Tajemnica wąwozów lessowych

Czy był ktoś z was w Racławii na stacji? Czy widział ktoś stojące tam lokomotywy na węgiel, jeszcze do niedawna wykorzystywane? I czy podziwiał ogromne maszyny rotacyjne do drukowania biletów z tą charakterystyczną dziurką w środku? Ja widziałem. Kochałem kolej, uwielbiałem małe i duże kolejki, nawet te zabawkowe, i te właśnie śmieszne bileciki z ozdobnymi nadrukami oraz pieczęcią konduktora albo rewizora. Wychowywałem się niemalże na samej stacji węzłowej w pobliżu starej, poobdzieranej z tynku rampy poniemieckiej. A moja rodzinka zaliczała się do dumnego rodu kolejarzy.

Co więcej, byłem jednym z tych nierozważnych chłopców, którzy w ramach zabawy przebiegali tuż przed rozpędzonym parowozem, doprowadzając w ten sposób maszynistę do furii. Czy możecie sobie to wszystko przedstawić? Tak właśnie prezentowała się stara rozrywka młodych racławiczan, sprawiająca wiele radości zarówno jej uczestnikom, jak i biernym obserwatorom. Ale ja nie o stacji chciałem, bo też i nie samym dworcem, nie samymi lśniącymi w słońcu torami i nie samymi tylko ciuchciami żyje człowiek.

Przez długie lata zastanawiałem się, jak właściwie opowiedzieć mam tę osobliwą historyjkę, z której pamiętam tak niewiele. Wspaniałe lata osiemdziesiąte, dawni kumple i pierwsze miłości – oto wspomnienia z raju dzieciństwa, żywe, kolorowe, beztroskie. Któż ich nie ma? A czy to, co tu opisano, wydarzyło się naprawdę? To pytanie nie do mnie, bowiem pamięć bywa ulotna, a potęga wyobraźni niezgłębiona. Wystarczy tedy wspomnieć, że wszystko wydarzyć się mogło w tej czy innej postaci, w takiej czy innej formie.

Zacznę od przedstawienia uczestników tej pierwszorzędnej (bo wakacyjnej) wycieczki. W wycieczce do wąwozów lessowych, które znajdowały się w głębi lasu, udział brali: rodzeństwo Basia, Tomek i Adaś Łotoccy, mały Daniel, który na galaretkę mówił „gagaretka”, Wrona (fajny, gruby i śmieszny), Boguś (mój przyjezdny z Kędzierzyna rówieśnik), no i ja.

I tak oto tego upalnego dnia siedziała sobie szkolna hałastra na tym, co pozostało z dawnej oberży po niemieckich wysiedleńcach. Siedziała, klęła, pluła gdzie popadło, na wszystkich spozierała z góry z dumą malca pijącego lurowatą oranżadę – syfonowy zawrót głowy z bąbelkami zamiast procentów, domowy wyrób Wrony. Ten sympatyczny grubasek o ptasim idiotycznym nazwisku miał na chacie pralkę Franię, tępe żyletki Rawa Lux, zwane nie bez kozery Krwawa Lux, i wszystkie inne potrzebne do przedniej zabawy „sprzęta” rodem z peerelu. A miał w szczególności stary syfon, z którego od czasu do czasu robił użytek. I chwała mu za to, gdyż pić się chciało jak diabli! I nigdy już żaden napój nie smakował chłopcom bardziej od tego dudlonego owego dnia na schodkach historycznej pijalni piwa.

Wędrówka rozpoczęła się właśnie tam, przy odbudowanej gospodzie ludowej, z której spragnieni racławiczanie wynosili owego dnia bańkę za bańką z piwem i pianką, bo żar się z nieba lał okropny i tylko piwo mogło sprawić, że ten żar stawał się na chwilkę znośny, a nawet przyjemny. Nam, dzieciom „pujło” nie smakowało, ale za to pianka i zapach goryczki były dla nas nieobojętne i wielce intrygujące.

Kolejne etapy marszruty wypadały: przy starym moście nad Osobłogą, który zapewniał furmanom i pieszym komunikację między Racławicami a Pomorzowicami, oraz pod wiaduktem kolejowym, ogromnym, przęsłowym, żelbetonowym kolosem. Las miał stanowić zwieńczenie dziecięcego trudu – cel autoteliczny, sam w sobie. Warto zauważyć, że owego dnia buzie się nam ani na chwilę nie zamykały:

– Ej, to tutaj utopiła się krowa – zagaił Tomeczek.

– Bzdura! – zganił go Adaś. – Utopiła się tam dalej! – Był najstarszy, wiedział wszystko najlepiej. – Tam dalej, powiadam. Ech, szkoda gadać!

– Cicho ludziska! Zamknijcie swe paszcze! Szukajcie krowiego truchła. Musi tu gdzieś być – zakomenderował Boguś, nie tracąc nadziei, a zrobił to tonem nie znającym sprzeciwu. – Kto pierwszy, ten lepszy! Halo, halo, pani krówko!? Gdzie pani jest!?

Na te słowa wszyscy z pozycji brzegu zaczęliśmy kijami przeczesywać dno rzeki. Szukaliśmy i szukaliśmy, ale niczego prócz wodorostów nazywanych włosami anielskimi nie znaleźliśmy.

– Chodźcie dalej, nic tu po nas! – zawołałem. – Jedyne, co tu pływa, to pijawki i durne ohydne zaskrońce.

Kolejny postój wypadł za wiaduktem, gdzie przez chwilę turlaliśmy się z nasypu. Turlanie było typowo racławicką zabawą, którą wykonywało się w przerwie między poszukiwaniem bocianich fajek, chlebków oraz szczawiu a zajadaniem się poziomkami. Pamiętam, że nigdy już nie byłem tak blisko ścierniska i tego, co żyje i piszczy w trawie, co wtedy. Wyczuwało się niemalże oddechy Ziemi i jakąś bijącą z trzewi planetarną energię.

Tuż pod lasem zbieraliśmy przez pół godziny poziomki i ożyny. Ktoś zaproponował, by spróbować poszukać grzybów, ale zważywszy na falę upałów zadanie graniczyło z cudem. I wtedy ferajna poszła w las i jakby w głąb przygody, na spotkanie nieznanego, na spotkanie z tym, co podnieca, zaskakuje, a nawet straszy.

Przy rzece, nieopodal lasu, rozmawialiśmy o życiu, trwaniu, ale także o sposobach umierania (poważne tematy):

– Tomek wrzucił Miśka do bajora i Misiek się utopił, bo był stary i słaby. Tomek, ty idioto! – wykrzykiwał jego brat, Adaś.

– Szczerze mówiąc – uderzyłem się w pierś – nigdy nie lubiłem tego waszego burka, ponieważ kiedy do was przychodziłem, bałem się, że mnie pogryzie. Ale – i tu zwróciłem się bezpośrednio do Tomka – ale żeby topić własnego psa? To chyba gruba przesada?!

– Zrobiliśmy sobie wędki, mamy haczyki i przynęty. Pójdziemy kiedyś razem na rybki, co? – Wrona starał się zmienić temat na bardziej neutralny. Odpowiedziałem mu krótko:

– Kiedyś w Racławicach łowiło się raki, a teraz, od czasu, kiedy Frotex zaczął spuszczać chemikalia do wody, nawet o płotkę trudno.

Nie wiedzieć kiedy, osiągnęliśmy środek lasu, gdzie naszym oczom ukazał się taki oto widoczek: kilka głębokich wąwozów lessowych oraz efektowne wzniesienia w kształcie słupów czy też kopców, na których spokojnie mogłyby się znajdować orle gniazda. Słowem: matecznik, trafiliśmy w sam środek matecznika przyrody. Nie znaliśmy pochodzenia owych formacji nieskalnych i tylko wyobraźnia podpowiadała nam, co i jak stworzyć je mogło. Obstawialiśmy, że podczas obrony Deutsch Rasselwitz przez hitlerowców mogły powstać głębokie rowy i leje, a lokalne wzniesienia to: albo groby poległych żołnierzy, albo zakopane poniemieckie skarby, albo UFO, również zakopane.

Ku naszemu zdziwieniu, Boguś postarał się wykorzystać obecność kopców i zaimponować Basi oraz nam wszystkim. Wlazł mianowicie na sam najwyższy szczyt czegoś, co wyglądało na kopiec termitów gigantów i było zrobione z jakiegoś dziwnego metalu i spróbował podebrać zawartość orlego gniazda, czyli ma się rozumieć jaja. Tymczasem nadleciało potężne to ptaszysko i poczęstowało chłopaka, który miał na dodatek fatalny zwyczaj zadzierania do góry dumnie i zarozumiale swej głowy... poczęstowało go celnie w otwarte usta tym wielkim i wonnym... i tłustym... Spuśćmy tu jednak kurtynę niewiedzy na to niesmaczne doświadczenie.

Wkrótce potem usłyszało się przedziwne jęki i chroboty oraz inne „pierdopodobne” dźwięki.

– Zamknij ryj!

– To nie ja! Dlaczego to zawsze muszę być ja?!

Wronę się zbluzgało, ale zupełnie niepotrzebnie, bo ten siedział akurat cicho. Tymczasem nadleciały dziki, sprawcy całego zamieszania.

– Chłopaki?

– No?

– Chłopaki, chodu, spierniczamy w krzaki! – zawołała Basia.

Zawołała i nie wiedzieć czemu sama pobiegła w stronę loszek, to jest tam, gdzie rosły sobie tak cherlawie brzózki. Wszyscy zgromadzili się wokół jednej z nich, a Boguś dzielnie podsadził koleżankę, tak, że tylko ona jedna zdołała się wspiąć na drzewo. Pozostali przebierali nogami i podskakiwali w miejscu jak opętani. A wtedy nasz dżentelmen odwrócił się w stronę świnki (nie widział jej, a tylko słyszał i kierował się ku źródłu dźwięku)... odwrócił, wyjął "sikawkę" i wystrzelił niczym z procy. Ho, ho, widać, czytał coś na temat znakowania terytorium przez zwierzęta.

Wkrótce dziki się gdzieś zgubiło (łajzowate stworzonka) i można było spokojnie podążać w stronę bajkowej Racławii oraz zachodzącego z wolna słońca.

Ech, i pomyśleć, że byliśmy już tak blisko rozwiązania naszej enigmy. I gdyby nie nagły atak orła oraz dzikich świń, tajemnice racławickiego lasu zostałyby najpewniej rozwiązane. Atak nie był zresztą tym, czym wydawał się być. Po prostu któremuś z nas puściły nerwy, a dziki okazały się być tylko fałszywym alarmem, ułudą, przywidzeniem, przesłyszeniem. Jednak by nie kusić dłużej losu, postanowiliśmy, że i tak wracamy grzecznie do domu... teraz, już!

Po drodze znowu mijaliśmy Osobłogę, co dało starszakowi Adasiowi okazję do pouczania nas:

– Trzeba, koledzy, uważać na wiadukcie na pociągi. Są tam co prawda małe balkoniki dla pieszych, ale maszyniści potrafią nieraz spuścić parę i poparzyć nogi. Złośliwość, zwykła, kurde, ludzka złośliwość!

– Okej. – Boguś zdawał się nie przejmować niczym. – W takim razie tam nie idziemy, szusujemy górą wodospadu. Co wy, małe cwele, na to, he?!

Cwele, cwele – parodiował go mały Danielek, który miał wadę wymowy.

Górna linia wodospadu wyglądała imponująco. Jeśli ktoś cierpiał na lęk wysokości albo nie przepadał za ostrymi krawędziami, musiał się mieć tu na baczności. Mógł spaść, spłynąć z nurtem aż na samo dno i się poranić lub potłuc, na dodatek mogły go zaatakować pijawki tam gdzieś po drodze. Nam się na szczęście nie przytrafiło żadne ze wspomnianych nieszczęść.

Kiedy wyszliśmy na drugi brzeg i rozsiedliśmy się na kamieniach by osuszyć nogi i oczyścić je z piasku, napatoczył się dziwny robaczek o metalicznym kolorze pancerza, którego Tomuś natychmiast zabił.

– Dziwny taki, niefajny, a fe! – stwierdził.

– Skąd go masz, to podrzutek, prawda? Zabiłeś biedaczka, stanie się coś strasznego! – krzyknąłem, a echo rozległo się po okolicach mostu, który łączył Racławice z Pomorzowicami.

– Ej, to tutaj utopiła się krowa – zagaił Tomeczek.

– Bzdura! – zganił go Adaś. Był najstarszy, wiedział wszystko najlepiej. – Bzdura do kwadratu!

– Cicho ludziska! Szukajcie krowiego truchła. Musi tu gdzieś być – zakomenderował Boguś, nie tracąc nadziei, a zrobił to tonem nie znającym sprzeciwu. – Kto pierwszym, ten lepszy! Muu, muu, pani krówko? Gdzie pani jest? Hi, hi...

Zdało mi się naraz, że przeżywam dziwne déjà vu. Sytuacje i rozmowy powtarzały się toczka w toczkę i mógłbym przysiąc, że wszystko to ma coś wspólnego z naszym leśnym znaleziskiem, tym z metalu i materiału nieskalnego. Po prostu miałem takie przeczucie.

– Trzeba uważać na wiadukcie na pociągi. Są tam co prawda małe balkoniki dla pieszych, ale maszyniści potrafią w najmniej odpowiednim momencie spuścić parę i poparzenie gotowe. Ot, panie, ludzka złośliwość! – Wszystko się powtarzało.

– W takim razie tam nie idziemy, szusujemy górą wodospadu. Co wy na to, młotki?!

– O! Ale dziwny owad – zakrzyczał Tomeczek, który pierwszy znalazł się po drugiej stronie rzeki i usiadł na jednym z większych głazów.

– Zabiłeś robaczka, ty morderco, będzie deszcz! Albo coś o wiele od deszczu gorszego – warknąłem. – Chcesz to jeszcze raz przeżyć, chcesz moczyć nogi w nieskończoność w tej frotexowej zupie i bez końca szukać krowiego ścierwa?! – Dziwnie na mnie spojrzał i chyba kompletnie nie załapał, o co mi chodzi, a może nie słyszał o zjawisku déjà vu?

– Będzie deszcz, będzie cholerny deszcz! – jednogłośnie zawtórowała ferajna.

Sytuacje z krową, orlim gniazdem, dzikami oraz uśmierceniem robaczka powtórzyły się parokrotnie. W końcu miałem tego dość. Musiałem coś zrobić, musiałem zadziałać. Moi towarzysze zdawali się nie zauważać pętli, w której tkwili, co było totalnie dziwne. Być może mieli kłopoty z pamięcią, who knows?

– Ej, tutaj utopiła się ta stara krowa – zagaił Tomeczek.

– Bzdura! – zganił go Adaś. – Był najstarszy, wiedział wszystko najlepiej. – Bzdura do potęgi entej!

– Czy możecie dać już spokój z tą głupią krową!? – zapytałem. – Musi być jakiś sposób, by wyjść z pętli. – Spojrzeli na mnie ze zdziwieniem, nie wiedząc, o co mi chodzi.

Kiedy znaleźliśmy się ponownie w wąwozach, przyuważyłem, jak Tomeczek chwyta srebrzystoczarnego chrabąszcza z zamiarem schowania go do plecaka. Nie pozwoliłem mu na to. Nie można sięgać po nieswoje przedmioty i zwierzęta, a potem je podrzucać, bawić się nimi jak swoimi. Kazałem odłożyć znalezisko na miejsce i on to niechętnie zrobił.

Dziesięć minut później rozpętała się straszliwa burza... taka prawdziwa... z piorunami, gradobiciem i innymi nieodzownymi atrybutami burzy, a kolor nieba stał się ciemnozielony. Nie – jakiś granatowy, ale właśnie ciemnozielony, co już samo w sobie wyglądało strasznie. Było w tym coś nadnaturalnego i złowieszczego, ale nie wiedziałem dokładnie, co? Nie wiedziałem również, jak określić mam przedmiot swojego zaniepokojenia? I chyba pierwszy raz w życiu bałem się tak naprawdę: nie – zjawisk atmosferycznych, lecz tego niewypowiedzianego, tego, co się nam dzisiaj przytrafiło. Powoli przychodziło zrozumienie. Uciekaliśmy w popłochu – my, małe bum-cyki, małe rozbójniki. Trzeba to było widzieć. Na szczęście wyszliśmy już z tej cholernej pętli, a do wsi mieliśmy naprawdę blisko. Coś jednak było nie tak. Pamiętam, że spytałem, gdzie jest najmłodszy spośród Łotockich. I tak oto stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że jednego z naszych nie ma, no po prostu nie ma! Dramat!!! Tomuś gdzieś się zgubił, najpewniej pozostał w pętli już na zawsze.

Przez długi czas zastanawiałem się, jak właściwie opowiedzieć mam tę osobliwą, a nade wszystko dramatyczną historię, o której kulisach wiem tak niewiele. Wspaniałe lata osiemdziesiąte, dawni kumple i pierwsze miłości – oto wspomnienia z dzieciństwa, żywe, kolorowe, beztroskie i słoneczne. Któż ich nie ma? A czy to, co tu opisano, wydarzyło się naprawdę? To pytanie nie do mnie, bowiem reminiscencje bywają oniryczne i złudne, a potęga wyobraźni niezgłębiona. Wystarczy tedy wspomnieć, że wszystko wydarzyć się mogło w tej czy innej postaci, w takiej lub innej formie. Mnie, choć bardzo się starałem, po latach nigdy już nie udało się odnaleźć wąwozów lessowych i dziwnych, na w poły metalicznych tworów, czymkolwiek były, zaś moi kumple z dzieciństwa – ci, którzy wrócili owego feralnego dnia – zdawali się i zdają o niczym nie wiedzieć, niczego z wycieczki nie pamiętając, no może z wyjątkiem tego, że był w ogóle ktoś taki, jak Tomeczek i tego kogoś już od ponad dwudziestu lat nie ma, no a w każdym razie – nie ma wśród żywych. Tak, wiem, to wielki dramat dla rodziny i nas wszystkich. Życie, ot co!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Dla tych, co lubią dziecięce tajemnice, dla miłośników pętli czasowych i innych tego typu dziwnych zjawisk. Piszcie, proszę, konstruktywne komentarze, bym wiedział, co poprawić i doszlifować. Z góry dziękuję! MZ
  • Nieźle :)))
  • Dzięki, Befana, miło, że pozostawiłaś swój ślad-komentarz, serdecznie pozdrawiam, MZ. :)
  • Dekaos Dondi rok temu
    Maciekzolnowski↔Ciekawie to wszystko opisałeś. Można sobie wyobrazić zdarzenia i "usłyszeć rozmowy" Taki klimat, że niby zwyczajnie, a jednak coś nie tak. Owe powtórzenia, wplecione, rzekłbym... nie nachalnie, lecz zauważyć można. Czasami w życiu tak bywa, że człek ma wrażenie, że już kiedyś... to było. Ciekawie to wszystko opisałeś. Można sobie wyobrazić zdarzenia i "usłyszeć rozmowy"
    Pozdrawiam?:)
  • www.youtube.com/watch?v=qj_MRf7MRks&ab_channel=Zaczytany

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania