnego koła Związku Młodzieży Polskiej:

- Zapisz się do ZMP, bo oblejesz maturę!

Ostrzeżenie uznałem za poważne. To było możliwe. Zwłaszcza przy obecnym dyrektorze szkoły. Był to komunista, który reprezentował leninowsko-stalinowską linię postępowania politycznego: Kto nie z nami, ten przeciwko nam. Znaczy się - wróg. A wroga należy zwalczać wszelkimi możliwymi metodami. Z fizyczną likwidacją włącznie. Wszak towarzysz Lenin nie potępiał terroru w walce politycznej. Tę zasadę spotęgował Stalin. Twierdził, że walka klasowa zaostrza się. Terror w walce z przeciwnikiem politycznym doprowadził do przerażającego absurdu.

Jest taki wiersz Majakowskiego, a w nim fragment:

 

Mówimy Lenin,

a w domyśle – Partia.

Mówimy Partia,

a w domyśle – Lenin.

 

Po śmierci Lenina Stalin ten wiersz wziął chyba do siebie. I kiedy ktoś jego krytykował, uważał, że to jest krytyka Partii. Ooo, to już było świętokradztwo. I ciął nie tylko na prawo, ale i na lewo też.

Ja nie byłem wprawdzie takim strasznym wrogiem, żeby zaraz fizycznie... Ale w przyszłości licho wie, co z niego może wyrosnąć. A więc utrudnić mu kształcenie lub zgoła uniemożliwić. Niech pasie krowy w pegeerze.

I utrudniał mój dyrektor, oj, utrudniał.

Ale też paradoks w późniejszy moim życiu: Gdyby nie władza ludowa, to guzik miałbyś nie studia, pasałbyś krowy w pegeerze... Tak grzmieli tym razem moi przeciwnicy. Dość częsty to był argument w tamtych czasach, z tym pasaniem pegeerowskich krów. Wynikałoby z niego, że gdzie nie było władzy ludowej, tam rósł analfabetyzm i w efekcie procent pastuchów krów. W pegeerach?

Sami jednak pchali wszystkimi siłami swoje dzieci na różne sorbony, oksfordy i harwardy na Zachodzie, pomijając wspaniałe możliwości oświatowe władzy ludowej w swoim kraju.

Wracajmy jednak do naszego dyrektora. Miał z nami przedmiot „Nauka o konstytucji”.

Wiadomo było, że lekcje dyrektora często się nie odbywały. Z powodów oczywistych. Jako dyrektor miał wiele ważniejszych spraw do załatwienia. Jest chyba taka praktyka w szkołach, że jakiś przedmiot zwany „michałkiem” bierze dyrektor, żeby nie „wypaść” z dydaktyki, żeby mieć kontakt z młodzieżą, żeby nie zagrzebać się w papierkach.

Dziwiłem się jednak bardzo, że takim „michałkiem” jest nauka o konstytucji! A moje zdziwienie pogłębiał jeszcze fatalny styl prowadzenia zajęć z tego przedmiotu przez bądź co bądź komunistę.

Pamiętać trzeba, że uczono nas na nauczycieli; wiedzieliśmy, jak powinna wyglądać poprawna lekcja. A tu na żadnej lekcji nie było nawet jej tematu. Błąd kardynalny z metodycznego punktu widzenia. Nie było mowy o konstytucji, tylko ględzenie o przeżyciach swoich i znajomych w przedwojennej, burżuazyjnej Polsce. Jakie to były przeżycia - można się domyślić. Nie muszę tego opisywać. Opowiadał o tym ze zjadliwym uśmiechem, szczerząc zęby. Miał dobre zdanie o swoim dowcipie, uzębieniu i wzroście. Szczerzył więc zjadliwie zęby, gdy krytykował imperializm rodzimy i obcy. Szczerzył też zęby tryumfalnie, gdy mówił o sukcesach komunizmu krajowego i zagranicznego.

A między szczerzonymi zębami prawie zawsze tkwiły resztki po zjedzonym śniadaniu...

We wspomnieniach tych staram się przestrzegać chronologię. Nie wyprzedzam faktów. Niech zaskakują ewentualnego czytelnika, jak mnie zaskakiwały. Ale mówiąc o tym dyrektorze, jeden raz odstąpię od tej zasady.

Otóż, pewnego razu, może rok po maturze, wsiadłem do pociągu. Nieważne dokąd jechałem. Wszedłem do korytarza wagonu. Był to wagon pulmanowski. A więc długi korytarz, z którego są wejścia do przedziałów dla pasażerów. Prawie na końcu tego długiego korytarza spostrzegłem owego dyrektora. Chyba wsiadł do wagonu z drugiego jego końca. Szliśmy sobie naprzeciw. Zauważył mnie. Gwałtownie zawrócił i zaczął umykać do przedsionka wagonu.

Poszedłem za nim. Nie miałem zamiaru go bić, ale on się chyba tego obawiał. A mnie po prostu rozbawiła ta sytuacja. W przedsionku jego nie było. Toaleta też była pusta. Chyba czmychnął do sąsiedniego wagonu przez to połączenie harmonijkowe.

A że były podstawy do jego obicia, dopiero się później dowiedziałem. Jednak na tym skończę tę wyprzedzającą dygresję.

Wracajmy do propozycji kolegów z szeregów ZMP. Załamałem się. Wyraziłem zgodę. Pomyślałem sobie jednak, czy ta moja decyzja, kilka miesięcy przed maturą, będzie miała u dyrektora jakieś znacznie? Bo ja na jego miejscu nie uwierzyłbym w autentyczność zmiany moich przekonań. I tak było w rzeczywistości, o czym świadczy treść dygresji przytoczonej powyższej.

Kiedy po ukończonym liceum przyjechałem do domu na wakacje, wziąłem tę legitymację zetempowską do ręki, obejrzałem i z bardzo ujemnymi uczuciami rzuciłem ją szerokim łukiem, jak piłkę koszykową, za wysoką szafę w pokoju. Starałem się, aby nie trafiła w szparę przy ścianie. Bo spadnie na podłogę i znów będzie kłuć w oczy.

Nie spadła.

Po kilku latach, po odwilży czasów Gomułki i likwidacji ZMP, chciałem się przyjrzeć tej legitymacji. Takie spojrzenie na zabytek.

Nie odnalazłem jej.

Przepadła.

 

*

 

Pisemna matura nie wypadła mi najlepiej. Nie będę się usprawiedliwiał, bo zacząłbym plotkować. Skwituję to krótko – byłem przemęczony i w takim stanie zdarzają mi się błędy ortograficzne. Zwłaszcza przy przepisywaniu z brulionu „na czysto”.

Uczniowie, którzy pisemną maturę napisali na ocenę bardzo dobrą, byli zwolnieni z egzaminów ustnych. Ja zdawałem egzaminy ustne. Woda na młyn dyrektora. Zdaje mi się jednak, że grono nauczycielskie stało murem za mną. Może podkreślę moje spostrzeżenie: Przez cały okres mojej nauki w liceum nikt z nauczycieli nawet półsłówkiem nie napomknął o potrzebie mego wstąpienia do organizacji ZMP.

Pewnego razu w podróży na jakimś dworcu spotkałem moi młodszych kolegów z liceum. Wśród nich był też nauczyciel z tej szkoły, u którego pobierałem nauki z przedmiotu humanistycznego. Wszyscy otoczyli mnie ciasno i zasypali pytaniami:

- I co? Co u ciebie słychać? Jak studia? Byłem tym zaskoczony, wiele o mnie wiedzieli.

Opowiedziałem o kłopotach ze studiami, jakie miałem w wyniku postawy dyrektora liceum. Oczy nauczyciela ciskały błyskawice wściekłości; był z natury impulsywny.

Myślę, że to on był inicjatorem tego spotkania i „wywiadu” ze mną.

 

*

 

W tamtych moich czasach obowiązywały tak zwane nakazy pracy po ukończeniu szkoły. Dotyczyło to chyba absolwentów szkół zawodowych. A takie przecież było moje liceum. Zawód wykształconego nauczyciela był bardzo potrzebny. Łatano te braki w różny sposób. Były na przykład tak zwane PKN-y: Państwowy Kurs Nauczycielski. Brano tam absolwentów siódmych klas i po kilku miesiącach już był wykwalifikowany nauczyciel. Toczyłem raz z takim nauczycielem po PKN-ie spór na lekcji historii o wyprawach Vasco da Gamy. Spór aż śmieszny w swej głupocie. Nauczyciel mówił gładko... wojsko da Gama! Żachnąłem się:

- Vasco to imię!

Ale gdzie tam... I tak kilka razy. Machnąłem ręką w rezygnacji.

A więc po skończeniu liceum trzeba będzie iść do pracy. A ja chciałem się dalej uczyć. Tylko pięć procent z ogólnej liczby absolwentów szkoły w określonym roku miało prawo starać się o studia. Ja nie byłem brany pod uwagę. Dyrektor się postarał.

Nie tylko chęć dalszej nauki mobilizowała mnie do starań w tym kierunku. To przede wszystkim. Ale był i drugi powód. Chciałem uciec przed poborem do wojska. Tak wszyscy moi rówieśnicy kombinowali. Kalkulowałem bowiem, że jeżeli pójdę do wojska na dwa lata, to mogę wypaść z rytmu nauki. Czy się później odnajdę?

Docierały do mnie słuchy, że w konsekwencji nakazu pracy mam być zatrudniony na stanowisku komendanta chorągwi organizacji harcerskiej w Sulęcinie. Intratne stanowisko w tamtych czasach. Dobrze płatne. Pamiętam, jak nasz starszy o rok kolega otrzymał taką posadę. Spotykamy pewnego dnia Olka. A on: w popielatym, pięknie skrojonym palcie; na nogach brązowe buty, na głowie takiegoż koloru... kapelusz. I na rękach... rękawiczki, też brązowe! Widział nasze zaskoczenie i zachwyt. I chyba był tym trochę speszony.

Miałem więc taką fuchę przed sobą? Niezupełnie. Po zatrudnieniu, jeszcze tej samej jesieni capnięto by mnie do wojska. Taki był mój rocznik. A poza tym nie wierzyłem w te docierające do mnie słuchy. Takie fuchy brali „lepsi” ode mnie.

W tym czasie dotarła do nas informacja. Na bardzo skromnej karteczce – połowa arkusza formatu a-cztery. Informowano w niej, że w Szczecinie powstało studium nauczycielskie. Szkoła dwuletnia o charakterze pół wyższym, drożna. Drożna to znaczy, że po jej ukończeniu można dalej kontynuować naukę na szczeblu wyższym bez straty tych dwu lat.

Przygotowałem dokumenty i dalejże z tym do dyrektora, mając nadzieję, że to szkoła pół wyższa, a więc nie obciąża tego pięcioprocentowego wskaźnika. A dyrektor na to:

- A co ty myślisz, że to nie szkoła wyższa?!

Oklapłem i czekałem na rozwój wypadków.

Pewnego dnia przyszedł do mnie kolega z klasy i mówi:

- Bierz po mnie miejsce w tym pięcioprocentowym wskaźniku. Mam taką sytuację rodzinną, że nie mogę iść na studia.

Terminy egzaminów wstępnych na studia tuż tuż. Nie miałem czasu na odpowiednie przygotowanie dokumentów na studia czteroletnie lub pięcioletnie. Wziąłem ten plik dokumentów do studium nauczycielskiego i ponownie ruszyłem do dyrektora. Miałem przy tym nadzieję, że takie „niewyraźne”, niepełne studia, takie coś gorszego, będą miały dodatni wypływ na pomyślną dla mnie jego decyzję. Może to będzie dla niego jakaś „satysfakcja”...

Aby tylko się wyrwać z orbity jego kompetencji. Później te sprawy sobie uporządkuję.

Hurrra, udało się!

 

Przede mną był wiek męski.

 

Styczeń 2022

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • maciekzolnowski 5 miesięcy temu
    Materiał unikatowy, znakomite świadectwo tamtych czasów, aż dziwne, że nikt nie komentuje.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania