Tadeusz Cieślak - Swój rozum mają (2)

W domu szwagierki kupiono psa. Było tam dwoje dzieci – dziewczynka i chłopiec. Też chorowały. Potrzebne było zatem domowe zwierzątko. Ponieważ dom mieli duży, mógł wchodzić w rachubę pies.

Pierwszą znajomość z tym psem zawarłem w domu teściów. Mieszkaliśmy w tym samym mieście, widywaliśmy się więc prawie codziennie. Przyjeżdżamy, a tam Misia. Malutka psina, niedawno chyba przejrzała na oczy. Dlatego może te oczy zrobiły się duże na mój widok.

- Choć do mnie! - zawołałem tonem jak najbardziej miłym dla psiego ucha.

Opowiadał później Artur, że Misia biegła do mnie w bardzo oryginalny sposób. Ona w biegu odbijała się sztywno wszystkimi łapkami jednocześnie. To były skoki nie żywego zwierzątka, ale maskotki.

Ile razy byliśmy później u szwagrostwa, tyle razy bawiłem się z Misią w berka. Jest to ostatecznie ulubiona zabawa psów. Role były niezmienne – ja goniłem, Misia uciekała.

Mieszkanie – jak już wspominałem - było tam ogromne. Stare, przedwojenne budownictwo. Trzy pokoje, każdy o powierzchni około pięćdziesięciu metrów kwadratowych. Każdy pokój miał wyjście na korytarz i jednocześnie były przejścia między pokojami. Goniłem więc Misię, a ona uciekała do sąsiedniego pokoju. Udawałem, że czekam na nią, aż wybiegnie z powrotem. A ona domyślała się tego i postanawiała mnie oszukać. Biegła do następnego i ostatniego pokoju, stamtąd wybiegała na korytarz i „niespodziewanie” pojawiała się za moimi plecami. Bo ja – przykucnąwszy - czekałem „naiwnie” na jej powrót z drugiego pokoju. Przebiegała tuż tuż, ocierają się lekko o mnie. Ja udawałem zaskoczenie i łapałem ją. Za uszy, za grzbiet, za ogon. Ale „jakoś” nigdy nie udało mi się jej złapać!

Ach, co to była za zabawa. Na ostrych zakrętach jej tylne łapki bardzo często wpadały w poślizg. Wtedy przednie łapki dzielnie pracowały. Po kilku okrążeniach Misia miała dość. Wskakiwała w tym pokoju, gdzie ja byłem, na kanapę. Łapki kładła na podłokietniku kanapy, pyszczek na łapki, a z oczu tryskały iskry niesamowitej radości. Zachęcałem ją do dalszej zabawy, ale niemalże po ludzku przecząco kręciła głową. Rzeczywiście miała dość.

Chyba z tych zabaw narodziła się nasza wielka przyjaźń. Ja byłem dla niej najważniejszy. Kiedy wracaliśmy naszą „Syreną” z niedzielnego spaceru do domu, po drodze zajeżdżaliśmy na działkę szwagrostwa. Tam oni zawsze byli w niedzielę całą rodziną. No i tam też Misia entuzjastycznie mnie witała. A kiedy wieczorem wyjeżdżaliśmy stamtąd już wszyscy razem do swoich domów, to Misia nie szła do „Fiata” swojej rodziny, tylko do mojej „Syrenki”. Tam lokowała się na skromnym, jej zdaniem, miejscu - pod pedałami sprzęgła, hamulca i gazu. Brałem ją na ręce i przenosiłem na inne miejsce. Była wtedy niezwykle zdyscyplinowana. Żadnego przejawu protestu. Grzecznie leżała na wyznaczonym miejscu. Kiedy z działki wracaliśmy do domu teściów, a stamtąd do swoich domów, Misia szła ze mną. Żartowałem wtedy, że chce ze mną iść na zające. Zastanawiałem się przy tym, kto kogo by gonił. Musiałem Misi tłumaczyć, że musi zostać tutaj u babci i dziadka. Jakby rozumiała. Zostawała. Nie pamiętam, jak się zachowywała, gdy byliśmy u szwagrostwa, czyli i w jej domu. Czy chciała i wtedy iść ze mną na zające?

Po jakimś czasie Misia przestała się interesować zabawą w berka. Widziałem przy tym, że czuła się jakby winna wobec mnie. Że zawiodła towarzysza zabawy. Dałem jej do zrozumienia, że nie czuję do niej urazy. Jaka ona była wtedy szczęśliwa. Podskakiwała z radości. Zastanawiałem się, co było przyczyną braku zainteresowania zabawą. Wreszcie zrozumiałem. To była starość Misi. Mało tego. Dotychczas przy powitaniu z Misią trochę ją tarmosiłem za ucho, za nos, za kudły. Robiłem to pieszczotliwie. Ale Misi było i to za wiele. Witała się ze mną, ale jednocześnie lamentowała wyprzedzająco. Dałem jej znać, że rozumiem i zgadzam się z tym. I znów były podskoki radości. Pozostało więc tylko drapanie Misi za uchem, po brzuszku. To bardzo lubiła. Co pewien czas podchodziła do mnie, stawała słupka i łapką trącała mnie w nogę. To był znak, że mam ją podrapać. Między sobą mówiliśmy – poczochrać. O takie czochranie prosiła zresztą każdego, kto był w jej domu.

U Misi miałem ogromny kredyt zaufania, ale gdy oglądałem czasami jej ogon, była tym zaniepokojona i czuła się bardzo niepewnie.

Taka to była Misia.

 

*

Może ktoś powiedzieć, że w rodzinie również i zwierzęta mogą zachowywać się bardzo niekonwencjonalnie. Zwłaszcza psy. Te zwierzęta pilnie obserwują ludzi i bardzo często starają się ich naśladować.

Przejdźmy więc do psa z sąsiedztwa. Nazywał się podobnie – Misio. A więc tylko różnica płci i rasy. Ale rasa też niejasna. Kundelki z dominacją cech pewnej rasy. U Misi – pinczerka, u Misia – teriera szorstkowłosego.

Na Misia szczególnej uwagi zresztą nie zwracałem. Był trochę niebezpieczny. Czasami atakował ludzi. Znałem go raczej z głosu, bo swoje lokum miał piętro wyżej nad naszym mieszkaniem. Ja zresztą przyjaźni zwierzętom nigdy nie proponuję. Młode osobniki są z reguły przyjaźnie nastawione. Ale starsze zwierzęta jakikolwiek gest z naszej strony mogą potraktować jako zagrożenie i w obronie mogą nam sprawić wiele nieprzyjemności. Należy więc postępować tak, aby to zwierzęta proponowały nam przyjaźń.

Pewnego razu majstrowałem przy swojej „Syrenie” na chodniku przed domem. Garażowałem, jak się potocznie mówiło, pod chmurką. Coś miałem przy silniku uchwycić oburącz. I kiedy pochyliłem się z tak ułożonymi do chwytu rękami, naraz między moimi dłońmi pojawiła się głowa psa. Był to Misio. Jak on tam wlazł? To była szpara między silnikiem a błotnikiem. On musiał wejść pod samochód i wcisnąć się w tę niewielką szczelinę.

- A ty co tutaj robisz?! - wykrzyknąłem zaskoczony.

A pyszczek Misia przedstawiał najwyższy stopień radości. Oczy roziskrzone i „roześmiane”. Uszy ułożone ściśle przy głowie świadczyły, że jest nastawiony bardzo przyjaźnie. Zamiast części samochodowej uchwyciłem oburącz głowę Misia. Zakołysałem nią kilka razy w prawo i lewo. Potarmosiłem pieszczotliwie za nos, ucho i sierść na karku, poklepałem po głowie. Wyszedł później Misio spod samochodu. Stanął przy mnie, a ja go przytuliłem do swojej nogi. Psy to lubią.

I tak się zaczęła nasza przyjaźń.

Ten odcinek chodnika, przy którym garażowałem, miał kształt prostokąta o wymiarach około trzydziestu na sto metrów. I kiedy majstrowałem przy samochodzie, to Misio zawsze mnie odwiedzał. Biegł zawsze jakoś tak po przekątnej tego prostokąta. Był więc doskonale widoczny i biegł dość długo. Takim zdecydowanym, konsekwentnym psim truchtem. Pasowało wtedy do niego powiedzenie: Wiem, czego chcę.

W niedługim czasie po zawartej przyjaźni z Misiem szedłem do domu po pracy, Kiedy wszedłem na podwórko, zobaczyłem Misia bawiącego się z innymi psami. Jego właściciel, nasz sąsiad, stał w drzwiach bramy; widocznie wyprowadził psa na spacer. Misio zobaczył mnie. Ruszył z entuzjazmem na spotkanie. Przykucnąłem i rozłożyłem szeroko ramiona na jego powitanie. Piesek dopadł do mnie, a ja go pochwyciłem i podniosłem do góry. Wtedy Misio zaskoczył mnie swoim zachowaniem. On z wprawą wytrawnej baletnicy odbił się od ziemi w momencie, gdy go podnosiłem. Instynktownie to robił, aby mi było lżej go podnosić. Baletnice to ćwiczą latami ze względu na partnera. Piesek to zrobił na poczekaniu. W tym momencie usłyszałem krzyk właściciela pieska:

- Niech pan go puści, niech pan go puści!

Puściłem, bo myślałem, że może piesek był po jakimś zabiegu, szczepieniu i kontakt z nim nie był wskazany.

- On pana może pogryźć! - dokończył sąsiad.

- Co, Misio miałby mnie pogryźć? Toż my się od dawna przyjaźnimy – odpowiedziałem. Ale zauważyłem, że sąsiad nie zrozumiał mojej odpowiedzi; nie wyraził zdziwienia, zachował się dość obojętnie.

Pewnego razu Misio postanowił złożyć mi wizytę w moim domu. Kiedy spotkaliśmy się na podwórku, szedł ze mną do mojego mieszkania. Obwąchał wszystkie kąty i podszedł do drzwi wyjściowych. Czekał, aż go wypuszczę. A ja dla próby udałem, że nie chcę go wypuścić. Misio zaczął groźnie do mnie warczeć! Rozśmieszył mnie, ale udałem polubowność i wypuściłem go. Ten incydent nie miał żadnego ujemnego wpływu na naszą przyjaźń.

Taki to był Misio.

 

*

Można twierdzić, że wieloletni pobyt w tym samym bloku mógł psa oswoić z moją osobą. Zawarcie więc przyjaźni było tego konsekwencją.

No to przejdźmy do innego przypadku.

Koleżanka w pracy przeszła na emeryturę. Postanowiła wydać przyjęcie pożegnalno-powitalne. Pożegnalne dla tych, którzy pozostali w pracy, a powitalne dla byłych pracowników, którzy wcześniej przeszli na emeryturę. Zaprosiła również i mnie, chociaż – jak później mówiła – była raczej pewna, że nie przyjdę. A ja byłem ciekaw, jak się zachowują ludzie na takiej - powiedzmy – granicy.

Przyszedłem, przywitałem się z gospodynią i ze słowami powitania zwróciłem się do pieska, który towarzyszył pani domu. A ten na mnie z zębami. Warczał okrutnie i jakoś tak nieprzyjemnie syczał.

- O, Samanta nie lubi obcych, dotknąć się nie da! – poinformowała mnie jej właścicielka.

- A któż ciebie, psino, skrzywdził, że tak reagujesz – skomentowałem zachowanie Samanty i zająłem wskazany mi fotel.

Towarzystwo było wyłącznie damskie. Tylko ja jeden byłem płci odmiennej. Jaki tam był harmider i rejwach! Bawiło mnie to, więc z przyjemnością siedziałem na niskim fotelu, pojadałem podane mi ciasto, popijałem dołączoną herbatę i słuchałem tego gwaru. Wszyscy tutaj znali się przecie, więc jakieś tam maniery poszły w kąt. Niektóre tylko panie uważały za stosowne zamienić ze mną kilka słów.

W pewnym momencie zauważyłem, że Samanta krąży wokół mego fotela. Widocznie jedyny inny osobnik w tym gronie zaintrygował ją.

Nie wiem, czy to było moje przekonanie, czy gdzieś o tym czytałem. Uważam więc, że psy lubią powąchać dłoń człowieka. Widocznie z niej może wiele wyczytać. Cyganki to potwierdzają. Opuściłem więc rękę, sięgając nią prawie do podłogi. Niedługo czekałem. Samanta przyszła i uważnie dłoń obwąchała, dotykając ją często swoim noskiem. Odeszła. Ciekawość zaspokojona – pomyślałem. Ale w niedługim czasie znów przyszła i jeszcze raz obwąchała rękę gruntownie. To ciekawość ugruntowana – pomyślałem. Ale była i trzecia wizyta. Ku zaskoczeniu moim, a szczególnie jej właścicielki, Samanta zaczęła się gramolić na moje kolana! Przyjąłem ją z wielkim entuzjazmem i swoim zwyczajem chciałem potarmosić za nos, uszy i sierść na karku. Ale Samanta warczała i syczała, jak przy pierwszy powitaniu.

- To co ja mogę robić!? - wykrzyknąłem rozbawiony jej zachowaniem.

Odpowiedzi – rzecz jasna - nie było. Siedziałem więc nieruchomo, a Samanta coraz wygodniej układała się na moich kolanach.

*

Nooo - powiedzą znów niektórzy – pracowałeś razem z jej panią, może kiedyś była w pracy ze swoją panią. Tam mogła ciebie widzieć. Może nawet ... poniuchała…

No to przejdźmy do dalszego przykładu.

Kiedyś z Arturem postanowiliśmy zwiedzić pola Grunwaldu. Szukałem w internecie najbliższej wobec Grunwaldu miejscowości, w której mógł być hotel. I z zaskoczeniem stwierdziłem, że takim miastem jest Nidzica. Odległość w linii prostej - to trzysta dziewięćdziesiąt kilometrów. A dwa kilometry od Nidzicy jest miejscowość, w której mieszkałem zaraz po wojnie przez rok. Wtedy Nidzica nazywała się Nibork, a miejscowość mego ówczesnego pobytu - Olszewo; obecnie Rozdroże. Będzie więc okazja, aby mój syn poznał te tereny.

Po zwiedzeniu pól Grunwaldu ruszyliśmy – ja z odpowiednimi emocjami - do dawnego Olszewa. Dom, w którym mieszkałem, był oddalony od szosy o około pół kilometra. Teraz ten dom razem z przynależnymi do gospodarstwa gruntami był starannie ogrodzony. Płot był ze stalowej, wysokiej na ponad półtora metra siatki. Na stalowej bramie wisiała pokaźnych rozmiarów kłódka. Obok starego domu stał nowy – dwupiętrowy, z balkonami, galeryjkami; kremowo-brązowy, utrzymany w stylu domu letniskowego.

- Mamy pecha, dom zamknięty, ale pokaże ci przynajmniej okolicę, gdzie grasuje Kudła – powiedziałem do Artura.

Kudłą straszył wujek z Kurdybana swoich wnuków, kiedy tutaj mieszkaliśmy po repatriacji z Wołynia. Grasowała ponoć na łąkach między ciągiem budynków kolonii a oddalonym o dwa kilometry pasem lasów.

Podeszliśmy do następnej zagrody, która już nie była tak obwarowana i ścieżką polną przeszliśmy w stroną terenów opanowanych przez Kudłę. Strasznego zwierzaka jednak nie spotkaliśmy i w drodze powrotnej w pewnym momencie znaleźliśmy się na zapleczu mego niegdysiejszego domu. Z tej strony brama była otwarta. Wywnioskowaliśmy, że gospodarze są obecni. Weszliśmy więc na jego podwórko. Niewiele się tutaj zmieniło. Stodoła była przebudowana i trochę mniejsza. I dom… również mniejszy? Jakby trochę zużyty. Nic dziwnego, pomyślałem, obok przecież piękny dom letniskowy.

I z tego właśnie budynku letniskowego wypadły na nas z groźnym hałasem dwa brytany. Różnice w ich proporcjach były znaczne. Pomyślałem nawet żartobliwie: jednego jest półtora, a drugiego pół. Duży zachowywał się bardzo niebezpiecznie. Mały raczej jemu towarzyszył.

Na środku podwórka, już nie pamiętam dobrze, było coś w rodzaju klombu. Myśmy stali z jednej jego strony, a do jego przeciwnej strony dopadły psy. Na moment się zatrzymały. I naraz ten pies mały wytrzeszczył na mnie swoje ślepia. Jakby zobaczył kogoś bardzo znajomego, lubianego i dawno niewidzianego.

Mam dość często takie przypadki z psami, szczególnie młodymi. Nie wiem, o co tutaj chodzi i na czym to polega. Gdybym wiedział, to to „coś” może bym doskonalił z pożytkiem dla mnie i psów.

Przy takim zachowaniu małego pieska – pomyślałem - jest dla nas szansa ucieczki z całymi nogawkami.

- Co piesku? - powiedziałem tonem jak najbardziej przyjaznym.

Piesek z największą uwagą nastawił uszu. Słuchał mnie. I zaraz błyskawicznie je położył, a oczy błysnęły wielką radością. Ogonek pracował intensywnie. Piesek był gotowy do przyjaznego kontaktu.

- Chodź do mnie! - i to zaproszenie poparłem zachęcającym gestem, co bardziej jest dla psa zrozumiałe niż słowa.

Piesek błyskawicznie znalazł się przym mnie. Witał się ze mną, podskakując i liżąc mnie po rękach. Ja - swoim zwyczajem - pogłaskałem go po głowie, potarmosiłem pieszczotliwie za nos, ucho i kudły na karku.

W tym czasie starszy pies groźnie zaszczekał. Mały błyskawicznie zareagował. Odwrócił się do niego. Nie widziałem jego pyszczka, był do mnie odwrócony tyłem. Nie wiem, co on wyrażał. Ale stary pies natychmiast zamilkł; gapił się później jakoś tak bezradnie na dachy zabudowań. Do jego zachowania pasowało wtedy znane porzekadło: Przyjaciele mego przyjaciela są moimi przyjaciółmi.

Zaczęliśmy się z synem wycofywać z podwórka. Podziwiałem później refleks Artura. W tym czasie, jak ja wojowałem psychologicznie z psami, on – nie zważają na niebezpieczeństwa - wszystko na podwórku sfilmował. Taka ułomna nasza eskapada nie poszła jednak na marne.

Mały piesek zostawił swego przyjaciela i poszedł z nami. Towarzyszył mi z wielką gorliwością. Wszystkie pyłki zmiatałby mi sprzed nóg, gdyby wiedział, że taka możliwość istnieje. Po pewnym czasie zorientowałem się, że on jest gotów iść z nami do Nidzicy, do hotelu. Postanowiliśmy jego „zgubić”. Zaczęliśmy kluczyć po ścieżkach plantacji czarnych porzeczek. Udało się. Miałem w ostateczności plan trochę brutalny. Gdybyśmy byli na drodze głównej do Nidzicy, przerzuciłbym pieska przez stalowy płot na tereny tego gospodarstwa.

I co na to komentatorzy moich kontaktów z psami. Jakie daliby wyjaśnienie do zaistniałego zdarzenia? Może podpowiem. Kiedy opowiedziałem mojej siostrze o tym zdarzeniu – tej psiarze wspominanej tutaj wielokrotnie - to jej komentarz był taki:

- Czyżby pies wyczuł, że ty tam byłeś sześćdziesiąt lat temu.

 

*

Nie ma rady, trzeba iść dalej.

Moja żona miała rodzinę w Ozimku. W linii prostej to trzysta dziewięćdziesiąt siedem kilometrów. Bądź co bądź siedem kilometrów dalej niż do Nidzicy.

W czasie powrotu samochodem z wycieczki w góry pękł nam resor. Można było od biedy jechać, ale przy większych szybkościach koło nieprzyjemnie tarło o blachę błotnika. Awaria pojawiła się w okolicach Opola. Postanowiliśmy tam wymienić resor. Trwało to zdaje się trzy dni. Zajechaliśmy więc do Ozimka.

W dniu naszego odjazdu z Ozimka staliśmy tam na podwórku w dość licznej grupie: wujostwo z Ozimka, teściowie i moja trzyosobowa rodzina. W pewnym momencie na podwórko weszła sąsiadka wujostwa z mały pieskiem. I naraz ten piesek niespodziewanie porzucił swoją panią i ruszył w moją stronę. Szedł w licznych pokłonach, przysiadach, przykładaniu się do ziemi. Uszy ściśle przy głowie, pyszczek rozradowany, ogonek rozmerdany. Zorientowałem się w czym rzecz:

- Chodź, chodź, piesku śmiało i bez takiej czołobitności; nie lubię tego – zacząłem kundelka żartobliwie ośmielać.

Pies wyczuł moją przychylność oczywiście z intonacji a nie ze znaczenia słów, dopadł do moich nóg, przewrócił się na grzbiet i podniósł łapki do góry. To u psów znaczy całkowite poddanie się woli człowieka. Wziąłem pieska na ręce, pogłaskałem po łepetynce, potarmosiłem pieszczotliwie za nos, uszy… Ustawiłem na ziemi na czterech łapkach, przytuliłem jego tułów do swojej nogi. Miałem nadzieję, że piesek poczuł się całkowicie zaakceptowany.

Pani pieska dopiero po pewnym czasie zorientowała się o zaistniałej sytuacji:

- O tak, ona bardzo lubi mężczyzn – tak skomentowała sprawę.

No, dobrze – pomyślałem – ale na podwórku nie jestem tylko ja. Jest jeszcze teść, wujek i mój syn. O co więc chodzi? Często o tym myślę w przypadku zwierząt. Wydaje mi się, że w pewnych sytuacjach zwierzęta wybierają z określonej grupy jednostkę w ich instynktownych odczuciach najsilniejszą, która ich najskuteczniej może obronić w razie niebezpieczeństwa, albo z którą wspólnie może czegoś wielkiego dokonać. Na przykład złapać zająca!

Na podwórku było dwóch mężczyzn już pod osiemdziesiątkę i mój syn w wieku około dziesięciu lat.

A tu chłop w sile wieku.

I co? Bo to rodzina żony? Przecież to pies nie rodziny tylko ich sąsiadki! Ale dobrze, niech tam. Przejdźmy do następnego przypadku. Tu już zagranica.

 

*

Berlin. Zwiedziliśmy z Arturem jego zachodnią część i wracaliśmy na dworzec autobusowy w okolicach Alexanderplatz. Kiedy dochodziliśmy do Bramy Brandenburskiej zauważyliśmy, że na lewo od niej w niewielkiej odległości jest Reichstag. Z tamtej strony Bramy mniej rzuca się w oczy. Ot, jakaś większa budowla tuż przy ulicy. A tutaj piękna i duża łączka, jakieś balkoniki, z których można przemawiać… Poszliśmy tak ukosem przez kilka małych uliczek na tę łączkę. Obok szedł mężczyzna z psem o pysku zatraconego złoczyńcy. I ten morderca jakoś tak podejrzanie kręci się koło mnie. Diabli nadali… A pies coraz częściej i coraz bliżej. Właściciel pokrzykuje na niego, ale to niewiele pomaga. Na wszelki wypadek opuściłem rękę. Może ją poniucha i się odczepi. Niedługo czekałem. Poczułem w dłoni jego duży, ale mięciutki pysk. Objąłem ten pysk palcami i lekko, „przychylnie” uścisnąłem. Pysk się nie cofnął! Uścisnąłem kilka razy. Pysk zaczął kichać, ale nadal się nie cofał. Spodobało się? Zatracony zbój okazał się poczciwym brysiem. Jak zobaczył to jego właściciel! Huknął głosem z Auschwitzu. Pies odskoczył od mojej ręki. Właściciel postanowił odejść od nas na przyzwoitszą odległość. Było to może dwieście metrów. Ale pies i tak często śmigał koło mnie. Pilno nam jednak było na autobus, zerwały się więc nasze kontakty.

Drobny to był incydent, więc połączmy go z drugim drobnym i potraktujmy jako jeden poważny.

Pojechaliśmy na wycieczkę do Paryża. Zakwaterowanie w hotelu „Chat Noir” przy Placu Pigalle! W restauracji na parterze huczało całą noc. To był chyba „lokal”. Ale rano wszystko ucichło. Okiennice wszystko szczelnie ukryły. Nic nie było. Ale przed lokalem pozostały resztki tak zwanego ogródka - stały więc gęsto i bezładnie stoliki i krzesła. W takich to okolicznościach wyszliśmy z hotelu i czekaliśmy na wycieczkowy autokar. Przysiadłem się na krześle przy stoliku. W odległości około dziesięciu metrów na chodniku był normalny poranny ruch przechodniów. Nagle spośród gęstwy nóg stołowych i krzeseł wypadła mała beżowa psina. Pędzi prosto do mnie. Wskoczyła mi na kolana, zaczęła lizać po rękach i usiłowała to zrobić z moją twarzą. Po prostu kłębek radości i przyjaźni. Wypadało mi rewanżować się podobnie. Co prawda nie lizałem pieska, ale swoim zwyczajem pogłaskałem go po łepetynce, potarmosiłem za truflę noska, za ucho, za kudełki na karku, poklepałem po bokach. Radość pieska była w zenicie. W tym czasie po chodniku nadszedł paryżanin. Właściciel pieska. Ukłonił się w moim kierunku. Wyznawał widocznie zasadę, że przyjaciele mego przyjaciela są moimi przyjaciółmi.

Uczestnicy wycieczki stali obok i widzieli to zdarzenie. Ja z kolei gestami pokazywałem, że nie znam pieska i zaskoczony jestem jego zachowaniem. Wtedy jedna z kobiet zawyrokowała: Z psami jest często jak z dziećmi.

Wtedy uświadomiłem sobie, że rzeczywiście tak jest. Ile razy siedzę na ławeczce w parku, w podróży, a obok usiądzie kobieta z dzieckiem w wieku od pięciu do dziesięciu lat, dziecko to zaraz szuka kontaktu ze mną. Uśmiecha się przymilnie, dotyka mnie, prowokuje do zabawy. Jest to sprawa do pewnego stopnia kłopotliwa. Mogę być posądzony o niecne zamiary wobec dziecka. Problem niezwykle aktualny obecnie. Pieska mogę pieszczotliwie potarmosić, poklepać i jemu wystarcza być ze mną, stać przy mojej nodze. A dziecko często bywa natarczywe w domaganiu się zabawy.

Wracajmy jednak do głównego nurtu opowiadania.

Odpowiedziałem na ukłon właściciela beżowe pieska, ale do tej pory żałuję, że nie wykrzyknąłem w jego stronę Vive la France!, a wskazując na siebie – Vive la Pologne! Zachodziłby chłop w głowę do końca życia, jak i kiedy jego piesek zaprzyjaźnił się z Polakiem.

Z języka francuskiego znam tylko jego podstawy fonetyczne, a przytoczone wyżej okrzyki są z filmu „Czterej pancerni i pies”.

Muszę opisać jeszcze jedno zdarzenie z tej wycieczki. To tak nawiasem. Nie dotyczy ono psa, ale jest też bardzo sympatyczne.

Rano po śniadaniu w hotelowej restauracji wychodzimy tłumnie na ulicę do autokaru. W drzwiach wyjściowych ustępuje nam miejsca jakiś podejrzany osobnik w łachmanach; na głowie czapka typu oprychówka z przetartym daszkiem do tego stopnia, że wyłazi z niego rozwarstwiający się karton. I pyta nas, co my za jedni. Wyraz francuski niezrozumiały, ale gest i intonacja robi swoje. Odpowiadamy koślawo – Poloń.

 

- Aaa! I zaraz: Tam-ta-tam – ta-ra-ta-ta – tam-ta-ram! - i podłożył odpowiednią melodię.

To był chyba paryski kloszard.

 

*

Na spacerze coś tam wyjaśniałem Arturowi, co było po drugiej stronie ulicy. A więc odwrócony w tamtą stronę, gestykulując, trzymałem mowę. Kiedy powróciłem do marszu na wprost, zauważyłem, że przy mojej lewej nodze stoi pies. Nie znam się na rasach psów, mimo że je bardzo lubię. Nie uprawiam rasizmu. U mnie wszystkie pieski są sobie równe. Ale w tym wypadku pogrzebałem później w katalogach i ustaliłem, że to był wyżeł niemiecki o specjalności płochacz.

Stał ten piesek jakby w postawie zasadniczej, gotowy do działania, wzrok utkwiony w dal. I ruszył do przodu przed nami, jak podjęliśmy dalszy spacer. Penetrował przydrożne krzaki, prychając w nie dość często. Płoszył zwierzynę. Co jakiś czas kontrolował, czy jesteśmy.

Takie zachowanie psa nasunęło Arturowi myśl, żeby się schować. Jak pies zareaguje? Było w pobliżu drzewo dość grube, najpierw więc ja – jako grubszy – a za mną Artur. Pies wpadł w panikę, gdy zauważył naszą nieobecność. Szukał nas dość chaotycznie. W końcu znalazł. I wtedy zobaczyłem psie oczy wlepione we mnie, a w nich pytanie. Takiego pytania nigdy nie widziałem nawet w ludzkich oczach. A zaniepokojony pies pytał mnie wzrokiem, co się stało, dlaczego się schowaliśmy, jaka jest nowa sytuacja i jakie on ma w związku z tym zadanie. Treściwe pytanie, prawda? Tyle w tych ślepiach wyczytałem. Pogłaskałem pieska po głowie, uspokoiłem. Ruszył więc ponownie do szperania w zaroślach.

Po jakimś czasie, płochacz przepadł. Znikł niespodzianie, tak jak się pojawił. Ale te pytające psie oczy utkwiły mocno w mojej pamięci.

Dość często wracam myślami do tego zdarzenia. Co zadziałało na psa, że tak się zachował. Nie wykluczone, że jego pan jest myśliwym. I tu spotkał człowieka, który miał na sobie kurtkę koloru oliwkowego, sięgającą do kolan. Na głowie szary kapelusz w pepitkę. Brakowało w nim tylko piórka. A więc strój gajowego; no, powiedzmy bardziej uroczyście - myśliwego. Dołączył więc do polowania. A ponieważ później nie było z naszej strony normalnego zaangażowania myśliwych, więc się zniechęcił.

 

*

Szedłem na przystanek autobusowy. Kiedy dochodziłem do poczekalni – taka mała, przeszklona wiata – wyszedł z niej mały piesek na długiej smyczy i patrzy w moją stronę, jakby na mnie czekał. Uśmiechnąłem się do niego. Piesek uśmiechnął się również. Puściłem więc do niego oko, ale tak mocno, że aż mi gębę wykrzywiło. Piesek zaczął na mnie szczekać. Minąłem go, zachowując na wszelki wypadek ostrożność i wszedłem do poczekalni. Usiadłem w jej drugim końcu, bo w pierwszym siedziała właścicielka tego pieska ze smyczą w garści.

Piesek stanął na przeciwko mnie w niewielkiej odległości i szczekał nieprzerwanie.

- Cicho! - wrzasnęła właścicielka; piesek ucichł, ale na krótko.

- A niech szczeka, jeżeli to dla niego frajda – powiedziałem do właścicielki i usadowiłem się wygodnie na ławce. Spojrzałem na pieska i dla żartu - na nic nie licząc - machnąłem wymownie ręką i powiedziałem:

- Chodź do mnie! - nie dokończyłem - widocznie wymowa gestu była szybsza niż głos – i piesek znalazł się przy moich nogach; lizał mnie po rękach, oczka błyszczały w największej radości. A bodaj cię. Złapałem go za łepetynkę, potarmosiłem za nosek, ucho i kudełki na karku. Piesek był mój. Właścicielka jednak zareagowała. Zaczęła pieska ciągnąć do siebie smyczą. Piesek się upierał. Stanął na tylnych łapkach. Łapkami szedł do swojej pani, ale głowa odchylała się do mnie. W końcu – jak zauważył, że przegrywa ze swoją panią - zaczął do mnie szczekać. Tak samo, jak na początku naszego spotkania.

- Ach tak, teraz rozumiem, pomyślałem - to była na początku jego rozmowa ze mną. A w tej chwili ją kontynuuje.

Właścicielka wyszła z poczekalni, aby skończyć z tym szczekaniem. Minęło trochę czasu i piesek się uspokoił.

Nawet sprawiał wrażenie, jakby o mnie zapomniał.

 

*

A teraz coś z ryb.

Zbliżała się Wigilia. Żona gdzieś okazyjnie kupiła karpia. W czasach PRL-u nie zawsze to było łatwe. Przyniosła naturalnie żywego w jakimś chyba wiaderku. Natychmiast wpuściliśmy go do wanny z wodą po brzegi. Karp błyskawicznie schował się pod miednicę. W tamtych czasach miednica z wanną tworzyła swoisty tandem. Była umieszczana na wannie w specjalnej konstrukcji ze stalowych prętów. W miednicy można się było umyć lub urządzić przepierkę – zamiast brać gruntowną kąpiel w wannie lub urządzać generalne pranie w pralce „Frania”.

Artur miał chyba wtedy około dziesięciu lat. W naturalny sposób zainteresował się rybą. Miał inne zwierzątko obok Myszy. Pomagałem mu w tym procesie poznawczym. I okazało się, że różne zwierzęta podobnie się zachowują. Kiedy wchodziliśmy do łazienki i zapalaliśmy światło, karp zaciekawiony wypływał nieśmiało spod miednicy. Po kilku takich manewrach zwierzątko na tyle się oswoiło, że mogłem do niego zbliżyć rękę. Podrapałem go delikatnie po boku. Z ciekawości – czy ryby też lubią czochranie? A jakże, lubią i to bardzo!

Postanowiliśmy ją nazwać – w analogii do chomika – imieniem dobrym do zawołania: Ryba. I jak wchodziliśmy do łazienki i zapalaliśmy światło, to wołaliśmy: Rybaaa! A karpik - już wiedział, że to zabawa - wypadał z chlupotem spod miednicy. Podpływał do brzegu wanny i wystawiał swój bok do czochrania - tak ukośnie, żeby nie było wątpliwości, o co chodzi. Czasami udawał spłoszenie i uciekał pod wannę takimi susami nad wodą. Mówiliśmy wtedy, że karpik płynie delfinem.

Postanowiliśmy dolać do wanny trochę świeżej wody. Odkręciliśmy kran i wyjęliśmy korek z odpływu wanny. Karpik zainteresował się tą sprawą. Podpłynął do kranu na pewną odległość, odwrócił się i ogonem wpłynął pod strumień wody z kranu. Poświęcał swój ogon dla zbadania lejącej się wody. Mówią uczeni, że karp jest najmądrzejszą rybą. A miksturę z domieszką bodajże mózgu karpia zażywają ludzie dla podniesienia swojej sprawności umysłowej.

Nadeszła Wigilia nieubłaganie. Trzeba było karpia ubić. Do mnie najbardziej pasowała ta rola. Odmówiłem. To byłaby podłość z mojej strony - argumentowałem. Zdaje się, że żona to rozumiała. Z karpiem poszła do sąsiada. Usmażyła karpia, ale nikt nie tknął tej potrawy na kolacji. Nie wiem, jak się czuła żona. Przecież się starała. Myślę, że i z tego powodu nie wypuściliśmy karpika na wolność. W wiaderku z wodą, podczas świątecznego spaceru, można go było wynieść do najbliższej rzeki, sadzawki lub jeziorka.

 

*

Ale dość już tego chwalenia się szczególnymi kontaktami ze zwierzętami. Jeszcze ktoś złośliwie skomentuje – święty Franciszek z Asyżu… Ale i w przypadku tego świętego nie widziałbym nic szczególnego w jego kontaktach ze zwierzętami. Ponoć ptaki bardzo go lubiły. Jeżeli to były gołębie, to wszystko jest jasne. Wiemy, co gołębie i teraz wyprawiają nawet z niedowiarkami, którzy je karmią. A z innymi gatunkami zwierząt w mniejszym lub większym stopniu jest podobnie. Na przykład dziki. Szybko się oswajają i w przyjaźni bywają często aż dokuczliwe.

A zatem odejdę od osobistych kontaktów ze zwierzętami i będę teraz opisywać wyłącznie i tylko - mądre, ciekawe i zaskakujące ich zachowanie; przeważnie psów. A ja byłem tylko obserwatorem.

Za wstęp wezmę fragment tytułu książki B. Hare i V. Woods:

 

Cdn.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania