Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Tajemniczy klient

Dawno temu odkryłem, że uwielbiam sprawiać ludziom radość. Ich szczęście gasi mój smutek. To jak prowadzić rakietę uzbrojoną w bombę, która ma zniszczyć zagrażającą ludzkości asteroidę. Nie ma niczego piękniejszego od ostatniego spojrzenia w kierunku zawieszonej w próżni błękitnej planety. Przynajmniej tak podpowiada mi wyobraźnia. Jako dziecko bardzo chciałem zostać astronautą.

Mam dopiero dwadzieścia dwa lata, a byłem już policjantem, lekarzem, nawet zakonnicą. Przebieranki mi nie przeszkadzają, traktuję je jako usługę premium i dzięki temu jadam zawsze na mieście. Nie muszę martwić się rachunkami czy oszczędzać na wakacje. Wiem, że zazdrościsz i również pragnąłbyś wieść takie życie. Powodzenia, każdy może próbować, ale wiem, że ja urodziłem się z talentem.

Jestem we wspomnianych rolach — i wielu innych — bardzo wiarygodny, dwa lata szkoły aktorskiej nie poszły na marne. Klienci często przy mnie zapominają, że odgrywamy teatrzyk, czasami się boję, że uwierzą w fikcję za bardzo. Nic bardziej żałosnego nie mogłoby mnie spotkać niż dowiedzenie się, że jeden z moich klientów zapałał do mnie miłością. Nienawidzę filmu Pretty Woman, preferuję ambitniejsze kino.

Dla ścisłości, gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości: bywałem zwyrolem, kłamcą — i tak, byłem męską kurwą — a to tylko trzy spośród wielu moich cnót. Jeżeli mnie już nienawidzisz, odpuść czytanie tego dalej. Radzę iść się wyżyć w internecie pod postami o imigrantach albo pod prysznicem z elektrycznym dildem.

Tego dnia czekałem ubrany w szkolny mundurek na rogu ulicy, tam, gdzie zawsze przyjeżdżał po mnie mój stały klient. Ubóstwiał mnie w stroju japońskiej nastolatki — zresztą nie dziwi mnie to, bo chodnikowi zboczeńcy odwracali za mną głowy. Gdy wykonałem pełen makijaż, na pierwszy rzut oka ciężko było odgadnąć moją płeć. Dopiero kiedy zboki przyjrzeli się dokładniej, zaczynali kalkulować, czy aby na pewno patrzą na dziewczynę ze swoich mokrych snów. Nie ukrywam, że zawód po odkryciu prawdy, który pojawiał się na ich krzywych ryjach, sprawiał mi ogromną frajdę.

Irytowało mnie, że frajer się spóźniał, bo wiedziałem, że jest w pobliżu — tylko jeździ w kółko, aby mieć pewność, że przypadkiem nie natknie się na nikogo znajomego. Kiedy wreszcie się zjawił, nie mogłem wsiąść po prostu do auta. Piotr szedł do sklepu po cokolwiek, a gdy wykręcał autem, żeby wyjechać ze ślepej uliczki, wtedy miałem chwilę na wskoczenie na tylne siedzenie. Jechaliśmy do niego pod nieobecność jego żony — oczywiście całą drogę leżałem, aby miał pewność, że nikt mnie nie zauważy w jego towarzystwie. Pomimo bycia dobrze prosperującym biznesmenem, skąpił na hotel. Nigdy nie pozwalał mi na włączenie własnej muzyki, zmuszał mnie do słuchania rockowych kapel z jego młodości. W trakcie jazdy mało mówił, nerwowo spoglądał w tylne lusterko, jakbym był porwaną córką prezydenta. Za każdym razem podziwiałem wysprzątane wnętrze jego auta. Lśniło, jakby przynajmniej miano tam przeprowadzać operacje na otwartym sercu.

— Kupiłeś mi moje ulubione żelki? — zapytałem.

— Nie mogłem ich znaleźć na półce — tłumaczył się bez krzty daru do kłamania.

— Wiem, że tam były, sknero, bo je kupiłem wcześniej — powiedziałem i z satysfakcją wyciągnąłem paczkę żelków z plecaka.

— Pewnie nie spojrzałem, gdzie trzeba było — wymamrotał.

Nasze rozmowy nie trwały długo. Piotr był konkretnym mężczyzną, który raz wyprowadzony z równowagi, podkreślił, że płaci mi za seks, a nie za pogaduchy. Mieszkał w naprawdę pięknie odnowionym starym dworku nieopodal parku. Na jego terenie znajdował się kort tenisowy, na którym grywał hobbistycznie w wolne weekendy.

Za każdym razem serdecznie witał mnie jego czarny pies rozmiarów rosyjskiego niedźwiedzia. Pogłaskałem psiaka, ale nie miałem ochoty na rozwleklejsze zabawy, bo byłem zmęczony wizją nadchodzącej nocy. W ramach przeprosin poczęstowałem psinę smakołykiem, który kupiłem razem z żelkami.

Żona Piotra pojechała dopinać jakieś kontrakty ze Szwedami, więc on zażyczył sobie pełen serwis tamtego wieczoru. Nie było we mnie entuzjazmu, byłem trochę przemęczony, ale nie mogłem pozwolić sobie na psucie relacji z najwierniejszym klientem. Musicie wiedzieć, że faceci po pięćdziesiątce są obrażalscy gorzej niż wasze mamy, kiedy nie zadzwonicie z życzeniami na imieniny. Biznes musi się kręcić.

Wcale mnie nie dziwiło po pierwszym spotkaniu, że żona Piotra skazuje go na seksualny post. Podejrzewam, że pierwsza poznała napalonego ogiera, przy którym gubi się w liczeniu orgazmów. Jej mąż w łóżku był bardzo robotyczny — więcej seksapilu posiadał od niego czajnik. Jednocześnie był długodystansowcem oraz nie lubił zmieniać pozycji w trakcie zabaw.

Na szczęście, zanim do nich dochodziło, Piotr miał w zwyczaju brać prysznic, ja wtedy włączałem jakiś serial. Potem oglądałem go w czasie zbliżeń. Otwarcie przyznam — nie przeszkadzało mi, że wymagał wyłącznie obecności mojego ciała. Robił swoje, ja cieszyłem się seansem. Czasami trzeba też odpocząć w pracy.

Byłem zaskoczony, gdy nagle odkleił się ode mnie, dopiero w połowie pierwszej rundy. Wyprostowałem się i odkryłem, że Piotra wypłoszyły z łóżka kroki, które dobiegały z holu. Po kilku sekundach, w czasie których obaj nie wiedzieliśmy, co zrobić, usłyszeliśmy kobiecy głos. Była to jego żona Marta i zbliżała się do nas. Piotr zbladł, jakby komary wypiły z niego całą krew. Siedział na skraju łóżka, podobny do skazańca, który widzi kata namydlającego linę.

Marta zaniemówiła na nasz widok. Potrzebowała chwili, żeby zrozumieć obraz, na który patrzyła z niedowierzaniem. W jej oczach odbijało się światło żyrandoli albo płonęły dziewicze lasy.

— Ty kurwiarzu — krzyknęła.

Jej wzrok szybko przebiegł się po mnie, a jej mina nabrała groteskowej formy.

— Ty pedale pierdolony — wrzasnęła po raz drugi.

Piotr, nagi jakby szedł wykąpać się w rosole olbrzyma, wstał z łóżka i podszedł do małżonki. Przypuszczałem, że odegra klasyczną scenę przepraszania, że będzie błagał o przebaczenie. Sądziłem, że nazwie mnie największym błędem, jaki w życiu popełnił, i przyzna się do bycia seksoholikiem, który od jutra zacznie terapię oraz odetnie się od łatwej serotoniny. Nic z tego nie miało miejsca.

Facet, którego szczyt agresji kończył się na podniesieniu głosu, sprał własną żonę. Nie mogłem uwierzyć. Widziałem to jakby na zwolnionym filmie, a trzask jej kości słyszałem wyraźnie, jakbym słuchał ASMR. Ten sam Piotr, który był ślamazarny, bez większego wigoru w sobie oraz odrobiny samczej energii, pobił kobietę. Bez najmniejszych zahamowań przypierdolił żonie z pięści. Chciał, żeby ją bolało i żeby zapamiętała, że nie wolno jej mówić o swoim odkryciu głośno. Marta zalała się krwią. Cicho szlochała, skulona na podłodze.

Przestraszyłem się. Chciałem — goły — wyskoczyć oknem i gnać aż do zdarcia pięt poza horyzont. Pomyślałem, że cień Piotra przejął nad nim kontrolę. Głęboko skrywane krzywdy, małe poniżenia, być może traumy z dzieciństwa, stopiły się wreszcie w jedną całość, która kazała siać mu zniszczenie.

Bałem się, że po żonie przyjdzie czas na mnie. Nie chciałem zasłynąć na gównianych portalach z bycia dupodajką zajebaną przez gościa, któremu odkleiła się piąta klepka. Ale nie potrafiłem się ruszyć. Złapał mnie paraliż. Oddech spowolnił, jakbym już miał stać się chudszy o 21 gramów i wymknąć się ze śmiercią za rękę przez ściany.

Piotr założył bokserki, wyciągnął z szuflady kopertę, którą mi wręczył. Była to wcześniej ustalona kwota za wspólnie spędzoną noc. Potem sięgnął po portfel, z niego odliczył parę dodatkowych stów. Powiedział, że to przeprosiny za bycie świadkiem małżeńskiej kłótni. Szepnął mi na ucho, że przez jakiś czas nie będziemy się widywać. Zasugerował trzymanie dla własnego dobra języka za zębami.

Po wszystkim odprowadził mnie do wyjścia. Musiałem ubierać się w pośpiechu, wyglądałem jak lalka sześciolatki z nadproduktywną kreatywnością. Kiedy wychodziłem z jego sypialni, Marta zwijała chusteczkę w rulon i tamowała nią krwotok z dziurki nosa. Koszmar — ale praca ochroniarza czy strażaka potrafi być bardziej niebezpieczna.

Potrzebowałem ochłonąć po powrocie do domu. Za godzinę miałem kolejne spotkanie — tym razem z bardziej wymagającym klientem. Macho, jak go w głowie nazywałem, nie wymagał stroju. Za to jarało go BDSM. Rozkazywał od wejścia paść na kolana i przypełzać do niego. Zanim pozwolił rozsunąć sobie rozporek, sprzedawał mi liścia. Każdorazowo przypominałem mu, żeby nie ponosiła go fala podniecenia i nie walił mnie z całej siły. Rzadko kiedy pamiętał o moich prośbach. Cóż, kasjerki w supermarketach czy innych sklepach też trafiają na buców lub choleryków, a muszą ich obsłużyć. Oczywiście, Macho za odtwarzanie fantazji o dominacji na mnie płacił słono.

Był tym typem klienta, o którym wiedziałem najmniej. Przypuszczałem, że nie jest gościem, który sra forsą. Miał dwupokojowe mieszkanie z meblami po dziadkach. Dzwonił po mnie raz na dwa miesiące. Raz zauważyłem w jego łazience wystający kombinezon, podobny do takiego, który noszą śmieciarze.

Na szczęście Macho skończył szybko i nie miał ochoty na dogrywkę. Zdenerwowało mnie, że od jego wiązania zrobiły mi się na nadgarstkach szramy. Byłem zmuszony iść do drogerii po specjalny krem, żeby szybko zniknęły. Na dziale z kosmetykami odkryłem, że od jego liści zrobiłem się spuchnięty. Marzyłem tylko o gorącej kąpieli. Byłem bardzo zmęczony — zwykle czułem się tak wyssany po pięciu robotach, a nie po dwóch. Kupiłem wino i kule do wanny o zapachu kokosa. Zamówiłem na kolację podwójny deser czekoladowy z dostawą pod drzwi.

Gdy wanna powoli wypełniała się wrzątkiem, w szlafroku siłowałem się z korkiem od wina. Nie znam się na alkoholach, ale było słodkie i szybko uderzało do głowy. Nadszedł czas na zasłużony relaks. Moczyłem się, otulony pianą, kiedy zadzwonił nieznajomy numer. Telefon prawie wyślizgnął mi się do wody.

— Halo, przepraszam, ale dziś już nie przyjmuję. Możemy, niedźwiadku, umówić się na jutro.

Wsłuchiwałem się w ciszę, którą przerwał szmer, i dopiero po nim ktoś raczył odpowiedzieć:

— Wielka szkoda — przemówił głos z telefonu, bardzo przyjemny w słuchaniu. — Nastawiłem się już na dobrą zabawę.

— Przykro mi, ale jutro możemy się spotkać od dwunastej w górę.

— Nie skuszę cię, nawet gdybym zapłacił podwójnie? — zapytał spolegliwie.

— Wybacz, ale moje baterie są rozładowane — odpowiedziałem grzecznie, ale jasno dając do zrozumienia, że nie ma co liczyć na spotkanie.

— Rozumiem, chociaż zastanów się dobrze. Zapłacę potrójnie, mogę po ciebie przyjechać. Zresztą, już na ciebie czekam pod twoim mieszkaniem.

— Jak to już czekasz? — Zakręciło mi się w głowie, a telefon wyślizgnął mi się do wanny. Zacząłem próbować go wyłowić, czym zachlapałem całą łazienkę. Niestety wyglądało na to, że gęsta piana skrzętnie go ukryła na dnie. Odpuściłem — bardziej potrzebowałem się dowiedzieć, czy przypadkiem jakiś psychol nie czeka na mnie z nożem na parterze.

Owinąłem się niedbale ręcznikiem w pasie. Poszedłem cały rozgorączkowany do salonu. Za mną ciągnęła się kokosowa rzeczka, która ze mnie ściekała. Niepewnie spojrzałem zza zasłony. Bicie serca czułem w gardle. Tamten dzień wydawał mi się przeklęty. Obawiałem się, że zaraz zemdleję i rozbiję głowę o grzejnik. Ciągle miałem w niej helikopter.

Na kilka sekund udało mi się złapać ostrość — wtedy zauważyłem, że przed blokiem jest zaparkowany tylko stary Polonez. Machała z niego ręka, która wystawała z szyby od strony kierowcy. Zakłopotany wycofałem się z powrotem do łazienki, przekonany, że w razie inwazji jej drzwi są najsolidniejsze. Zajęło mi chwilę, zanim dotarło do mnie, że słyszę dzwonek utopionego telefonu. Snop światła ekranu pomógł mi go zlokalizować. Odebrałem niepewnie.

— Nie masz czego się bać — mówił ten sam przyjacielski głos, co wcześniej.

— Skąd wiesz, gdzie mieszkam? Umawialiśmy się już? — dopytywałem wysokim tonem.

— Nie, ale z racji, że przerwałem ci kąpiel, zapłacę poczwórnie. Tylko proszę, nie każ mi wracać — przejechałem szmat drogi dla ciebie.

Moim jedynym słabym punktem w rzemiośle była improwizacja. Nie radziłem sobie z nią. Nie potrafiłem wymyślić niczego na poczekaniu, więc powiedziałem, że zejdę do niego za kwadrans. Było to najdłuższe piętnaście minut w moim życiu, podczas których nie wpadłem na żaden pomysł wykręcenia się z ambarasu. Ubrałem komplet dresowy, schowałem w kieszeń bluzy gaz pieprzowy. Do buta wsadziłem dodatkowo scyzoryk, gdyby sprawy przybrały najgorszy obrót. Nie chciałem dzwonić na policję, bo ich nie lubię i wiem, że zadawaliby tonę niepotrzebnych pytań, a po usłyszeniu, jaki zawód wykonuję, powiedzieliby, że sam na siebie sprowadziłem zasłużone nieszczęście.

Gdy zjechałem na dół windą, wciąż auto nieznajomego było jedynym na parkingu. Jak na złość, żaden z sąsiadów nie wybierał się na zakupy. Wziąłem głęboki oddech z nadzieją, że czeka mnie wyłącznie napalony klient.

Nie mam kontroli nad swoimi myślami, a moje — po zobaczeniu, kto mi napędził tyle strachu — powędrowały w dziwne rejony. Jestem zmuszony przyznać, że z takim gogusiem poszedłbym z przyjemnością w tango za friko. Nigdy nie poznałem tak przystojnego faceta, który musiałby płacić za seks. Po chwili zaświeciła mi się nad głową czerwona lampka.

— Mam w zwyczaju od nowych klientów pobierać zapłatę z góry — powiedziałem, badając go wzrokiem. Nie mogłem wyjść z podziwu — gość wyglądał na ulepionego z masy cukrowej bożka. Nic, tylko schrupać.

— Nie ma sprawy — odrzekł i rzucił na siedzenie pasażera plik banknotów. Na oko było tam pięć tysięcy złotych.

Podnieciłem się natychmiast — forsa działa na mnie niczym afrodyzjak podarowany przez samą boginię miłości. Rozluźnienie otuliło mnie myślą, że kupię za to najnowszy model smartfona ulubionej marki.

— Niepotrzebnie się mnie boisz — rzekł Goguś z błyszczącymi oczami. Zapatrzony w nie, podpisałbym wyrok śmierci na samego siebie.

— Nie bałem się ciebie, tylko nie planowałem dziś już pracować. — Nagle zauważyłem kota na tylnym siedzeniu. Czarny tłuścioszek drapał pazurami w poduszkę, na której leżał dumnie.

— Wsiadasz? — Goguś zaprosił mnie do auta, klepiąc w siedzenie pasażera.

— Na co masz ochotę? Z góry zaznaczam, że zoofilskie perwersje są wykluczone — podkreśliłem jasno i zdecydowanie.

— Posłuchaj, mam ochotę na małą przejażdżkę, a później zobaczymy. Kafką się nie przejmuj — nie miałem z kim go zostawić. Samotnie w domu dostaje ataków paniki. Raz musiał zostać cały weekend sam. Gdy wróciłem, odkryłem skubańca z przyklejonym do grzbietu lepem na muchy. Udawał zdechłego owada przez następny tydzień, odmawiając jedzenia i picia — Goguś roześmiał się na to wspomnienie w uroczy sposób.

Gdy już zmierzaliśmy daleko za miasto, zastanowiłem się, dlaczego ktoś, kto lekką ręką płaci mi z góry, jeździ takim szrotem, co na każdym zakręcie walczy, aby się nie rozpaść. Wziąłem gościa za fana starej rodzimej motoryzacji, bo autko było niesamowicie zadbane, jakby wczoraj opuściło fabrykę. Każdemu jego fetysz. Goguś też był melomanem — ze schowka wysypywały mu się kasety. Przyzwyczajony do zasad Piotra, nie proponowałem, co powinniśmy puścić z odtwarzacza. Jednak Goguś sam mnie zachęcił do włączenia ulubionej muzyki. Zdecydowałem się na Maanam.

Myślę, że wężowi przyszłoby trzymanie języka za zębami łatwiej niż mi. Drogę umilała nam muzyka oraz krople wielkości groszku, które bębniły o karoserię. Wypytywałem Gogusia, dokąd mnie zabiera, skąd znał mój adres oraz z jakiej branży piecze chleb. Na każde zadane pytanie odpowiadał z gracją narciarza, który wymija kolejne świerki na trasie. Zdążyliśmy przesłuchać całą kasetę Nocny patrol, więc zapodałem klasykę klasyki — Revolver od Beatlesów.

Co jakiś czas przechodził mnie dreszcz, odnosiłem wrażenie, że ktoś wbija we mnie wzrok z tylnego siedzenia. Szybko dochodził do głosu rozsądek, który przypominał, że za mną leży tylko kot. Ale wciąż pozostawał we mnie drobny niepokój. Oczy Kafki przyglądały mi się z apetytem.

W międzyczasie zjechaliśmy z ekspresówki na szosę, która była pełna dziur. Jechaliśmy pod parasolem z koron drzew, deszcz zaprzestał dorzucać swoich pięciu groszy do naszego wspólnego słuchania muzyki. Właśnie wtedy Goguś przystąpił do pytaniowej kontrofensywy.

— Nie lubię być nieoryginalny… — zaczął niepewnie, aż się przestraszyłem, że poprosi mnie o udawanie swojego zaadoptowanego syna przed rodzicami.

— Zgadzam się na wszystko, poza igraszkami z kotem — przypomniałem mu swój warunek.

— Nie chodzi o to — roześmiał się. — Skąd pomysł na takie zajęcie?

— Pytasz, dlaczego zostałem męską kurwą? — doprecyzowałem.

— W rzeczy samej — odparł, wciąż uśmiechnięty. Przeszło mi przez myśl, czy przypadkiem nie jest po korekcji płci, bo był piękny jak ostatni papieros.

— Czy ty przypadkiem nie jesteś od tych stukniętych, którzy próbują takie jak ja zagubione owieczki naprowadzić na ścieżkę odkupienia? — Wszystko nagle stało się dla mnie logiczne i przejrzyste. Czyżbym trafił w środek tarczy?

— Nie — odpowiedział skonsternowany.

— Mógłbym opowiedzieć ci wielkie kłamstwo, ale prawda jest krótsza. Zacząłem tak dorabiać, żeby przetrwać na studiach, i już w tym zostałem.

— Co studiowałeś? — zapytał ze szczerym zainteresowaniem w głosie.

— Aktorstwo — powiedziałem i pierwszy raz od dawna poczułem wstyd.

— Nie uwierzysz, ale tak podejrzewałem. Wyglądasz mi na kogoś z potencjałem gwiazdora. Dlaczego nie grasz w teatrze lub w serialach? — Jego pytanie trochę mnie połechtało, a zarazem wkurwiło. Chciałem się zapytać, czy ptaszek rozmiarów tic-taca sprawia, że płaci za numerek w krzakach męskiej prostytutce.

— Opowiem, gdy mnie odwieziesz. Kiedy dopada mnie zły nastrój, odbija się to negatywnie na mojej pracy. — Ugryzłem się w język, licząc, że zostanie moim stałym klientem.

— Jasne. Nie czuj presji — powiedział i zatrzymał auto.

Dojeżdżaliśmy do pewnej wioski, o której istnieniu nie miałem bladego pojęcia. Goguś zahamował, żeby pozwolić przejść przez jezdnię hordzie dzików. W przerwie od prowadzenia auta wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki lniany woreczek z tytoniem. Poprosił mnie o podanie mu z wnęki drzwi pasażera bibułek. Ze zwinnością palców kieszonkowca skręcił papierosa o idealnej grubości w mniej niż pół minuty.

Nienawidziłem smrodu szluga, spodziewałem się, że zacznę się dusić dymem z chwilą, gdy Goguś odpali skręta. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, zamiast czadu pojawił się wiśniowy zapach drewna. Od jego wdychania kolory stały się dla mnie jaskrawsze. Przestałem odczuwać głód i pragnienie. Chciałem upewnić się, że wciąż mam przy sobie gaz i scyzoryk, ale zniknęły. Byłem bezbronny.

Celem naszej przejażdżki, której trwania nie potrafiłem i nadal nie potrafię oszacować, był parterowy domek we wsi Wygnanów. Wyglądał na niedawno wybudowany, w jednym z okien odbijało się światło włączonego telewizora. Przed garażem stał zaparkowany rodzinny Opel. Na tylną szybę samochodu ktoś nakleił naklejkę z napisem: Jadę bezpiecznie, bo wiozę cały mój świat.

Goguś zgasił niedopałek w popielniczce i wyjął spod swojego siedzenia list.

— Słuchaj uważnie, na czym twoje zadanie polega — mówił Goguś rzeczowo. — Masz wziąć ode mnie tę kopertę i wrzucić ją na wycieraczkę pod tamte drzwi. — Wskazał mi palcem, jakbym był dwulatkiem, który potrafi się zgubić w drodze z łazienki do sypialni. — Pukasz i czmychasz, zanim ktoś cię zauważy — podkreślił.

— Gdzie haczyk? — zapytałem podejrzliwie.

— Żadnego nie ma. Za to ci płacę — odpowiedział.

— Co jest w kopercie?

— List. Taki dawny e-mail, ale napisany ręcznie na kartce papieru. Studiowałeś, więc coś tam powinieneś kojarzyć z historii, prawda?

Podał mi czarną kopertę, która była zapieczętowana burgundowym woskiem. Natychmiast, gdy trafiła w moje dłonie, poczułem, że wszelkie możliwe do wyobrażenia plagi są ukryte w środku i czekają, aż ktoś je uwolni. Wpatrywałem się w pieczęć na kopercie jak w oczy drapieżnika błyszczące w zaroślach. Przysiągłbym, że koperta pulsowała niczym wyjęte z klatki piersiowej serce. Była ciepła i lekko wilgotna, jakby ktoś ją trzymał nad parą z czajnika.

— Nigdzie tego nie zaniosę, wysiadam i wracam PKS-em — rzekłem, wyciskając z siebie rezerwy asertywności.

Nie zdążyłem odpiąć pasów, gdy Goguś pstryknął palcami i wskoczył mi na kolana Kafka, który wbił we mnie pazury. Wydałem z siebie żałosny pisk. Kocur ważył więcej niż paleta koksu.

— Czy ja wymagam od ciebie rzeczy niemożliwych? — zapytał obrażonym tonem Goguś. — Ubiliśmy targu, czyż nie?

— Jestem męską kurwą, nie doręczycielem — krzyknąłem.

— Dokładnie, a teraz trzymasz zaproszenie na orgię, którą organizuję. Będziesz gwiazdą wieczoru. No, zasuwaj.

Pomysł ucieczki przeszedł mi przez myśl, ale bałem się Gogusia. Najbardziej obawiałem się, że jest na tyle popaprany, że nie miałby problemu zmielić mnie kołami na miazgę.

Każdy kolejny krok w kierunku parterowego domu sprawiał, że wnętrze koperty biło mocniej. Zawartość chciała wyrwać się na zewnątrz i poczuć zapach iglastego lasu, który unosił się w powietrzu. Drżała mi ręka. Liczyłem, że lada moment wybudzę się z tego dziwacznego snu. Wyjdę z wanny, dopiję resztkę wina, która została w kieliszku, i pójdę do hawajskiej knajpy na śniadanie. Zawsze tam zamawiałem bajgla z szarpaną wołowiną oraz średnio ściętym jajkiem.

Niestety szczypanie na nic się zdawało. Ostatecznie zagrałem inaczej, niż mi nakazał Goguś. Zamiast zostawić list na wycieraczce, zadzwoniłem dzwonkiem i zaczekałem, aż któryś z domowników otworzy drzwi. Myślałem, że Goguś zacznie trąbić w szale albo odjedzie z piskiem opon, ale się myliłem. Samochód nie drgnął, a ja zacząłem się mocno pocić — z obawy, że za brak subordynacji zedrze ze mnie skórę i powiesi na sznurku od prania.

Drzwi otworzył facet z lekką opalenizną. Miał przerośnięty nos, który marszczył mechanicznie, jakby cały świat cuchnął dla niego pleśniowym serem. Zaskoczył go mój widok, przyjrzał mi się ze zmrużonymi oczami. Miały kolor jak u psa rasy husky. Szybko jego wzrok przyciągnęła koperta. Przysiągłbym, że widziałem, jak w obronnym odruchu cofa się w głąb korytarza. Prawie potknął się o rozwalone na środku dziecięce buty pokryte błotem.

Nie potrafiłem wydusić z siebie ani jednego słowa. Miałem wydmuszkę zamiast głowy, z której ktoś wyssał znane mi słowa. Spojrzałem w przestrzeń za facetem — stamtąd docierał do moich nozdrzy zapach trocin i mokrego psa. Nagle znikąd wybiegł pies, który przypominał ciasteczko Oreo na czterech łapach. Mignął w tle, po czym uciekł do innego pokoju. Natychmiast w pogoń za nim ruszył chłopczyk. Malec w pościgu zgubił ręcznik, który przejęła matka. Kobieta bosą stopą weszła w kałużę, którą zostawił po sobie psi uciekinier. Warknęła z irytacją, a na twarzy jej męża zagościł pogodny uśmiech. Dał mi do zrozumienia, żebym się nie przejmował tym, co widzę. Nawet nie potrzebował odwracać głowy, żeby wiedzieć, co ma miejsce za jego plecami. Najwidoczniej bieganie za czworonogiem, który zwiewa z kąpieli, było częścią ich familijnej rutyny.

— Nie jesteśmy religijni, ale za ulotkę się nie obrazimy — powiedział miło mężczyzna. Po sekundzie dodał: — Mogę zaproponować herbatę, bo ziąb.

Dopiero po jego słowach receptory w moim ciele odnotowały, że pogoda była kurewska, a ja byłem ubrany jak na plażę.

— Tam. — Wskazałem na auto Gogusia, jakbym dostał wylewu. — Dziwak w tamtym aucie zapłacił mi za dostarczenie panu tej koperty. Nie wiem, co w niej jest. Ale mam złe przeczucia — powiedziałem, trzęsąc się z zimna.

— Czy to jakiś internetowy cyrk? — zapytał i podniósł brew.

Coś, co było w środku koperty, wierzgnęło, jakby rażone prądem. Potrzebowałem ścisnąć ją z całej siły, żeby nie wypadła mi z ręki. Rozbolał mnie bark, jakbym dźwigał komodę.

— Czy jesteście parą zboczeńców i prowadzicie między sobą osobliwe gierki? — zapytałem szeptem z beznadziei.

— Słuchaj, małolat, mamy przyjemny dzień z rodziną i nie psuj mi nerwów, w porządku? — Uśmiechnął się jak dentysta przed borowaniem.

— Naprawdę nie znasz tego typa, który siedzi w tamtym samochodzie? — naciskałem.

Typ wyściubił nochal za futrynę, rozejrzał się i pokręcił głową. Nie chcąc przedłużać bezsensownej rozmowy, włożyłem mu w dłoń kopertę i odszedłem. Kiedy się jej pozbyłem, poczułem się, jakbym doznał amnestii w celi śmierci. Facet w tym czasie badał teksturę listu wierzchem palców, przyglądał się mu zafascynowany. Z chwili na chwilę rzedła mu mina. Z potulnego misia z reklamy żelków upodabniał się do grabarza, który musi pochować swoich bliskich.

Oddaliłem się szybkim krokiem. Kiedy byłem pomiędzy autem a domem nochala, przed oczami rozbłysnął mi neon z napisem, że właśnie sprowadziłem na tego nieświadomego niczego faceta zagładę. Odwróciłem się na pięcie — sekundy czekania na rozwój sytuacji trwały wieki. Widziałem rozkwit, rozrost i starcie przez wiatr w pył okolicznych topoli.

Przez drzwi, przy których rozmawiałem z nochalem, wybiegł dzieciak. Trzymał oburącz oderwaną głowę psa, z której ciekła kleista jucha. Chłopiec upadł w błoto, a ja dostrzegłem, że to nie on ściskał pysk w rękach, ale kły psa były zatopione w jego szyi. Świat rozpadł się przede mną na atomy. Kobiecy krzyk wbił się szpicem w uszy. Ryk urwał się w odpowiedzi na wybuch ognia w środku domu, skąd wybiegł chłopczyk.

Zdominowany przez instynkt przetrwania, ruszałem biegiem jak najdalej od źródła dymu. Minąłem auto Gogusia, wcale o nim nie myśląc. Przebiegłem kilka dobrych kilometrów. Zatrzymałem się, wypluwając płuca i gęstą ślinę. Nie czułem stóp, ścięgna bolały mnie, jakby rozrywane były końmi. Po serii głębokich oddechów zorientowałem się, że stoję pośród niczego. Asfaltowa droga z licznymi dziurami, otoczona nieprzyjazną głuszą. Czarna kropka minęła mnie w oddali i zbliżała się do mnie z zawrotnym tempem. Wziąłem ją za motocykl, ale bardzo się myliłem. Była to pantera pośród polskiego zadupia.

Pierdolona pantera, którą raz w życiu widziałem w zoo, właśnie hasała sobie środkiem drogi. Wygłodniała, pędziła wprost na mnie. Zanim zdołałem się wyprostować, była na wyciągnięcie ręki. Rzuciła się na mnie z pazurami i ciężkim cielskiem.

Wąsy zabójczej bestii smyrały mnie po ustach. Jej zęby były bielsze od kości, które bez trudu złamałaby jednym gryzem. Żółte, beznamiętne ślepia wpatrywały się w moje przepełnione strachem oczy, gotowe pęknąć w każdej chwili, niczym przepełnione powietrzem balony.

Usłyszałem odgłosy tłumika i pomyślałem, że nie umrę zjedzony przez panterę, ale przejechany — bo każdy rozsądny człowiek na widok dzikiej bestii docisnąłby gaz do dechy. Zacisnąłem powieki i próbowałem sobie przypomnieć najmilsze wspomnienie z życia.

— Bardzo nieładnie postąpiłeś — usłyszałem głos Gogusia. — Kafka szybko się przywiązuje do nowo poznanych przyjaciół, a ty tak po prostu chciałeś od niego uciec. Masz szczęście, że nie schrupał cię jak pająk muchy.

Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że przepełnione żądzą mordu ślepia pantery były tymi samymi, które obserwowały mnie wcześniej z tylnego siedzenia poloneza.

— Wolę psy — powiedziałem z głupoty i poczułem, jak Kafka naciska mi pazurem na tętnicę szyjną.

Na pstryknięcie palcami Gogusia pantera ze mnie zeszła. W trakcie wskakiwania przez okno na tylne siedzenie poloneza zmieniła się z powrotem w domowego sierściucha.

Odkleiłem się plecami od asfaltu i spojrzałem ze zgrozą na niebo. Przypominało kartkę, na którą splunęła atramentem ośmiornica. Czarny dym wzywał kogoś, kto mógłby ugasić pożar, który — nie wiem jak — spowodowała dostarczona przeze mnie koperta. Gdzieś daleko wyły syreny wozów strażackich... albo mi się wydawało, że je słyszę.

— Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, mój kochasiu — powiedział do mnie Goguś, oparty o kierownicę. — Czasami za błędy jednej osoby musi zapłacić cała rodzina. Wsiadaj, odwiozę cię do mieszkania.

Posłuchałem. Wróciłem na fotel pasażera, otępiały od natłoku myśli. Goguś był w wyśmienitym humorze i nucił pod nosem deszczową piosenkę. Ponownie czas i przestrzeń rozlazły się w trakcie podróży, jakbym w statku kosmicznym przemierzał odległe galaktyki. Wróciliśmy do miasta, ale nie na parking przed moją kamienicą. Jechaliśmy w przeciwnym kierunku. Gdy zapytałem o to Gogusia, uśmiechnął się i powiedział, że zapomniał o jednej sprawie.

Podczas jazdy miałem nieodparte wrażenie, że od chwili, gdy wsiadłem do jego auta, minęło więcej czasu niż kilka godzin. Goguś zadzwonił do mnie, kiedy zbliżał się wieczór, a mógłbym dać sobie rękę uciąć, że mieliśmy poranek następnego dnia. Jednocześnie przez całą drogę nie ściemniło się ani na moment — słońce raz bardziej, raz mniej przedzierało się zza chmur. Przestałem sobie ufać. Zastanawiałem się, czy wydrenowany przez lęk i zmęczenie przypadkiem nie zasnąłem nieświadomie.

Wjechaliśmy w dzielnicę z licznymi biurowcami ze stali i szkła. Tłumnie zmierzali do nich ludzie, którzy mieli się za lepszych ode mnie, ale sprzedawali się w nie mniej wyuzdany sposób za gorsze pieniądze. Kiedyś rozważałem dołączenie do nich. Wystarczyłoby zawiązać na szyi krawat, podkładać kolegom i koleżankom świnie, a stojąc na ich trupach, lizać szefowi klejnoty.

Nie mogłem pozbyć się sprzed oczu obrazu chłopczyka zagryzionego przez własnego pupila. Wyobrażałem sobie, ile razy musiał wychodzić z nim na spacery razem z rodzicami oraz jak często pomagał tacie wyjmować pieskowi kleszcze. Dopowiadałem sobie, że wówczas deklarował rodzicom, iż w dorosłości zostanie weterynarzem.

Goguś wcisnął mi w dłoń papierową torebkę po fast foodzie, jakby przeczytał mi w myślach, że zbiera mi się na wymioty. Spojrzałem na niego z pogardą — może był demonem lub diabłem, może miał swoje powody, by doprowadzić do tamtego koszmaru, ale dla mnie był zwykłym śmieciem.

— W tamtym brązowym budynku, dokładnie na trzecim piętrze, pracuje nasz wspólny znajomy — rzekł Goguś, zaciągając ręczny.

— Mamy wspólnych znajomych? — zapytałem, podejrzewając, że znowu chce mnie wykorzystać do zniszczenia kogoś.

— Niejakiego Piotra, który lubi prać żonę — odparł, grzebiąc paznokciem w zębach.

— Skąd się znacie?

— Z wojska.

— Z wojska?

Słowa, które płynęły z ust Gogusia, były dla mnie nic niemówiącym dźwiękiem, który nabierał znaczenia po kilkukrotnym ich powtórzeniu w myślach. W końcu wyobraziłem sobie oddział wojskowych, uzbrojonych po zęby w miotacze ognia i strzelby, które dziurawią i przysmażają Gogusia na zmianę.

Goguś ponownie wyciągnął spod swojego siedzenia kopertę. Tym razem nie była przypieczętowana. Pokazał mi, co znajduje się w środku — były to zdjęcia Piotra i mnie podczas seksu, zrobione zza jego okna. Na fotografiach moja twarz była rozmazana.

— Zbliża się pora lunchu. Piotr zawsze razem z pracownikami wybiera się do pobliskiej knajpy na tosty i kawę. Ty w tym czasie wejdziesz do ich biura i na każdym biurku zostawisz po jednym zdjęciu — Goguś podał mi kopertę i rozsiadł się wygodnie w fotelu.

— Czy biorę udział w jakiejś pierdolonej Opowieści wigilijnej na opak?

— Porównanie na tyle bystre, co nietrafne. Nie liczyłbym na szczęśliwe zakończenie — rzekł głosem, który zjeżył mi włosy na karku. Po chwili dodał: — Żartowałem oczywiście. Wybacz, mam dziś dobry nastrój. Bardzo cię polubiłem, inni byli jacyś niesympatyczni.

— Czy to się kiedyś skończy? — zapytałem, poirytowany jego szczerzeniem zębów.

— Zaklinam się, że to twoja ostatnia fucha. Żebyś nie wpadł na głupie pomysły, na przykład o ucieczce, Kafka będzie szedł za tobą — Goguś odpalił wiśniowego papierosa. Dym z niego układał się w hieroglify.

— Na pewno jest tam jakiś portier, nie wpuści mnie — rzekłem.

— Tym się nie martw. Kafka rozwiąże ten problem. Ruszaj, bo właśnie wyszli.

Nie mogłem znieść dłużej jego towarzystwa. Opuściłem auto z przyjemnością, trzymając kopertę ze zdjęciami w dłoni. Tym razem chociaż wiedziałem, co dostarczam, ale nie mogłem być pewien, czy nie przyłożę znów ręki do czyjejś śmierci. Piotr nie wydawał mi się zdolny do samobójstwa — przyłapany przez żonę, sprał ją na kwaśne jabłko. Jednak ją mógł łatwo zdominować, zagonić w kąt i zagrozić, że jakby wypaplała innym jego sekret, on wyjawi tajemnice na jej temat.

Raz, w przypływie nagłej potrzeby szczerości z drugim człowiekiem, która nawiedza od czasu do czasu każdego i powoduje później lawinę wstydu, podzielił się ze mną podejrzeniem, że jego żona sypia z nastolatkiem. Nie powiedział nic ponadto. Po jego twarzy wówczas spłynęła pogarda, która wyparowała po chwili niczym kropla na rozgrzanej patelni. Nie mam ochoty stawiać sądów, czy kogoś wybielać. Całe ich małżeństwo było radioaktywnym bagnem.

Wszedłem do biurowca na pewniaka. Postanowiłem udawać pracownika i iść prosto do windy. Dokładna instrukcja była podana na kopercie. Oczywiście głupotą było myśleć, że ochroniarz z recepcji nie zwróci uwagi na kogoś, kto wygląda, jakby przyszedł do pracy w piżamie, ale wcześniej skakał przez żywopłoty.

— Hola, hola, blacha gdzie? — zawołał cieć.

Wyglądał na byłego komandosa uzależnionego od promocyjnych kubełków w KFC. Duży, siwy wąs nad jego wargą przypominał wypchanego szczura, którego powieszono tam w roli trofeum. Patrzył na mnie, jakby miał wzrokiem naostrzyć noże. Rozejrzałem się za Kafką, który miał mi pomóc, ale nie było po nim śladu.

— Zostawiłem na biurku razem z portfelem — zagrałem va banque.

— Pierwszy raz pana na oczy widzę — wypalił podejrzliwie ochroniarz i wstał, poprawiając pasek w spodniach.

— Ja pana też — odrzekłem.

— Gdzie pan pracuje, zadzwonię tam i może ktoś po pana zejdzie. Ja bez blachy przepuścić nie mogę. — Sięgnął po słuchawkę i spojrzał na mnie, czekając na odpowiedź.

— Księgowość — szepnąłem, cały spocony.

Kiedy cieć wybierał numer do działu finansów, na blat przed nim wskoczył Kafka. Facet wytrzeszczył oczy na widok kota, jakby zobaczył go pod postacią pantery. Wtedy Kafka zaczął wymachiwać futrzanym ogonem jak wahadłem zegara. Oczy mężczyzny robiły się senne, a jego ciało wiotczało, aż opadło z powrotem na fotel. Kot elegancko skłonił się po swojej sztuce z ogonem, wyraźnie oczekiwał ode mnie oklasków. Po czym znalazł za ladą biurka napoczętą paczkę kabanosów. Zauważyłem, że w wolnych chwilach ochroniarz czytywał Józefa Lubeckiego, na którego natknąłem się raz, kiedy szperałem w apce z audiobookami. Podziękowałem Kafce i wsiadłem do windy.

Zrezygnowałem z myślenia, roztrząsania i stawiania znaków zapytania. Dość wcześnie w życiu odwróciłem się od kościoła, wkładając ich nauki między opowieści o wiosce Smerfów. W tamtym momencie nie mogłem być pewien niczego. Spotkałem chyba diabła. Nie miał kopyt, a zamiast rydwanu zaprzęgniętego w stado hartów woził się zdezelowanym polonezem. Nie musiał obnosić się własną potęgą. Emanował władzą i energią, która na pstryknięcie palców zburzyłaby piramidy. Bałem się odkryć, że zwariowałem i śnię po końskiej dawce leków dożylnych. Pogodziłem się z rolą pionka w szatańskiej grze. Kiedyś musiała się skończyć, marzyłem o powrocie pod kołdrę i zalaniu się w trupa. Następnego dnia zamówiłbym rosół i pierogi z gęsiną. Wieczorem obsłużył klienta i zainkasował parę stówek. Moment, w którym wyprasowane banknoty trafiały do mnie, doprowadzał mnie do orgazmu – ale nie typowo męskiego. Ten trwa kilka sekund, jest się nim oszołomionym, lecz przemija, zanim człowiek zdąży się z nim rozgościć. Tekstura i zapach pieniędzy były kobiecym doznaniem rozkoszy. Podnosiłem się ku gwiazdom na fali z mleka migdałowego, żeby wtulić się w cynamonową chmurę. Miękką i przytulną niczym ulubiony sweter na zimę.

Podróż windą trwała dłużej od wspinaczki na Kilimandżaro. Piętro wydawało się opustoszałe. Tylko z pomieszczenia na końcu korytarza dolatywał do mnie odgłos pisania na klawiaturze. Melodia wstukiwanych klawiszy była lamentem pracoholika. W kameralnym korytarzu brzmiała niczym gra na kościelnych organach. W powietrzu unosił się łagodzący nerwy zapach olejków o woni drzewa sandałowego.

Wbiegłem do sali, gdzie pracował ze swoim zespołem Piotr. Była to zwyczajna, otwarta przestrzeń biurowa, z licznymi biurkami, których właściciele próbowali nadać im osobisty charakter. Na jednym leżały figurki poskładane z klocków, a na innym stos pism erotycznych o wysokiej wartości archiwalnej. Na każdym blacie zostawiałem kompromitującą Piotra odbitkę. Przed dotarciem do przedostatniego biurka usłyszałem dźwięk otwierającej się windy. Rozsiadłem się na fotelu i udawałem, że szukam czegoś bardzo ważnego w szufladzie. Znalazłem w niej schowane pod kilkoma teczkami papierów polaroidy z czyjegoś wesela.

Do środka wszedł Piotr. Był ubrany w wyciągnięty sweter i klasyczne dżinsy ze zwężanymi nogawkami. Początkowo nie zwrócił na mnie uwagi. Zabrał portfel, który zostawił na swoim biurku, i chciał natychmiast wyjść. Już wierzyłem, że upiekło mi się, ale nagle Piotr zawrócił w progu i spojrzał wprost na mnie. Nic nie mówił, a jego twarz wydawała się wciąż nie otrzymywać raportów z bodźców odbieranych przez wzrok. Zrobił kilka kroków w stronę jednego z biurek. Podniósł z niego odbitkę, którą podłożyłem, i zgniótł ją w garści. Zaczął się do mnie zbliżać w ten sam sposób, w który podchodził do żony, gdy nas nakryła w łóżku. Był napięty jak struny, przypominał wystrzelony katapultą głaz. W okamgnieniu znalazł się przy mnie. Zobaczyłem błysk przed oczami, potem czubkiem języka zlizałem z dziąsła kroplę krwi.

Piotrek stał nade mną i dyszał głośniej od parowozu. Jego zaciśnięta pięść kilkukrotnie lądowała na chybił trafił na moim ciele, aż się uspokoił. Po wyładowaniu gniewu momentalnie zmalał, bo nie wiedział, co ze mną zrobić dalej. Widziałem, że powoli pętlę wokół jego szyi zaczyna wiązać panika, a strach kołysze stołkiem pod jego stopami.

— Z kurwienia się na szantażystę chcesz się przebranżowić? — zapytał, podając mi dłoń, abym wstał z bardzo wygodnej do leżenia wykładziny.

— Mógłbym powiedzieć prawdę, ale nie uwierzyłbyś w nią. Chyba że wierzysz w chodzące po świecie złe duchy — powiedziałem, wycierając w rękaw usta.

— Co ty pierdolisz, kurewko — szeptał gniewnie.

— Przepraszam, naprawdę nie robię tego ze złej woli. Ktoś mnie zmusił — spróbowałem przekonać Piotra, że nie zmyślam.

— Moja żona cię przekupiła, żebyś mnie skompromitował, tak? Myślałem, że dość jasno dałem jej do zrozumienia, że wszelkie próby odwetu na mnie odbiją się dla niej czkawką. — Wziął fotografie z kilku kolejnych biurek i podarł. Strzępy rzucił na podłogę i kazał mi je pozbierać.

— Wcale nie — zaprotestowałem. Jednak dobrze wiedziałem, że Piotr był przekonany, iż odkrył ostatni puzzel w intrydze przeciwko niemu.

Rozkazał mi zebrać pozostałe kopie zdjęcia z blatów. On w tym czasie wykonał parę telefonów. Powiedział zastępcy, że nagle dopadła go wysypka i właśnie jest w drodze do lekarza. Obarczony obowiązkami pracownik był niezadowolony z nagłej wieści, że musi zostać po godzinach. Piotr uciął jego słowa niezadowolenia krótką ripostą, że w McDonaldzie może być mu lepiej. Potem oświadczył, że jadę z nim na konfrontację z jego żoną. Zamierzał rozwiązać problem z nami naraz.

Wyszliśmy z budynku ewakuacyjnym wyjściem. Biegliśmy schodami, jakby w biurowiec miał wlecieć samolot. Miałem na sobie jego bluzę z naciągniętym na głowę kapturem. Ciągnął mnie za rękę, dopóki nie dotarliśmy do samochodu. Zapomniał, że pozwalał mi jeździć wyłącznie na tylnych siedzeniach, i puścił mnie do środka. Był coraz bardziej pochłonięty szaleństwem. Siedział za kierownicą bez kluczyka w stacyjce i deptał pedał gazu.

— I co z tego, że lubisz ruchać mężczyzn? Na stosie już za to nie palą — krzyknąłem ze strachu przed nim. Miałem nadzieję, że się opamięta.

— Mówisz tak, bo kurwie zawsze będzie wszystko jedno — warknął.

Spojrzałem w tylne lusterko. W jego odbiciu zobaczyłem Kafkę w swojej dzikiej kreacji. Zwierzę majstrowało coś łapą w podwoziu auta, a jego ogon pląsał w powietrzu, podobnie do dżdżownicy na haczyku. Nie zdążyłem dobrze przetrawić tego obrazu, bo ruszyliśmy z miejsca na pełnym gazie.

— Co zamierzasz zrobić? Twoja żona i tak się nie przyzna do spiskowania ze mną — zapytałem, brnąc w wersję wydarzeń, w którą wierzył.

— Jeszcze nie wiem, ale zamierzam na przyszłość wybić wam podobne pomysły z głów raz na zawsze — odparł, przejeżdżając na czerwonym świetle.

Ryk silnika rozdzierał uszy, obraz za szybami rozmywał się niczym akwarele. Zbliżaliśmy się do ostrego zakrętu, Piotr chciał zahamować, ale hamulec odmówił posłuszeństwa. Wykonał nagły skręt kierownicą, aby nie wbić się w przechodniów. Stracił panowanie nad samochodem, który wpadł w poślizg i zaczął dachować. Wszystko przeżywałem bardzo spokojnie, nawet puls mi nie podskoczył o drobinę.

Wydostałem się z pojazdu o własnych siłach, nie byłem nawet draśnięty. Piotr utknął, przygnieciony poduszką powietrzną. Widziałem tylko jego drgania mięśni w szczęce. Po chwili zjawił się Goguś i zgarnął mnie z drogi. Za nim zleciało się stado gapiów. Kafka drapał maskotkę na tylnych siedzeniach, z głośników leciała wesoła piosenka. Goguś wydawał się zmęczony, ale zadowolony — niczym stolarz po dobrze wykonanym kawałku roboty.

— Nie miej wyrzutów sumienia — powiedział po czasie do mnie. — Za pierwszym i drugim razem oba zakończenia były lepsze od tych, które zgotowaliby sobie sami. — Zapalił papierosa, puszczając brawurowo kierownicę przy pełnych obrotach.

— Masz na myśli śmierć? — zapytałem z niewinnością przedszkolaka.

— Piotrusia jeszcze na peron nie odprowadziła kostucha. Nie jestem lekarzem, ale na moje oko skończy się na częściowym paraliżu i wypasionym wózku. Wiesz, takim elektrycznym, którym można sunąć po ścieżce dla rowerzystów. Może jeszcze na problemach komunikacyjnych — dodał po wypuszczeniu dymu z płuc. Jeżeli miał płuca. Zwróciłem uwagę, że gdy milczy, jego klatka piersiowa nie wykonuje żadnych ruchów.

— Dokąd tym razem jedziemy? — zapytałem.

— Ty, do domu. Wykonałeś ogrom ciężkiej pracy. Czas na zasłużony odpoczynek. Naprawdę jestem pod wrażeniem. Zaproponowałbym ci stałą współpracę, ale Kafka byłby zazdrosny i próbowałby cię zjeść — roześmiał się wniebogłosy. Kot zamruczał, rozdrażniony posądzeniem o zawistny charakter.

Nie wierzyłem mu ani przez sekundę. Sądziłem, że chce uśpić moją czujność. Nie odzywałem się więcej. Wkrótce po zakończonej rozmowie utknęliśmy w korku. Nawet Goguś, wielki demiurg, za którego go uważałem, nie potrafił przezwyciężyć tego defektu miejskiej dżungli. Po nużącej jeździe i wbrew moim myślom dotarliśmy pod mój adres. Goguś zaparkował, a ja nie wiedziałem, co zrobić — od nie wiem jak dawna wykonywałem jego polecenia. Byłem kanarkiem wyklutym w klatce, którą ktoś pewnego dnia zostawił otwartą. Cały świat rozciągał się od poidła do karmidła, a pojawienie się portalu do nieznanego lądu budziło wyłącznie chęć zignorowania tego, co obce, i zamknięcia się w tym, co znane.

— Możesz frunąć do siebie — rzekł Goguś, jakby czytał mi w myślach.

Sięgnął po kolejną kopertę i na moment poczułem kłucie w sercu, ale okazała się wypełniona pieniędzmi. Już chciałem wysiadać i biec, schować się pod łóżko, gdy zwrócił się do mnie po raz ostatni.

— Obiecałeś opowiedzieć, jak trafiłeś do zawodu — przypomniał.

Cóż, nie mogłem w tej kwestii zabłysnąć oryginalnością. Przeprowadziłem się — wbrew utyskiwaniu wujostwa — do dużego miasta. Wiedzieli, że marzę o karierze aktorskiej, cieszyli się razem ze mną, gdy zdałem z sukcesem wszystkie wstępne egzaminy. Jednak nie mieli dość środków, aby wspierać mnie finansowo. Bali się, że popadnę w nędzę i wyląduję na ulicy. Początkowo radziłem sobie nieźle, łączyłem ledwo, ale skutecznie, dorywczą pracę z nauką. Sypiałem przy tym kilka godzin dziennie i często zapominałem, że człowiek nie żywi się słońcem. Pomimo tego utrzymywałem się na powierzchni i byłem z siebie dumny.

W połowie studiów, na domówce, poznałem gościa, który wyglądał na wyciętego z okładki punkowego albumu. W pewnym momencie byliśmy nachalni bardziej niż żołnierze na przepustce. Plotkowaliśmy przy kuchennym stole o parze, która pokłóciła się w trakcie imprezki. Po kolejnym drinku z miliona wypitych narzekałem mu, że ciągle gonię za forsą i powoli docieram do ściany — zarówno mentalnej, jak i fizycznej.

Tamten chłopak, którego imienia nawet nie pamiętam, powiedział mi, że żyje z seksu. Wyrzucił te słowa z ust, jakby kupował czereśnie. Nie było w nim ani wstydu, ani poczucia winy. Jadł po tych słowach prażynki bekonowe dalej, bez skrępowania. Polecił mi to samo rozwiązanie. Później, z jeszcze większym zdziwieniem, odkryłem, że wszyscy nasi wspólni znajomi wiedzą o jego sposobie zarabiania i nie wyrażają żadnej pogardy na ten temat. Wręcz chwalą jego odwagę i przedsiębiorczość. Kiełkowało to w mojej głowie, aż do czasu, gdy zostałem zwolniony ze zmywaka, bo nie mogłem stawić się w pracy na zawołanie. Postanowiłem spróbować swoich sił w prostytucji. Napisałem do punkowca, który polecił mi apkę, gdzie mogłem znaleźć klientów. Cztery razy odwoływałem pierwsze spotkania z różnymi mężczyznami. Jeszcze wówczas nie miałem żadnych doświadczeń seksualnych z żadną płcią. Z perspektywy lat rozumiem, że seks był moim niezagospodarowanym ścierniskiem, pod którego gruntami strumieniem płynęło czarne złoto.

Gdy w końcu się przełamałem, czułem się, jakbym wynalazł koło lub wykopał razem z ziemniakami lampę z dżinem. To było takie łatwe, proste — miałem siebie za kretyna, że sam na to nie wpadłem. Oczywiście ciągle powtarzałem przed lustrem, że skończę ze sprzedawaniem się po uzyskaniu dyplomu. Swoją karierę wiązałem z teatrem, więc nie bałem się za bardzo, że ktoś mógłby potem wywlec moje niechlubne zajęcie.

Płynąłem z tym nurtem, zaznając w końcu korzyści z posiadania sporej gotówki, aż wynajął mnie pewien tajemniczy klient. Był pierwszym, który miał ogromną obsesję na punkcie prywatności. Umówiliśmy się w tanim hotelu, trzydzieści kilometrów za miastem. Plan był taki, że ja pierwszy się zamelduję, a on dojedzie w ciągu kilku godzin.

Zbladłem i musiałem wyglądać, jakby odessano ze mnie całą krew, kiedy zobaczyłem, że na ostry seks umówił się ze mną jeden z moich wykładowców. Lubiany i szeroko rozpoznawalny aktor, który od lat grał główną rolę w sławnym serialu. Przed przyjazdem wypisywał do mnie ściany tekstu, że wydrąży we mnie tunel wielkości metra w Warszawie.

Już w tamtym okresie, na prośbę klientów, wykonywałem mocny makijaż, ale nie miałem wątpliwości, że rozpoznał mnie od wejścia. Przez kilka minut zastanawiał się, co zrobić. Po czym podszedł do mnie i zagroził, że jeśli sprawa wyjdzie na jaw, mogę pożegnać się ze studiami, bo on gra w golfa z rektorem. Przypadek sprawił, że dwa tygodnie później pewien tabloid opisał jego skrywane fascynacje, a ja nie otrzymałem zaliczeń z połowy przedmiotów. Miałem czyste sumienie, trzymałem język za zębami i unikałem go na uczelni na wszelkie możliwe sposoby. On najprawdopodobniej jedną rozmową przy kawie przekreślił całe moje marzenia. To był moment, w którym raz jedyny pękło mi serce.

Zamilkłem i spojrzałem na Gogusia, który spalił pół paczki papierosów podczas mojej spowiedzi. Za jego autem słońce powoli zaczynało ustępować miejsca księżycowi na niebie. Zimny wiatr wkradł się pod ubrania i przyprawił mnie o gęsią skórkę. Po wyrzuceniu po raz pierwszy tej historii z siebie byłem jak pościel wyjęta z pralki i suszona w ogrodzie w letnie popołudnie. Goguś pogłaskał Kafkę, który wskoczył mu na kolana, i uśmiechnął się do mnie dobrotliwie. Spodziewałem się słów otuchy lub wsparcia, ale on odjechał bez pożegnania.

Do dziś jestem męską prostytutką. Kiedy nie śnię o byciu astronautą, mam koszmary z martwym chłopczykiem, którego zagryzł własny pupil. Lubię swoją pracę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • droga_we_mgle 3 tygodnie temu
    Przeczytam na dniach, najpewniej w ten weekend. Dziwne, że nie wskoczył na główną🤔 ale tu się w ogóle dziwne rzeczy dzieją. Albo nie dzieją, właśnie...
  • Vincent Vega 3 tygodnie temu
    Pozostaję mi życzyć, aby lektura była owocna, a czas na nią poświęcony nie zmarnowany. Miłego!
  • droga_we_mgle 2 tygodnie temu
    Mogę być zarobiona, ale Twoich tekstów nie opuszczam, bo nie zawodzą :)

    Znajomy schemat (to nie jest zarzut! jeden wzór może mieć milion wariantów, a jak ktoś to robi dobrze, to już w ogóle): osoba w... nieciekawej (choć tu bohater akurat nie narzeka) sytuacji życiowej spotyka tajemniczego osobnika o potencjalnie piekielnym rodowodzie i zaczyna się zabawa...

    Po prostu super się czytało. Kafka skojarzył mi się z kotem Behemotem z "Mistrza i Małgorzaty" - ogólnie "goguś" kojarzy mi się z szatanem z tej książki.

    Mocne. Zwłaszcza końcówka.

    5+ gwiazdek (gdyby się dało), pozdrawiam🌼
  • Miś Przekliniak 2 tygodnie temu
    droga_we_mgle Ignorujesz moje wpisy, bo jestem gorszy od ciebie?
  • Vincent Vega tydzień temu
    droga_we_mgle dziękuję bardzo za tyle miłych słów. To była ostatnia część z trylogii o nieznajomym. Liczę, że następne opowieści też przypadną Ci do gustu.

    Pozdrawiam:)
  • droga_we_mgle tydzień temu
    Vincent Vega
    Dobrze widzę, że zmieniłeś ostatnie zdanie? Wcześniej było po prostu "Lubię swoją pracę." i moim zdaniem tak było lepiej
  • Vincent Vega tydzień temu
    droga_we_mgle tak, bo wcześniejsza wersja brzmiała dla mnie zbyt ironicznie. Chciałem uniknąć tego efektu u czytelnika. Może jednak wrócę do poprzedniej wersji. Muszę się zastanowić jeszcze.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania