Tadeusz Cieślak - Swój rozum mają (3)

DLACZEGO PSY SĄ MĄDRZEJSZE NIŻ NAM SIĘ WYDAJE?

 

Mówią niektórzy, że pies słabo widzi, nie rozróżnia kolorów, nie dostrzega piękna i temu podobne banialuki. Jak bywa w rzeczywistości.

Zdarzenie lokuję w Warszawie, gdzieś w okolicach Placu Trzech Krzyży. Na skrzyżowaniu ulic stoi dość wysoki, wielopiętrowy dom. Na parterze przy samym narożniku skrzyżowania jest małe poletko. Ogródek mieszkańca z parteru. Jego właściciel zasiał na nim po prostu trawę. Wyrosła pięknie. Zieloniutki, równiutki kożuch wysoki ponad pół metra. Zatrzymaliśmy się z Arturem przy tym poletku i podziwiamy. W pewnym momencie zza rogu bloku wychodzi pies i zaraz za nim jego właścicielka. Pies stanął jak wryty na widok zielonego kobierca. Oczy zachwycone, ogonem ostrożnie porusza.

- A co, podoba się? - pyta właścicielka. A pies jakby po ludzku kiwa głową. Właściwie to był taki przytakujący dyg całym ciałem.

Ruszył pies w tę zieleń. Ostrożnie stawiał łapki, ażeby nie połamać roślinek. Wszedł na środek poletka, położył się ostrożnie na brzuchu, skubał zębami pojedyncze roślinki i zjadał je. Jego właścicielka cierpliwie czekała na chodniku. Po pewnym czasie odezwała się:

- No, chodź już, chodź.

I piesek posłuchał. Ostrożnie wyszedł z trawy i poszedł ze swoją panią na dalszy spacer.

Podobnie zachował się pies w innym mieście. W Szczecinie.

Siedziałem na ławeczce przy skwerku. Zielony prostokąt o wymiarach trzydzieści na pięćdziesiąt metrów. Na jego obrzeżu porobiono klombiki wielkości jeden na trzy metry. Na nich kwiaty i zieleń. Na skwerku widzę wygrzewającą się w słońcu parę. Leżą bezpośrednio na trawie; zdaję się, że tylko jego marynarka posłużyła za kocyk. Okazuje się jednak, że dość często przychodzą tu ludzie... z pieskami. Wiadomo w jakim celu. O, właśnie jest jedna pani z pieskiem. Spuściła swego przyjaciela ze smyczy, a ten już zobaczył partnera do zabawy po drugiej stronie skwerku. Ruszył do niego pędem, ale na obrzeżu skwerku trafił właśnie na klombik kwiatów. Zatrzymał się. Powąchał kwiaty. Nie przeszedł przez klomb. Obszedł go. I kiedy on tak marudził przy tych kwiatkach, tamten pies gdzieś zniknął. Wraca więc do swojej pani. I znów ten klomb. Zatrzymał się, znów obwąchał najbliższe roślinki i tym razem ostrożnie stawiając łapy, przeszedł na drugą stronę.

Do pewnego stopnia wzruszyłem się tą sceną. Nikt chyba nie tresował tego psa pod kątem szacunku dla pracy ludzkiej. I nie było to tego przejawem. To był respekt wobec piękna.

Wiemy jak postępują nieraz ludzie na miejskich zieleńcach. A tu pies wykazał się kulturą.

*

 

Jeżeli chodzi o pożywienie, to wśród zwierząt sentymentów nie ma. O żarcie walczą zażarcie! W jednym wypadku jest inaczej: rodzice i ich dzieci. I to tylko do pewnego czasu.

W internecie trafiam na mały filmik. Odstąpię od zasady, że wspominam tylko swoje osobiste kontakty ze zwierzętami, bo zdarzenie pokazane na filmie było szczególne. Rynek starego Krakowa. Przy wyznaczonej części chodnika stoją dorożki. Odpowiednio dla zachowania kolorytu starego Krakowa dorożki są konne. Stoi kilka dorożek. Koniki drzemią. A jeden z nich pojada swój obrok z takiego podłużnego worka zawieszonego na dyszlu dorożki. Koniki lubią takie worki. Zanurza prawie cały swój długi pysk w takim worku, gdzie na dnie jest warstwa smacznego jadła. Bywa jeszcze inaczej. Właściciele koni zawieszają odpowiednio takie worki na głowach koni, a te opuszczają wtedy głowy tak nisko, aż worek opadnie na ziemię. I wtedy dopiero docierają do ulubionego owsa. Ponoć konie lubią rytuały.

I cóż my widzimy na filmie. Konik pojada swój obiad, a wszędobylskie gołębie kręcą się w pobliżu i zjadają co konikowi z pyska wypadnie. I naraz konik sięga głęboko do swego worka, nabiera pełny pysk swojej ulubionej potrawy, wystawia pysk poza obrzeże worka i sypie smaczne ziarno na ziemię gołąbkom. Dzieli się swoją racją żywnościową z innym gatunkiem!

Czy to nie jest przykład dla niektórych przedstawicieli gatunku ludzkiego?

 

*

Szliśmy z Arturem nabrzeżem. To było w dużym mieście portowym. I na tym nabrzeżu urządzono wielokilometrową, ładną promenadę. Tłumy ludzi przelewały się w jedną i drugą stronę. W pewnym momencie Artur mówi, że słyszy głos psa bardzo zaniepokojonego. I pokazuje tego psa.

Szło małżeństwo z dzieckiem w wieku około czterech lat. Rodzice puścili je przodem, a ono biegło jakoś tak bezmyślnie - jak to dzieci w tym wieku. I pies, który był w tej rodzinie, zaniepokoił się. To dziecko biegło blisko nabrzeża. O nieszczęście nietrudno. I cóż kochany piesek robi. Dobiega do tego dziecka i wchodzi w przestrzeń między dzieckiem a nabrzeżem. I lekko, bo z szacunkiem dla dziecka, odpycha je od nabrzeża swoim bokiem. Pies nie utrudniał dziecku zabawy, tylko je chronił. Dziwiłem się, że nie widziałem interwencji rodziców. Czyżby aż tak wierzyli swemu pieskowi? Pies uspokoił się dopiero wtedy, gdy doszli do dużego statku stojącego przy nabrzeżu. Tu pies nie widział otwartej przestrzeni na wodę. Na tyle mądry jednak już nie był, żeby wiedzieć, że dopiero tutaj jest niebezpieczeństwo. Gdyby dziecko wpadło do wody na otwartej przestrzeni, to ratunek byłby łatwy. Tutaj mogłoby wpaść w tę ciemną, chlupiącą, paskudną szparę między nabrzeżem a burtą kołyszącego się na wodzie statku. Brrr...

 

*

Rzecz działa się w dużym mieście. Narożna kamienica miała ogródek na całej swej długości i szerokości przy obu ulicach. Za solidnym płotem rządził się owczarek niemiecki. Było więc dużo okazji do spotkań psów z chodnika z owczarkiem niemieckim zza płotu. Spotkania te miały różny charakter. Od burzliwych, prostackich psich połajanek do kulturalnych, ceremonialnych spotkań. Bo oto do płotu zbliżył się duży pies. Nie pamiętam jego rasy. Zdaje się, że był podobny do golden retrievera. No i rozpoczął się ceremoniał zapoznania. Dla psa bardzo ważnym momentem poznania jest powąchanie partnera pod ogonem. I tu był problem. Płot utrudniał taki ceremoniał. Ale owczarek niemiecki stanął na wysokości zadania. Odwrócił się i podstawił pod nos psu z chodnika swoją część z ogonem.

Dusiłem się ze śmiechu przy skojarzeniu, jakie miałem: Dawniej, przed około dwustu laty, kiedy spotykało się dwóch mężczyzn, ceremoniał zapoznania kończył się częstowaniem wzajemnym tabaką.

 

*

Brat miał psa, suczkę, o imieniu Bosa. Kundelek o przewadze cech owczarka niemieckiego. Na końcach łap miała białą sierść. Stąd jej imię. Bosa była matką Dydy i Ciapy.

Nie mówię, że mieliśmy psa, bo brat z Bosą tworzył niezwykle zgrany tandem. To był jego pies. Dokonywała cudów w aportowaniu. Świetnie sobie radziła z krowami na pastwisku. Potrafiła złowić zająca.

Zadania w aportowaniu były nieraz na pograniczu złośliwości. Rzucał brat z niewielkiej górki obręcz z koła roweru. A więc nie było tam szprych ani ogumienia. Bosa nie chwytała obręczy zębami, bo to chyba bolało. Biegła obok pędzącej obręczy i przeskakiwała przez jej środek z lewej na prawo i odwrotnie. Przy tym bokiem ocierała się o obręcz – to nie było bolesne - i w ten sposób wyhamowywała jej pęd. Leżącą już obręcz chwytała zębami i ciągnęła do brata. A brat jeszcze bardziej komplikował jej zadanie. Rzucał po prostu koło rowerowe ze szprychami, ale bez ogumienia. Same żelastwo. Bosa wybiegała wtedy przed koło i „organizowała szykany drogowe”, podkładając pod pędzące koło dwie łapy – najpierw łapy obok siebie, a jak tego było za mało, to kładła łapy jedną na drugą. Szykana była wysoka. Koło traciło szybkość i padało. Miał brat grube filcowe koło. Rzucał je na dach domu. Bosa i tam potrafiła znaleźć drogę. Brat na dodatek chował się, a dzielna psina potrafiła go znaleźć i domagać się następnego rzutu!

Bosa była świetnym pomocnikiem w pilnowaniu krów na pastwisku. Krowa w chwili jakiegoś zagrożenia ucieka do stada. Pies natomiast nie lubi, jak jakaś krowa odbija od stada. Pies zapędza więc do stada, a krowa przed psem ucieka do stada. Wszystko pasuje.

Niedaleki nasz sąsiad na wsi miał w oborze potężnego buhaja, Był niebezpieczny dla ludzi. W takich wypadkach – to tak nawiasem - zawiesza się na czole buhaja dużą deskę. Buhaj nic nie widzi przed sobą, więc w tym kierunku nie atakuje. Widzi natomiast na boki. Ale żeby coś zaatakować z boku, musi ustawić się do tego przodem. A w ten sposób traci cel z oczu. Sposób prosty, ale bardzo skuteczny.

Raz byczysko urwało się w oborze z uwięzi i wyszło na drogę. Ludzie pouciekali do swoich domów. Ktoś wtedy krzyknął – dawać Bosę! Bosa miała wypróbowany manewr ataku na krowę – wbijała się zębami w jej ogon i trzymała tak długo aż bydlę znalazło się w stadzie.

Przybiegli więc ludzie do brata z wykrzyczaną prośbą - zrób porządek z tym bykiem.

I Bosa ruszyła.

Dopadła go, jak demolował sąsiadowi kopiec kartofli. A byczysko już znało znaczenie okrzyku – Bosa, weź! Zaprzestał swoje dzieło niszczenia i nadstawił uszu. A Bosa wypróbowanym manewrem zaatakowała jego ogon. I się zaczęło. Buhaj co sił w swoich potężnych łapskach rwał do obory. A Bosa jak balonik na uwięzi fruwała za nim, odbijając się od ziemi, od mijanych drzew, narożników domowych, płotów. Byk dopadł do drzwi obory. Nie mieścił się w nich. Myśleliśmy, że powiększy znacznie framugę drzwi, ale niemiecka solidna robota wytrzymała to uderzenie. W oborze zapadła cisza. Po chwili wybiegła Bosa – zadowolona, wesolutka.

Nie wiem, czy brat jakoś jej dziękował za dobrze wykonaną pracę.

Zaraz po wojnie było jeszcze dużo bezprawia. I ludzie korzystali z tego często nieświadomie, Szedł brat z Bosą na polowanie nie wiedząc, że uprawia kłusownictwo. Zimą brat na nartach szedł na spacer. Nieodłącznie towarzyszyła mu Bosa. Już na skraju lasu trafiali na zająca, Od tego momentu brat był tylko obserwatorem.

Pewnego razu Bosa ruszyła w pogoń za zającem. Zniknęły w lesie. Brat czekał. Wreszcie – nie doczekawszy się Bosy – ruszył do domu. Dopiero, gdy dochodził do wsi, zauważył, że biegnie za nim Bosa z zającem w zębach. Było więc często urozmaicone menu obiadowe w niedzielę: pieczeń zajęcza w sosie grzybowym.

Od pewnego czasu coś się odmieniło w postępowaniu Bosy. Zaczęła zjadać wszelkie napotkane mięso w domu. Bywało tak, że kiedy mama przyprawiała mięso do pieczenia i na chwilę wyszła z kuchni, po powrocie mięsa już nie zastała. Początkowo żartowaliśmy, że zjadała to, co złowiła. Zjadła swoje. Ale później apetyt Bosy poszerzył się na inne gatunki mięsa. Może tresura coś zmieniłaby w tej sprawie, ale nikt w domu nie był biegły w tej sztuce. Sprzedaliśmy Bosę. Kupił leśniczy z odległego o czternaście kilometrów miasta. W pierwszą noc Bosa uciekła z nowego domu. A my nad ranem zauważyliśmy, że Bosa ze swoimi synalkami - Dydą i Ciapą - pilnowała porządku wokół naszego domu. Tak nawiasem, to podobnie postąpiła krowa, którą sprzedaliśmy człowiekowi z tej samej wsi. Na drugi dzień przybiegła biedaczka bardzo wzburzona, zdyszana, z wytrzeszczonymi ślepiami. Stanęła na swoim miejscu w oborze i się uspokoiła.

A wracając jeszcze do Bosy. Po roku ów leśniczy przejeżdżał przez naszą wieś i wstąpił do naszego sklepu, żeby coś zjeść. Jadł w naszej kuchni swoją kiełbasę, a chleb i herbata to już był nasz prezent. Pod kuchnią, bo ciepło, spała Bosa! Nic i nikogo nie poznawała.

W internecie krąży filmik, jak to pies wita swego pana po trzyletniej nieobecności. A komentarz jest taki: A mój pies tak mnie wita, jak wracam z codziennych zakupów.

 

*

Jak już wspominałem wyżej, Żuczka musieliśmy zostawić w Dubnie. Można było brać ze sobą zwierzęta tylko najbardziej użyteczne: konie, krowy, świnie, kury. Bez psa można się od biedy obejść. I kiedy przyjechaliśmy początkowo na Prusy Wschodnie – tak wtedy mówiliśmy na te tereny – nie mieliśmy psa. W gospodarstwie wiejskim pies jest bardzo potrzebny. Jest stróżem domu, zwłaszcza w porze nocnej. Szczeka, gdy na podwórko wchodzi ktoś obcy.

Już w kilka dni po naszym tutaj osiedleniu, wujek przywiózł z targu w Niborku – obecnie Nidzica – ładnego, sympatycznego psa. Ale – gdy wujek był jeszcze na targu – na naszym podwórku pojawił się sałdat sowiecki. W domu były tylko kobiety i dzieci. Nawiązał rozmowę. Troskliwie pytał o zdrowie, o wyżywienie, gdzie są mężczyźni. Poszedł, a nasze matki skomentowały ten fakt: Niby się troszczył, a tylko łypał okiem dookoła i oceniał – co tutaj będzie można skraść w najbliższą noc. To był przedstawiciel tego wojska sowieckiego, które kradło, niszczyło i przepijało w orgiach samogonowych wszystko, co na tych terenach było. Jest literatura na ten temat.

Opowiadanie wujka.

W nocy spałem w kuchni, bo jej okno wychodziło na podwórko. Czuwałem. W pewnym momencie zaszczekał pies. Ten pies, którego wujek przywiózł za dnia z Niborka. Wyjrzałem na podwórko. A tam stał nasz bojec. Ten sam, który był tutaj za dnia. Poznała go ciocia, żona wujka, która go obserwowała z kuchni razem z mężem. Szczekanie psa zdetonowało gieroja. Zakładał, że kraść będzie w ciszy. Przecież psa nie było podczas jego tu pobytu w dzień. Postanowił jakoś wytłumaczyć swoją tutaj obecność w nocy, bo zauważył, że jest obserwowany:

- Chaziajn, daj wody napitsa... - to mógł być podstęp.

- A weź sobie, stoisz przecież przy pompie, a kubek wisi tam na łańcuchu –

odparował wujek. Nie wiem, czy wujek mówił do krasnoarmiejca po rosyjsku, a w opowiadaniu tłumaczył nam na polski...

I tak się sprawa rozwiała.

Na drugi dzień starsi wałkowali tę sprawę. Zachwycali się psem. Pierwsza noc w nowym miejscu, zupełnie dla niego obcym, wśród obcych ludzi, a zareagował jak należy. Ruszyłyśmy – my dzieci – do pieska całą gromadą. Mieliśmy chęć wycałować go. Mops – tak go nazwaliśmy – był bardzo ucieszony naszą wizytą i wszechogarniającym głaskaniem i poklepywaniem.

 

*

Raz na spacerze przyplątał się do nas piesek. Młody jeszcze, sympatyczny osobnik, o sierści białej, trochę kudłatej, okrutnie brudnej. Ze strachem wszedł, zachęcany, do naszego mieszkania. Mieliśmy zamiar zatrzymać go na stałe. Zabraliśmy się więc do jego kąpieli. Nasz pupil warczał trochę, gdy go szorowaliśmy w wannie pod prysznicem. Kiedy go wysuszyliśmy - wyraźnie poweselał i zaczął ustalać zakresy kompetencji poszczególnych osób w tym domu.

Pięknym łukiem pobiegł za żoną do kuchni. A więc pani domu reprezentowała u niego jedzenie. Dostał tam chyba jakiś smaczny kąsek, bo wesolutki wybiegł z kuchni. Dopadł następnie siedmioletniego wówczas syna. Przypadł przed nim kilka razy do podłogi, wydając dźwięk: he, he. To była zachęta do zabawy. A więc syn reprezentował dla niego rozrywkę. A co ze mną? Obserwował mnie uważnie z dystansu. Był ostrożny. Może w psiej łepetynce rysował się już obraz, jak z moim udziałem w poważnej akcji goni zająca lub ...mysz.

W nocy piesek zaczął obgryzać tapety przy podłodze. Może wystarczyłoby w takim przypadku kupić mu kość naturalną lub sztuczną; psy lubią coś obgryzać; mało – one mają taki wewnętrzny przymus. Ale historia z tapetami zaważyła na sprawie. Na pierwszym spacerze – a smycze wtedy nie były jeszcze obowiązkowe - piesek gdzieś się zawieruszył.

Nie szukaliśmy jego.

*

Na zakończenie – pół żartem, pół serio: Nadchodzi chyba czas, kiedy to psy przemówią ludzkim głosem. Nie mam własnych doświadczeń w tym względzie, więc jeszcze raz skorzystam z obcego filmu.

Na ekranie widzimy chłopca w towarzystwie psa. Pies duży, chyba owczarek niemiecki. Czuje się opiekunem dziecka. Znosi cierpliwie jego kaprysy. Zza ekranu słyszymy odgłos łyżeczki w filiżance i prośbę matki skierowanej do dziecka:

- Powiedz „mama”, to dam ci coś smacznego. Chłopiec mocuje się z głosem, ale nic jakoś nie wychodzi.

I pies nie wytrzymał:

- Mama – zagrzmiał pięknym ...barytonem! Chłopiec rzucił się na psa z piąstkami. Ten spokojnie odsunął się na odpowiednią odległość. Rozumiał reakcję chłopca. Matka wybuchła śmiechem.

A mnie brakowało w tym obrazie końcowej klamry dydaktycznej - matka powinna nagrodzić pieska smakołykiem. Dla niego przecież przemówił.

A może ...pies przemówił na rzecz dziecka – jako jego opiekun?! Psy są ofiarne. Znane są przecież wypadki, kiedy to pies – gdy wyczuje, że jego pan jest zmartwiony - przynosi mu najlepsze swoje zabawki. Na pociechę.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania