Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Tam, gdzie „do widzenia” znaczy – „żegnaj”
Inwokacja
Zenek, „współpacjent” z sanatorium w Szczawnie, uświadomił mi rzecz, o której moja miłość własna nie chciała dotąd wiedzieć.
Miał wtedy, w 1995 roku, 46 lat. Jego zboczenie polegało na tym, że na czas pobytu w sanatorium znajdował sobie „dziewczynę” starszą od siebie – na tyle, by być dla niej atrakcyjnym młodzieńcem. Jego strategia obliczona była na darmowe żarcie i rozrywki. To nawet podobno nieźle działało. Jednak nie zawsze. Zdarzało się, że aby uregulować rachunek w lokalu, musiał biedaczek sam sięgnąć do portfela, bo staruszka okazywała się rencistką. Z tego powodu zgłosił mi pewnego dnia problem do rozwiązania: jak rozpoznać w sanatoryjnym tłumie, nadzianą staruszkę. Moja wiedza w tym temacie ogranicza się do literatury i filmu, więc tu okazałem się dla Zenka zupełnie nieprzydatny. Wszystko na co potrafiłem się wysilić, to futro i kapelusz.
– Za takie damy – objaśnił mnie – też zdarzało mi się płacić rachunki. Futro i kapelusz, to atrybuty zamożności, na których można się srodze zawieść. Jednak radził sobie jakoś i w końcu znajdował panią chętną do kupowanie jego „młodości”. Nie był wybredny i uczciwie pełnił swoje obowiązki – jeśli tylko nie musiał płacić rachunków! Niestety, wcale nie oznaczało to końca problemów, bo nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach jedno zwykle nie przytrafiało mu się na koniec sanatoryjnego turnusu: bezkolizyjne i definitywne zakończenie znajomości.
Ja powoli kapuję takie sprawy i potrzebowałem czasu – dłuuugieego czasu – by zauważyć, że mnie ten problem także dotyczy. Właściwie – dotyczył. W Żegiestowie. Za tę naukę winienem jest wdzięczność Zenkowi (człowiek całe życie się uczy!...). Właśnie tu ma do odegrania swoją rolę moja, wspomniana, miłość własna. Jakże trudno jest dostrzec prawdę w całym majestacie jej nagości! Ale przecież dostrzegłem ją w końcu - nie szukałem później kontaktu z Malwiną! Chociaż pewne symptomy zmuszały mnie już wtedy do zastanowienia, to jednak bez nauk Zenka nieprędko uświadomiłbym sobie tę prawdę. Wierzę, że dzięki temu straty, poniesione przez ową miłość własną, zostały zminimalizowane. Nie zmienia to mojego stosunku do Malwinki (a przynajmniej niewiele). Wiem przecież, że wspomnienie Żegiestowa pozostanie tylko bajkową wyspą w czasie. Oderwaną od reszty życia... Że od początku było tylko przeszłością.
Otrzeźwienie dzisiaj pozwala mi też inaczej widzieć to dziewczątko. W swojej naiwności długi czas żyłem w przekonaniu, że nasz układ - tam - był efektem mojej inicjatywy. Dziś nie mam już tej pewności. A niektóre fakty, dostrzeżone retrospektywnie, każą mi dowartościować Malwinę: choć wtedy bardzo młoda, na sprawy damsko–męskie patrzyła wiele trzeźwiej niż ja. Zresztą każdy, i zawsze, na te sprawy patrzy trzeźwiej niż ja!
Jestem naiwnym idealistą, a ta dolegliwość jest u mnie nieuleczalna. Za to podziwem napełnia mnie doświadczanie takich właśnie składników gry w życie. Możliwość obserwowania pazernych instynktów (ale nie - za pazernych!), jaskrawo wykazujących naszą łączność z Systemem – całą resztą „żywej” i „martwej” materii organizującej się w coraz bardziej złożone struktury, wg przedziwnego, acz zrozumiałego zwykle planu. Szczególnie, gdy widzę to u ludzi dobrze mi znanych. Do nich zaliczam oczywiście siebie. Z pewnością nie jest to słońce dnia podnoszące nastrój. Raczej chłód nocy w wydaniu Alberta Camusa, który musiał przeżywać go podobnie jak ja.
Piękno Świata jawi mi się w jego autonomii – niezależności od (ludzkiej lub boskiej) woli. Tym się różnię od ludzi przeżywających go subiektywnie. Nie kreuję go na mój obraz, czyli możliwości – budzi on mój nabożny podziw przez to, że pozwala na poznawanie go w oderwaniu od mojego ziemskiego kontekstu (choć może nie – ludzkiego).
Oto dlaczego w mojej Krainie Piękna jest miejsce dla Zenka, wyszukującego „nadzianą” staruszkę. A także na moją skłonność do podziwiania Malwiny.
Sanatorium w Żegiestowie
Było to moje pierwsze sanatorium i jadąc tam niczego sobie nie obiecywałem – złego ani dobrego. Może dlatego stało się jednym z najbardziej niezwykłych przeżyć. To o nim tu piszę...
Zaczęło się prozaicznie. Trzyosobowy pokój, nędznie umeblowany. I zwyczajne w nim towarzystwo. Z drzwi odrapanej szafy co dzień wołały do mnie te, wyskrobane długopisem, strofy zrodzone z cierpienia:
Niechaj marne pędzę życie,
Niechaj zginę pospolicie,
Niechaj w gówno się obrócę
– Do Żegiestowa nie wrócę!
Ale nawet to przesłanie nie mąciło obojętności, w jakiej trwałem – nie czułem żadnego niepokoju, bo w ogóle niewiele wtedy czułem. Dla ludzi szukających towarzystwa Dom Zdrojowy w Żegiestowie musiał wydawać się miejscem zesłania. We mnie budził poczucie bezpieczeństwa. Właśnie z tego powodu. Choć wieś ma swoją nazwę, żadnych zabudowań gospodarskich w pobliżu Domu Zdrojowego nie ma. Całkiem spore góry dochodzą tu do granicy państwa, którą jest rzeka Poprad. Szeroka miejscami na kilkadziesiąt metrów, płytka i kamienista – to znów węższa, za to ponura, mętna i głęboka. Droga z Nowego Sącza tworzy stukilometrową, zamkniętą pętlę, której najdalszym punktem jest właśnie Żegiestów, choć najważniejszym – Krynica. Od Krynicy linia kolejowa a od Muszyny rzeka Poprad dołączają do niej, i przeplatając się – rozchodząc i ponownie krzyżując - opadają wspólnie aż do stolicy regionu. Fascynując podróżujących tą drogą widokami.
Dziwne to miejsce na końcu Polski, a z lokalnej perspektywy – na krańcu świata, daje zamieszkującym je ludziom złudzenie życia na krawędzi. Dla większości mieszkańców Domu Zdrojowego jego okolica spłaszcza się do jednego tylko wymiaru – wzdłuż Popradu. A właściwie owej drogi do Nowego Sącza – zarówno na lewo jak i na prawo od Domu Zdrojowego. Kierunku „za rzekę” nie ma, bo to granica państwa. Wstecz – jedynie teoretycznie, bo tylko dla gotowych (lub zdolnych) do stosunkowo dużego wysiłku na trudnym szlaku turystycznym.
Szlak ten zaczyna się zrazu niewinnie, na wybrukowanym podwórzu za Domem. Dalej wiedzie deptakiem wzdłuż budyneczku balneoterapii i mija pijalnię wód mineralnych. Na całej swej długości – a raczej krótkości – przez uroczą dolinkę, prawie jar. Głęboką, mroczną zwykle, rozświetlaną na krótko południowym słońcem – tym radośniej, że teraz przeświecającym przez baldachim barwnych liści jesiennych. Za pijalnią sielanka się kończy. Ścieżka wynurza się z doliny tak gwałtownie, że do wspinaczki potrzeba rąk. Jeśli nawet ktoś tam się zapuszcza, to szybko wraca, traktując wypad raczej jak cel sam w sobie, niż środek do osiągania bardziej odległych celów. Z drogi „za pijalnią” korzystało nie więcej niż kilku mieszkańców naszego Domu. „Cywilizowanym” pozostawał „cywilizowany” kierunek: szosą do bliższych lub dalszych dansingów. Jednak nawet do najbliższego, Wiktora, było ponad 2 km w jedną stronę (pomijając dansingi przydomowe). Takie życie na krawędzi, bez możliwości cofnięcia się, ani pójścia naprzód, może wywoływać klaustrofobię…
Zamieszkałem w domu wypełnionym światłem i optymizmem – jak dziś go widzę we wspomnieniu. Ale wiem, że stał się takim po poznaniu Malwiny. Do tego dnia rzeczy się miały jak podczas zwykłej wycieczki w góry.
RzekaPrzyjechałem w późnowrześniowy czwartek, a już w sobotę stanąłem na Pustej Wielkiej – najwyższym szczycie w okolicy. Standardowe otoczenie wymuszało na mnie rutynowe działania – planowałem kolejne dni na szlakach Beskidu. W piątek wróciłem przebytą zaledwie wczoraj drogą – teraz do Starego Sącza. Coś więcej zatem, niż tylko feromony, musiało być w tym krajobrazie. Zachwycałem się każdym jego szczegółem. Kamienista rzeka, jej złoto–zielona dolina i niezwykłość widoków otwierających się na meandrach rzeki–szosy rozbudzały we mnie wygasłe emocje. Ale świetlista lekkość tych pejzaży zapadła w moją pamięć zapewne pod magicznym wpływem Malwiny. To jej obecność w późniejszych dniach musiała to sprawić. A nawet znacznie więcej. Stało się tak, że wszystko dzisiaj dzielę na naszą erę i to, co było przed nią. Zapewne są tego jakieś przyczyny, bo życie sprzed naszej ery znowu dzielę na dwa okresy: dzieciństwa i żałoby. U ich schyłku niewiele miałem powodów do istnienia. Dokładnie trzy: Myszeczka, Dominik i Maciek. Zachowały mnie przy życiu, ale stało się ono jedynie statycznym pasmem obowiązków – do dnia, w którym litościwa opatrzność postawiła na mojej drodze Malwinę. To dzięki niej obudził się we mnie instynkt samozachowawczy, a także ponowne zainteresowanie tym światem. Stała się ratunkiem przed otchłanią. była darem ślepego losu. Ale także zjawiskiem niebieskim, które pragnąłem podziwiać. Doprawdy doceniam Opatrzność za jej wysiłek. Wszystko, co zdarzyło się w ciągu tych trzech tygodni sprzysięgło się z nami i nie dostrzegałem żadnego powodu, by występować przeciwko swojemu losowi. Przeciwnie – jak rzadko kiedy miałem świadomość uczestniczenia w jego dopełnieniu. Moje życie teraz stało się dobrą ilustracją słów Seneki–fatalisty: Chętnego wiedzie, opornego wlecze – los. Dzisiaj może nie jest to jeszcze tamto życie z dzieciństwa, bo sam świat przeobraził się dla mnie w zupełnie nową, znacznie mniej bezpieczną rzeczywistość, ale jednak coś znacznie lepszego, niż życie z czasu żałoby. Dobrze, że nastała ta nowa era.
Malwinka
Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Malwinę należała do obojętnego tła i przyciągała moją uwagę w stopniu nie większym, niż może pięć innych, anonimowych osób z sąsiedztwa. Znacznie mocniej, już pierwszego dnia, zaakcentowała swoje istnienie Indianka – ekstrawertyczna kobietka z kolorową opaską na ciemnych włosach. Wyszła właśnie ze swojego pokoju i wyglądało, że z zamiarem poszukiwania ciekawych znajomości. Nasze ścieżki i spojrzenia skrzyżowały się. Uśmiechem przekazała, że ma dużo wolnego czasu. Wszystko na co było mnie wtedy stać, to odwzajemnienie jej uśmiechu. Aha – ukłoniłem się, co mnie samego zdziwiło. Radośnie odpowiedziała na ten gest. I – na tym się skończyło.
Kobiety zawsze mnie onieśmielały i mało miałem takich doświadczeń. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym być dla niej interesujący. Dla jakiejkolwiek kobiety. Moje zainteresowanie Malwiną było więc wtedy „bezinteresowne” i „hipotetyczne”. Choć dzięki niej przełamałem częściowo to zahamowanie, nawet dzisiaj nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek mógł ponownie odegrać podobną rolę.
Kiedy jeszcze należała do obojętnego tła, Malwinkę łatwo było dostrzec z daleka. Nie tyle z powodu jej wzrostu (była trochę wyższa ode mnie), co po otaczającym ją męskim, licznym towarzystwie. Ale to rejestrowała jedynie moja podświadomość. Świadomość uznała realność jej istnienia w ogródku, przy pijalni wód mineralnych. Wstała od stolika i przymierzyła się do sfotografowania siedzących przy nim mężczyzny i kobiety. Wziąłem ich za małżeństwo, a ją samą za córkę. Południowe słońce wypełniało dolinkę kontrastowym światłem, eksponując białe meble ogrodowe na tle ciemnego lasu. Siedziałem rozparty przy sąsiednim stoliku, pierwszym na linii jej strzału, zajęty zdawkową wymianą uwag z Rysiem, mieszkańcem mojego pokoju, i popijaniem wody. Zwracałem na nią akurat tyle uwagi, aby usunąć się z kadru, bo nie chciałem pozostawić na zdjęciu śladu swojego istnienia. Wtedy jeszcze była bezimiennym dziewczątkiem, podlotkiem przebywającym – nie wiedzieć dlaczego – z rodzicami w sanatorium.
Moją uwagę przyciągała pewna pani – raczej już zupełnie dorosła, i wciąż jeszcze piękna. Podobna była do znajomej ze Studium Pedagogicznego pani doktor. Nigdy nie zamieniłem z nią choćby jednego słowa, jednak do końca turnusu myślałem o niej „Pani doktor”. Była drobniutka, kruchutka i śliczniutka. I starsza ode mnie.
Malwinka chodziła po świecie promienna, często tanecznym krokiem, czasem podskakując wysoko. I do wszystkich się uśmiechała. Nawet do mnie. Myślałem wtedy, że mnie z kimś myli. Onieśmielało mnie to i nie potrafiłem się zdobyć na swobodę, gdy tak na mnie spoglądała figlarnie – urocza i niewinna. Nie miałem żadnych świadomych wobec niej – i innych pań – zamiarów. Pamiętam jednak zainteresowanie, jakim je wówczas darzyłem. I tę myśl braną całkiem hipotetycznie: Panienka – czy Pani Doktor? Jednak to nie ja zdecydowałem.
Tamtego piątkowego przedpołudnia, gdy pojechałem do Starego Sącza, włóczyłem się trochę po Piwnicznej – uroczej wsi w połowie drogi. Upajał mnie nastrój odprężenia i spokój tego miejsca, skąpanego w jesiennym słońcu. Pierwszy raz od długiego czasu czułem, że oddycham. Ale też – że jestem. I że jestem samotny. I pragnąłem tego – słonecznego ciepła i ukojenia. Jesieni. Po powrocie na nasz parking powoli, starannie, przyklejałem plastikową listwę odstającą od drzwi samochodu. Dziwne – niczego tu nie musiałem robić w pośpiechu...
Przed obiadem, jak przed każdym posiłkiem, udałem się do źródła, czyli naszej pijalni wód mineralnych. Przede mną poruszał się już korowód postaci zmierzających do tego samego celu. Ale przecież nie był to anonimowy tłumek – był to nowy zbiorek „tatusiów” Panienki. Ona sama, to przyśpieszając, to zwalniając, podfruwała na wysoki krawężnik, łapiąc równowagę „skrzydełkami”. Kiedy ją wyprzedzałem – spojrzała na mnie. I uśmiechnęła się całą buzią.
Tym razem byłem prawie pewny, że otrzymuję ten uśmiech zasłużenie. A że właśnie kolejny raz obsunęła się z krawężnika, wyciągnąłem do niej rękę, by mogła utrzymać równowagę. Ona nie zrozumiała mojego gestu (albo może udawała) bo z dziecięcym zainteresowaniem wzięła moją dłoń w swoje łapki, oglądnęła z wszystkich stron – nie przerywając swego tańca na linie – i do uśmiechu dołożyła jeszcze nieme pytanie w oczach: – Co tak ciekawego jest w mojej ręce, że ją pokazuję? Po sekundzie zrobiła jednak właściwy użytek z mojego ramienia i sama nawiązała ze mną rozmowę.
– Co pan robił przy samochodzie?
– Przyklejałem listwę, bo odchodzi od karoserii, gdy przekraczam barierę dźwięku.
– Patrzyłam z okna, ale zniknął pan niespodziewanie... Pomyślałam, że to może porwanie...
Niemal nie zwolniłem kroku podczas tej przelotnej wymiany zdań, więc musiałem puścić jej dłoń, a wkrótce pozostawiłem także jej orszak za sobą. Byli to chłopacy w moim wieku i dziwne mi się wydało, że adorują takie dziewczątko.
Później, popijając wodę przy źródle błądziłem to tu, to tam, ale jakoś zawsze znosiło mnie w jej kierunku. Tylko świadomym wysiłkiem woli udawało mi się pozostawać na neutralnym terenie. Ciągle bowiem wokół niej przewijali się, zapewne przypadkiem, jacyś panowie.
Nasza bliższa znajomość miała się rozpocząć w poniedziałek, za trzy dni. A bardzo bliska – za następnych siedem.
Obrazy te, projektowane przez pamięć, emanują spokojem i wydają się zwyczajne, lecz wtedy były mi luksusem. Przechodziłem przez największą głębię dołka psychicznego w dotychczasowym życiu. Pół roku wcześniej miałem poważną operację, a przyczyny, które doprowadziły mnie na stół operacyjny nie ustały. Były to: depresja po śmierci rodziców i narodziny Maćka – nie wiem która bardziej katastrofalna. Tak czy owak, przed wyjazdem do Żegiestowa głównym lekarstwem, ułatwiającym mi wegetację, był alkohol. Bagno, w którym żyliśmy we czworo, pochłaniało z wolna i mnie, i Joannę. Pozostała mi wtedy jedna tylko jaśniejsza myśl. Że nie potrwa to długo, bo zdrowia mam niewiele...
Ciekawe jak irracjonalnej deski ratunku chwyta się człowiek w takim stanie – przysłowiowej brzytwy. Z determinacją na jaką było mnie stać zwróciłem się ku mistyce. Zdobyłem się na wysiłek umysłowy większy chyba niż podczas pisania dysertacji doktorskiej. Zgłębiając myśli natchnione poświęciłem na rozmyślania i studiowanie tego tematu więcej czasu niż przez całe dotychczasowe życie. A było tego dotąd niemało. Uczyniłem w tej kwestii więcej, niż większość wierzących ludzi w to zaangażowanych.
Rezultat wart był jednak włożonego wysiłku. Dzięki temu dzisiaj już nie marnuję czasu na trele–morele. Dzisiaj wiem, że jedna Przenajświętsza Panienka – Malwinka, więcej może, niż najwznioślejsze myśli wszystkich mistyków świata połączone w ich wielkim zbiorowym wysiłku natchnionego kreowania substytutów. Jeśli wolno w ogóle dokonać takiego porównania! – bo w rzeczy samej rezultatem moich dociekań jest przekonanie, że osiągnięcia mistyków – czyli to, co określamy zwykle jako religia – są porównywalne z osiągnięciami alchemików lub astrologów. I wciąż od nowa napełnia mnie zdumieniem fakt, że niektóre z tych dziedzin „myśli” przetrwały aż do dzisiaj. Tak więc to Ona do zdrowia powróciła mnie cudem. I jest to jedyny cud w jaki wierzę. Jedyna przenajświętsza panienka, godna mego uwielbienia i modlitwy.
Wiem, że przyczyna tych emocji tkwi dziś w mojej osobowości i naszym oddaleniu, ale mój mistycyzm nie jest przecież gorszy od innych jego odmian. A znając jeszcze skłonność umysłów mistycznych do symboli dodam, że jej inicjały MB wydają się symptomatyczne... (Bo jakie?)
Czy masz ochotę na zdobycie jakiegoś szczytu?
Nasza trzytygodniowa przygoda rozpoczęła się w poniedziałek. Rano zamieniliśmy na korytarzu kilka słów, z których wynikła kwestia jej wieku. Nie wiem dlaczego. Może wyczuła pobłażanie w moim głosie, może chciała, bym nie traktował jej jak dziecka.
– Na ile lat wyglądam? – spytała prowokująco.
– Na czternaście – zażartowałem.
Uniosła dumnie głowę i wysuwając przy tym bioderko do przodu, powiedziała uroczyście:
– Mam siedemnaście – i pół roku!
Każdą dziewczynę, która coś takiego powie chce się przytulić!
Moje myśli zataczały coraz ciaśniejsze kręgi wokół dziewczątka. Nadal nie znałem jej imienia. Po obiedzie, idąc do góry po sanatoryjnych schodach – jak z musicalu – usłyszałem fragment rozmowy starszego pana z kimś, kogo jeszcze nie mogłem dostrzec. Z góry „dziecinka” pytała, czy może jedzie on dziś, lub jutro, do Nowego Sącza. A ten zdecydowanie zaprzeczył. W tym czasie pokonałem już zakręt i zobaczyłem na górze Panienkę. Ona musiała mnie widzieć od początku. Teraz jednak, nie zwracając uwagi na dotychczasowego rozmówcę, kontynuowała rozmowę. Bez słów – ze mną.. Patrząc mi tylko w oczy. Odpowiedziałem, jak gdyby pytanie było skierowane do mnie, że – „Tak, jadę”. Rzeczywiście zamierzałem tam, być może, kiedyś pojechać. (Ale chyba jeszcze nie jutro.)
Tak więc uzgodniliśmy ten wyjazd na następny dzień – choć okazało się, że to nie ona jest nim zainteresowana lecz jej koleżanka z pokoju. Niech tam będzie i koleżanka! Dla Panienki pojechałbym nawet gdybym w ogóle nie miał w planie tego wyjazdu. A także wtedy, gdyby koleżanka okazała się Frankensteinem!
Cieszyła mnie myśl na wspólną wycieczkę. Po południu prężniejszym niż dotąd krokiem zdążałem do swojego pokoju. Hol przy schodach (monumentalnych i wyłożonych wykładziną dywanową) służył na naszym piętrze za miejsce spotkań towarzyskich. Był telewizor i kilka rzędów krzeseł. Teraz, samotnie, siedziała tu Panienka. Wyglądało, że się nudzi. Sam wahałem się właśnie, czy wyjść w góry, czy gnuśnieć w łóżku, z książką w ręku. Życie bowiem tliło się we mnie słabym jeszcze żarem. Znowu, w porywie, spróbowałem kontaktu:
– Czy masz ochotę na zdobycie jakiegoś szczytu?
Bez zastanowienia przyjęła propozycję. Umówiliśmy się w tym miejscu za trzy minuty, to jest po czasie potrzebnym do założenia butów. Teraz, choć spieszyłem się ze skompletowaniem ekwipunku, te upływające sekundy do chwili ponownego ujrzenia jej, wydawały mi się bardzo długie. A pomimo, że uwijałem się najszybciej jak mogłem, po wyjściu na korytarz ujrzałem ją nadchodzącą już z przeciwka. Mieszkała na tym samym piętrze.
W niedzielę, penetrując okolicę, odkryłem niezwykłą górę w Żegiestowie–Wsi. Na jej szczyt pięła się stroma droga, wybrukowana nierówno „kocimi łbami”. Wiodła do obserwatorium meteorologicznego. Z przeciwległego stoku tej góry roztaczała się panorama doliny Popradu i gór po słowackiej stronie. Pomyślałem nawet, że dałoby się wjechać na nią samochodem, ale wtedy uznałem tę myśl za wariacką. Teraz, chyba, chciałem to zrobić.
Odcinek szosy do tego miejsca przebyłem w jedną chwilę, a że teren znałem słabo i – jak to dziś oceniam – krew zaczęła we mnie krążyć szybciej niż do tego przywykłem ostatnio, kamienną drogę na szczyt zauważyłem dopiero w chwili, gdy z dużą szybkością przelatywałem obok. Pisk opon (w lusterku: nikt się ze mną nie ściga). Wsteczny – znowu pisk opon – gaz. I już wspinamy się drogą tak stromą, że nogi mam na poziomie głowy. (Kurcze, z dołu nie wyglądało, że jest aż tak stromo!) „Mała” lubiła się cieszyć i – w przeciwieństwie do mnie – umiała to ślicznie okazywać! Jej nieskrępowana radość czyniła mnie zupełnie bezbronnym wobec wszelakich ekspresji jej życia. Pomysł wjechania autem na szczyt góry już nie wydawał mi się szalony! Po minucie samochodowej wspinaczki osiągnęliśmy trawiastą platformę, dobrą do zaparkowania. Byliśmy prawie na wierzchołku! Bardzo podobało jej się takie zdobywanie szczytów!
Tutaj dowiedziałem się, że ma na imię Malwina. I wydało mi się, że to pierwsza dziewczyna o tym imieniu, jaką znam. I że to najpiękniejsze imię. I najpiękniejsza chwila. I najpiękniejsze miejsce. Poczęstowała mnie gumą orbit i życzliwiej pomyślałem o obcym mi zwyczaju żucia. Słońce było już na zachodnim nieboskłonie. Mieliśmy przed sobą rozległy widok, zabarwiony ciepłym światłem. Siedząc na wygrzanych w słońcu głazach i otoczony wonią ziół, słuchałem historii z życia szkoły i jej koleżanek. Mimo to życie, dotąd czarno–białe, zaczęło nabierać barw. Słuchałem oczami – jej ust, jej dłoni, jej oczu... Musiałem chyba pomyśleć: – Szkoda, że taka młoda. I taka wielka. Bo poza tym była cudowna! Ale w tej przesadnej młodości tkwił urok. Jawiła mi się dzieckiem – takim do przytulania, obcałowywania, pieszczenia. A w następnej
chwili niezwykle piękną kobietą – do tego samego.
Slowacka strona
Dlaczego właśnie ona?
Malwinka mieszkała z ową „koleżanką”, czyli Krystyną, i z Marzeną. Niestety sprawdziło się moje wyobrażenie o „koleżance”. Choć tak do końca Krystyna może nie przypominała Frankensteina, to była głupia, pyskata i śmierdziała potem. Wyjechała z nami może z dwa razy. Marzena wyglądała na nastoletniego łobuza raczej, niż na osiemnastoletnią panienkę. Z czasem przywykłem do jej obecności, a nawet w pewien szczególny sposób polubiłem. Jeśli ktokolwiek, to właśnie ona i Jurek brali udział w naszych późniejszych eskapadach.
Do Nowego Sącza pojechaliśmy jak było zaplanowane. Ten pierwszy wyjazd ustalił reguły. Malwina usiadła z przodu i od tej chwili dla wszystkich, czyli dla mnie i dla pasażerów, stało się oczywiste, że ludzie tutaj dzielą się na dwie kategorie: my – siedzący z przodu i oni – reszta świata. Dzień zapowiadał się ładny i Malwinka miała na sobie tylko skąpą bluzeczkę z krótkimi rękawkami. Niestety te przewidywania nie potwierdziły się. Zanim dojechaliśmy do Piwnicznej lało tak, że wycieraczki z trudem nadążały zgarniać wodę z przedniej szyby – i zrobiło się zimno. I pięknie. Parę wodną z szyb przepędzało włączone ogrzewanie, a wszystkie smutne duchy przeszłości – Jej obecność. Wodna zasłona pozbawiła nas widoku górskich szczytów i przelewała się falującą warstwą po oknie na dachu i bocznych szybach. Mimo to wydawało się, że w środku tego dramatycznego piękna jesteśmy tylko ja i ona. Poza tym nic się nie liczyło.
Wiem dzisiaj, gdy wysilę się na obiektywizm, że tamte krajobrazy może nie były najpiękniejszymi z możliwych na Ziemi, że tamte barwy jesieni mogły być powtórzeniem z lat poprzednich, że Malwinka była tylko Ziemianką i że jakieś smuteczki musiały się jeszcze pałętać po świecie. Lecz poza tymi chwilami, i bez tego wysiłku, obraz tamtego świata jawi mi się jako Ogród Rajski. I wzrusza. Także w samym środku nawałnicy.
W Nowym Sączu deszcz padał nadal. Chociaż później objąłem Malwinę pełną ochroną, to wtedy, w ten nasz drugi dzień, musiała być dla mnie jeszcze obca, bo nie zareagowałem, widząc jak oddala się od samochodu w swym skąpym odzieniu. Pomyślałem sobie, że ta panienka ma ciekawe zwyczaje gdy chodzi o ubiór – a może nie wierzyłem, że chciałaby założyć coś mojego. W bagażniku miałem ciepłą kurtkę, o czym wiedziałem, i drugą – nieprzemakalną – co zauważyłem poniewczasie. Do teraz cierpię, gdy myślę, że Malwinka marzła z powodu mojego braku zdecydowania. Ubieram ją w wyobraźni i ogrzewam, jakby już wtedy była mi tą, którą dopiero miała się stać po wyprawie do Nowego Sącza.
Wróciła z Krystyną i jej spodniami drżąc z zimna. Żal jest tym większy, że później, gdy już założyła tę moją kurtkę, nosiła ją do końca turnusu. Właściwie nie wiem dlaczego ją nosiła, bo przecież miała swoją. Ale chyba oboje tego chcieliśmy. Ja lubiłem zapach jej adidasa, gdy kurtka wracała do mnie, ona też chyba musiała mieć jakiś powód. Zresztą kurtka wracała tylko początkowo. Później pozostała u niej na stałe. Do ostatniego dnia. Wróciła do mnie, by swoim zapachem przypominać mi Malwinę we Wrocławiu. Zapach trwał dłużej, niż nasz romans...
O Jurku, zanim go poznałem, słyszałem od Malwiny. Chodzili razem potańczyć. Chyba tam, na tańcach, się poznali. Jestem przekonany, że bardzo zależało mu na niej. Robił wiele, by ją zdobyć, jednak nigdy w mojej obecności. Jurek był stałym bywalcem sanatoriów – przystojnym, „zabawowym” gościem około trzydziestu pięciu lat. Uwielbiał kobiety i miał ich bez liku, jak należało wnosić z jego opowiadań. Był moim przeciwieństwem. O swoich przymiotach opowiadał nie tylko mi. Jednak w Malwinie jego opowieści wywoływały niepokój. Analizowała czasem w mojej obecności najnowsze jego kłamstewka. Szczególnie te dotyczące żony, której podobno nie miał, a której już na pewno bardzo nie lubił, w czasie gdy przebywał w sanatorium. Dla Malwiny ważniejsza od jego żony była jego uczciwość. A raczej nieuczciwość. To ją oburzało. Pewnego razu weszła do mojego pokoju i poruszona bardziej niż zwykle, wyrzuciła z siebie:
– Jurek zapytał mnie czy jestem dziewicą! A co go to obchodzi?!!!
Wyglądało najwyraźniej, że oczekiwała wsparcia z mojej strony. Coś wypadało jej powiedzieć. Ale co? Jeśli uznała go za impertynenta i przyszła z tym do mnie, to może dlatego, że uważa mnie – w przeciwieństwie do niego – za jakiegoś bezpłciowego spowiednika? Z którym można rozmawiać bezpiecznie o seksualnych dolegliwościach duszy? Nie – żebym coś miał przeciwko bezpłciowym spowiednikom. Jednak jakiś samczy instynkt upomniał się we mnie o szacunek. Całkiem niespodziewanie – przede wszystkim dla siebie – odpowiedziałem pytaniem:
– A jesteś?
To był test! Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że postawiłem Malwinę przed koniecznością wyboru – określenia się wobec mnie i Jurka. Mogła mnie przecież wrzucić do tej samej szufladki, w której umieściła jego. Moja zuchwałość pozwalała być może poznać prawdę, ale czy zależało mi na niej?
Malwinka wyglądała na zupełnie zdezorientowaną. Już zaczynałem żałować głupiego dowcipu, gdy usłyszałem te słowa wypowiadane z narastającą pewnością siebie:
– To nie ma nic do rzeczy. (Jak by tu teraz wykonać komendę UNDO! – skomlałem w duszy.) Po chwili wahania dokończyła:
– Ale tobie mogę powiedzieć: – Tak. Jestem.
Uśmiechała się zmieszana, jakby powierzenie tej tajemnicy wiele ją kosztowało.
Nie czyniłem żadnej tajemnicy przed nią z mojego życia rodzinnego. W jednej z pożyczonych jej książek znalazło się zdjęcie, jako zakładka. Była na nim Myszka i oba boberki. Maciuś nosił na koszulce śmieszną kotwicę – był jeszcze całkiem maluśki. Malwina polubiła go tak, że później poprosiła o następne jego zdjęcia. Nic nie miała przeciw mojej rodzinie.
Z pewnością także i ja byłem przez nią sprawdzany. Na moją korzyść przemówił zapewne fakt, że nie plątałem się w zeznaniach.
Malwina była pełną ekspresji nastolatką. Dzieckiem zatem – pełnym życia – i niczym więcej, jak się zdawało. W kategoriach cielesnych odbierałem ją jak rozczulające maleństwo. W jej obecności budziły się we mnie uczucia, jakie wywoływał we mnie mój smyczek, szczególnie ten młodszy. Może dlatego przeszliśmy dość wcześnie w fazę „pieszczot dotykowych”. Była bardzo swobodna. (Chyba nie mogę tego powiedzieć o sobie.) Wyczuwałem w niej to otwarcie, a jednocześnie własną potrzebę posiadania przyjaciela. Czyli kogoś spoza rodziny – obcego, z kim mogę rozmawiać na wrażliwy dla mnie temat uczuć. Ona też miała jeden egzystencjalny temat do omówienia i pewnie wyczuwała we mnie podobne otwarcie. Może dziwna powinna mi się wydać ta moja odwzajemniona skłonność do zwierzeń, egzotyczny szczegół osobowości „obserwatora”. Bo choć nim byłem od zawsze, dopiero z podręcznika psychologii dowiedziałem się, że to ja zniechęcam ludzi do siebie. Mimo braku tej wiedzy, przypadek właściwie mną pokierował.
Nasz „pierwszy raz” był w samochodzie. Zresztą tam, w samochodzie – jedyny. I zapewne przez niewielu uznany byłby za „raz”. Rozmawialiśmy o powodach, dla których trafiła tutaj, do sanatorium. Powiedziała, że po operacji wyrostka robaczkowego. Poprosiłem więc, by mi pokazała bliznę (bo wiedziałem gdzie jest wyrostek). Nie liczyłem oczywiście, że to zrobi. Ale zrobiła. Uniosła bluzeczkę (która i tak nie zasłaniała pępka), dając mi wolny dostęp do brzuszka. Rozpiąłem jej dżinsy, zsunąłem zamek do końca i opuściłem gumkę majteczek do blond–włosków. Trzymała cierpliwie bluzeczkę podniesioną do góry. Blizna była krótka i prawie niewidoczna – doprawdy niewielki powód do przebywania ze mną w sanatorium. Szczęście, że wystarczający. Pochyliłem się i przywarłem ustami do blizny. Jej skóra była miękka i pachnąca. Nie musiałem się śpieszyć, Malwinka cierpliwie trzymała uniesioną koszulkę. Może dlatego, że nie był to zwykły "pocałunek". Raczej coś w rodzaju hołdu, jaki kobiety lubią odbierać od mężczyzn – jak bukiet kwiatów, albo komplement. Była to więc „deklaracja” zaledwie, układ między mężczyzną, a kobietą. Żaden „raz”.
Zaczęło się nieco później. Od zdawkowego pocałunku w policzek. Publicznie. Byliśmy w zwykłym składzie, w pokoju dziewcząt. Jurek z Marzeną o czymś głośno rozprawiali. Stałem oparty łokciami o stół, ale nie słuchałem ich, bo obok siedziała Malwina. Bawiła się kartami do gry. Jej twarzyczka była tak blisko. Rozsądek właśnie podpowiadał mi, że wyjdę na dudka jeśli mnie odepchnie po próbie pocałowania jej – gdy to się stało. Moja wola nie miała w tym żadnego udziału i gdyby to od niej zależało, nigdy by do tego nie doszło. Byłem kompletnie zaskoczony i oszołomiony – zupełnie przeciwnie niż ona! Zdawała się tego w ogóle nie zauważać. Nadal obojętnie przekładała karty.
Następny raz był w moim pokoju. Dość często zdarzało się, że rozmawialiśmy – leżąc na tapczanie lub siedząc blisko. Czasem coś jej czytałem. Fascynowały mnie akurat Szatańskie wersety Rushdiego – byłem akurat przy historii Sary i Abrahama. Rushdi krótko i treściwie opisał ten szczegół Starego Testamentu jak Ibrahim pozbył się jej, bo była bezpłodna:
– … i zostawił ją na pustyni, skurwysyn.
(Aby przeczytać ten fragment w chrześcijańskiej wersji, pożyczyłem Biblię od proboszcza parafii w Żegiestowie–Wsi, wydając przy tej okazji jego zaufanie do ludzi na wielką i obserwowalną próbę. Zarówno proboszcz, jak i Abraham, przeszli próbę Biblii pozytywnie – zgodnie z moim oczekiwaniem.) Wtedy, na tym tapczanie, także musiało dojść we mnie do jakiegoś przegrupowania władz umysłu i serca, bo pocałowałem ją w czubek noska – jak kilka razy wcześniej. Zareagowała tak samo – brakiem reakcji. Nie pamiętam ile razy przedtem przejawiłem to zaburzenie. Na pewno niewiele.
Jednak tym razem ta kolejna polaryzacja władz umysłowych zakończyła się nieco odmiennie. Przesunąłem wargi z jej noska na usta. Ich obecność jawiła się coraz wyraźniej w mojej świadomości. Byłem święcie przekonany, że przekraczam dopuszczalną granicę. Mimo wszystkich działań ku, pozostawało jeszcze wiele od, a pierwszym to, że byłem od niej o 26 lat starszy. Sam już nie wytrzymałem, co wyraziłem pełnym zdziwienia „mhmmm?”, ale dopóki nie musiałem, nie przestawałem muskać ustami jej warg. Jednak doczekałem się zupełnie przeciwnej reakcji niż rozum i całe moje doświadczenie oczekiwało. Rozchyliła usta... i przejęła inicjatywę. Były miękkie, wilgotne, ciepłe, namiętne, pachnące kobietą.
Moje obawy, że jest jakaś granica okazywały się płonne. Nawet jeśli była granica, to jej nie zauważyłem. Z upływem czasu stawałem się śmielszy i pozwalałem sobie na próby, które mnie zaskakiwały.
Malwinka zwykle żuła swoją ulubioną gumę orbit. Miała ogromny jej zapas. Tocząc się kiedyś autem wolno, drogą wzdłuż Popradu, poprosiłem ją by dała mi swoją gumę. Zaczęła rozwijać następną, ale powstrzymałem ją. Pragnąłem jej gumy. Popatrzyła na mnie przez krótką chwilę – i posłusznie podała usta. I gumę.
Wspominam dzisiaj tamtą jesień i zastanawiam się jakie miejsce w moim życiu zajmowała wtedy – i teraz – Joanna. Stała przecież obok mnie i wspomagała przez osiem lat koszmaru po odejściu rodziców. Czy widziałem w niej Anioła Stróża, którym faktycznie była? Chyba jednak nie. W tym właśnie roku, gdy wylądowałem w sanatorium, kryzys osiągnął niepokojące rozmiary i wcale nie wyglądało, że to już maksimum, a składały się nań najgorsze, jak dotąd, notowania w naszych stosunkach. Spisanie siebie – we własnym odczuciu – na straty, i największe zużycie alkoholu na miesiąc. Równia pochyła! Wtedy właśnie zdarzył się żegiestowski cud. Dziś, gdy wykręcam się od picia alkoholu, tłumaczę, że „ślubowałem przenajświętszej panience”. I w istocie niewiele odbiega to od prawdy, bo myślę wtedy o Malwinie, choć ona sama nic o żadnym „ślubie” nie wie. Po powrocie do domu szybko odrobiliśmy z Myszką zaległości, nawet zbliżyliśmy się, jak nigdy dotąd, a Malwinka zajęła miejsce w jednoosobowym panteonie moich bóstw – i też o tym nie wie. Rozumiem – Myszeczka cierpiała, i to podwójnie: przed sanatorium byłem obrzydliwym skurczybykiem, nie do zniesienia, a po nim – wyznawcą nowego bóstwa. Co by jednak Myszka nie myślała, wyszedłem przecież uzdrowiony ze świętych, malwinich łapek i dostała mnie w stanie pełnej używalności. Dla mnie, kierującego się zasadniczo rozumem, takie zakończenie całej historii jest optymalne. Dzisiaj znowu jesteśmy z Joanną blisko, tak jak tego zawsze pragnąłem. Powróciłem do żywych. A z duchów przeszłości prześladuje mnie już tylko Malwina. Nie może być lepiej.
I gorzej!
Brzmienie Beskidu
ParkPopołudnie przy Domu Zdrojowym, ciepłe i słoneczne... Jego otoczenie wciąż jeszcze stanowiło dla mnie rozmaitość tajemnych zakątków. W tej leniwej chwili niczego nie musiałem. Poznawałem to otoczenie w tempie obliczonym na tysiącletnią przyszłość. Z kiosku ruchu powlokłem się kilkadziesiąt kroków na pocztę – teraz miałem już proszek do prania i widokówki. Oparty o barierę, patrzyłem w dół na bystrza Popradu. Usiadłem w parku przed domem. Właściwie to było wszystko. Nade mną wieża kościółka strzelała w niebo sponad świerków, a przy drodze stał jeszcze kiosk spożywczy. Tyle pozostało do poznania. Ale to w nieokreślonej przyszłości. Na razie grzałem się w słońcu i wdychałem zapach świerkowej żywicy.
Podobała mi się ta okolica. Maleńki park przy domu, fontanna na środku parkingu. Obszerne tarasy z ławkami, kamienne galerie na stromej skale przylegającej do samego budynku i balkony przy każdym pokoju pozwalały biernie korzystać ze słonecznego ciepła... Tak, na tę skałę też wejdę. – Kiedyś...
Nikogo tu nie znam, więc mogę tak siedzieć spokojny, że nikt nie podejdzie, by pogadać. Mogę pozostawać w tym bezczasowym zawieszeniu jak długo zechcę. Upływ czasu zależał od mojej woli, a materia świata przeplatała się coraz łatwiej z poezją. Może przeczuwałem nadchodzące już zmiany...
W tym trwaniu u wrót Krainy Baśni doszedł mnie niezwykły dźwięk, zjawiskowo piękny. Dochodził od strony domu. Nie mogłem jeszcze wiedzieć, że w tej sekundzie skończył się ośmioletni, ponury etap w moim życiu Dźwięk rzeźbił we mnie nową kategorię wrażeń, której stanę się uległy jak ostatni narkoman.
Były to niskie dźwięki wiolonczeli. Nie – jakiś utwór muzyczny, czy sensownie grana muzyka. To było takie pojękiwanie muzycznego stworzenia. Wabił i kusił nieznanymi przestrzeniami. Ze „strunowców” robili na mnie wrażenie tylko „elektrycy” – Jean Luc Ponti, czasem Michał Urbaniak. Ale TO było czymś zupełnie nowym. Tak nowym, że podniosłem się i ruszyłem w jego kierunku jak zahipnotyzowany. Stanąłem przy fontannie. DŹWIĘK zdawał się dochodzić z budynku, lecz nie potrafiłem bliżej określić kierunku. Chwilami zanikał, a gdy narastał ponownie, posuwałem się dalej. Może gdyby to był przyzwoicie zagrany kawałek, nie robiłby takiego wrażenia. Ale nie – to nie była „kompozycja”. Jeśli dźwięk był muzyką, to raczej jakimś jej narkotycznym uogólnieniem. W dodatku narkotyk ten znajdował we mnie podatny grunt. Muzyka jest przecież jednym z WAŻNYCH wymiarów człowieka. Mnie. Niestety koło świetlicy straciłem jego ślad. Obudziła mnie cisza. Rozczarowany wróciłem do swojego pokoju.
face2Łatwo domyślić się wzrostu mojego zauroczenia Malwiną, gdy jeszcze tego dnia dowiedziałem się, że to ona jest Syreną wabiącą mnie w tę Krainę. Wyraziłem oczywiście pragnienie bycia jej słuchaczem, a ona zgodziła się dla mnie grać. To był mój pierwszy kontakt z wiolonczelą – a także wiolonczelistką! O tym, że wiolonczelistki bywają prześliczne słyszałem. Nie wiedziałem natomiast, że dźwięk wiolonczeli jest tak porywający (i tak głośny!). Dopuszczam tu myśl, że przeżycie było subiektywne, a wrażenie moje byłoby równie wielkie, gdyby Malwina zagrała na grzebieniu. Jednak fakt, że była to wiolonczela, pogłębiał moje uzależnienie od Niej. Jestem oczywiście ostatnim człowiekiem powołanym do oceny jej talentu muzycznego, niemniej byłem zachwycony jej grą. Wszystkim! Tym jak siedziała wyprostowana, pieszcząc instrument rękoma i obejmując go udami. Jak trzymała smyczek. Jak skupiała się na grze, modulując dźwięk. Jak spoglądała od czasu do czasu spod rzęs na swą jednoosobową widownię...
Tak, obrazy tamtej złotej jesieni, przy żegiestowskim zdroju, mają w moich wspomnieniach podkład muzyczny. W harmonijny sposób stapiają się z nim krajobrazy Beskidu i zmysłowe doznania obecności Malwiny. Taki beskid–sound. Z upływem czasu brzmienie to dopełniała muzyka Soyki i Claptona, a potrzeba kontaktu z nim sprawiła, że przestał mi wystarczać walkman – nie mogłem z niego słuchać muzyki razem z dziewczyną.
Pomysł wyposażenia samochodu w odtwarzacz magnetofonowy naszedł mnie wieczorem, już w łóżku. A był to pomysł egzotyczny jak na moje standardy – samochód jest przecież po to, by się przemieszczać, nie – aby słuchać muzyki. Potrzeba okazała się wtedy tak silna, że pewnie pomknąłbym natychmiast rozgwieżdżoną doliną Popradu do Nowego Sącza, by zainstalować odtwarzacz w aucie. Ale nawet dla mnie – w stanie, w jakim się wtedy znajdowałem – jasne było, że choć to miasto wojewódzkie, tego rodzaju schorzeń nie leczą tam po nocy. Za to pierwsze promienie słońca zabarwiły dla nas wierzchołki gór ponad szosą, którą staczaliśmy się z Malwiną o poranku do odległego miasta. Nad rzeką ulotne mgły ograniczały jeszcze widoczność w dolinie, ale obraz oglądany przez okno w dachu samochodu napełniał radością i optymizmem. Przed Piwniczną objął także pozostałe szyby – promienie słoneczne schodziły do samej ziemi, do nas. Smugi światła ostro kontrastowały z mrokiem doliny. Wilgotne powietrze niosło zapach liści zalegających miejscami szosę. Nawet we wnętrzu auta. Lecz ich barwy pozostawały jeszcze uśpione w chłodnym cieniu. Poboczem wędrowały dzieci z tornistrami, wszystkie w kierunku Piwnicznej. Zabrałem dwoje malców.
Wtedy rzadko i mgliście tylko uświadamiałem sobie to, co dzisiaj widzę tak wyraźnie: byłem szczęśliwy – przepełniała mnie radość, zachwycałem się wszystkim co mnie otaczało. Czasem – nawet wtedy! – ta mgła rzedła i doznawałem cudownego przeżycia: moje widzenie wędrowało gdzieś w przyszłość, dzisiejszą teraźniejszość, i z tej perspektywy malowało obraz tamtej chwili tak żywo, że niczym nie różnił się od rzeczywistości! To właśnie była jedna z takich chwil. Chłopczyk wydał mi się prześliczny – tak wyobrażałem sobie Janka Muzykanta, ale od dziewczyneczki, widzianej w lusterku wstecznym, nie mogłem oderwać wzroku. Jaś i Małgosia! Pozostawili wrażenie na resztę dnia i życia. Malwina także mogła być wzruszona, choć – jak to odbieram – dumna była z tego, że stać ją na trzeźwą ocenę zjawisk zachodzących w tej krainie szczęścia.
Ten jeden wyjazd nie wystarczył – następny dzień także upłynął nam w Nowym Sączu. Na czas montażu odtwarzacza, zostawiliśmy samochód w zakładzie i przez trzy godziny włóczyliśmy się po miasteczku. Złota jesień wkraczała także tutaj w środek miasta. Tempo życia nie nabrało jeszcze takich obrotów jak w innych, dużych miastach – nie śpieszyło się nam z powrotem w nasze ustronie. W księgarni zainteresował Malwinkę kolejny tom z życia Ani, a w drogerii myśl o zielonej farbie do włosów. Chciała mieć zielone włosy! Albo chociaż fioletowe. Niestety były tylko same grzeczne kolory, więc zdecydowała się na kasztan. Musiała koniecznie zmienić kolor włosów, bo była z dala od domu i mama nie mogła jej tego zabronić. Cieszyła się bez żadnych hamulców – pierwszy raz widziałem w drogerii klientkę podskakującą z radości po kupieniu farby do włosów! Farba miała, według przepisu, zejść po trzech dniach ale już do końca miałem dziewczynę o kasztanowych włosach. W dodatku bardzo jej zależało, aby mi się ten kolor podobał (i rzeczywiście!). W jakimś zaułku natknęliśmy się na ciastkarnię. Jedzenie w sanatorium miałem nudne – dieta lekka – więc widok ciastek i ich zapach zrobiły swoje. Po ciastkarni była kawiarnia i zupełnie przestał mnie interesować obiad domowozdrojowy o 1300. Na deptaku trafiliśmy jeszcze na truskawki – wielkie i aromatyczne. Jesienią! – wtedy naprawdę było to niezwykłe. Po dwóch daniach i deserze nie było w moich popołudniowych planach miejsca na Dom Zdrojowy. To bardzo zaniepokoiło Malwinę. Jak to – nie będziemy na obiedzie? A jak nas ktoś przyłapie?! Cudownie było przeżywać z nią takie niepokoje – znowu miałem powód do zachwytu! Brałem to za odruch nabyty w szkole i zaraz stanął mi w pamięci cały krzyż pański, jaki sam miałem z belframi, o którym już zdążyłem zapomnieć. Zapewniłem ją, że nic nam nie grozi i że do wieczora możemy robić wszystko na co mamy ochotę. Nie wyglądała na przekonaną, bo przyczyna tego niepokoju tkwiła zapewne głębiej niż w złych doświadczeniach szkolnych – ale tym większą jeszcze tkliwość to we mnie budziło. Pragnąłem móc chronić ją przed całym złem świata, i zdawało mi się, że ona tego ode mnie oczekuje.
Tereny, które zwykle penetrowaliśmy rozciągały się do Nowego Sącza, odległego o ponad 40 km. Cała dolina Popradu na tym odcinku urzeka krajobrazem, a okolice Rytra i Piwnicznej dostarczają scenografii wziętej z bajek. Codziennie godzinami oddychaliśmy tym samym powietrzem, otoczeni zielenią lasów, kamienną architekturą miasteczek i wsi sądeckich lub tylko szybami naszego latającego spodka. Beskid sound spajał przestrzenie ziemi i niebios, towarzyszył włóczędze po krainie szczęśliwości i wypalał piętno w duszy. Dzisiaj budzi tęsknotę, której nic nie ugasi...
Jest takie miejsce w tych górach, do którego wiedzie wąska, kręta i stroma asfaltówka. Za Żegiestowem–Wsią kończy się – jak wiele tamtejszych dróg. Dość wcześnie weszło nam w zwyczaj, że na bocznych drogach samochód prowadzi Malwina. Jakże rozczulający był to widok, gdy tak gramoliła się w mocno ograniczoną przestrzeń między kierownicą, a fotelem kierowcy, ruchami modliszki, z trudem znajdując nieco miejsca dla kończyn. Tylko raz powiedziała przy tym z wyrzutem, że powinienem mieć większy samochód (bo wkrótce nauczyła się przesuwać fotel). Dalsza jazda po górskich zakrętach pełna była emocji (dla mnie), bo Malwinka uczyła się dopiero prowadzić. Szczęśliwie jazda trwała krótko. Za ostatnią chatą nawierzchnia zmieniała się na granitowy tłuczeń, a droga pięła się odtąd jeszcze bardziej stromo do góry. Zimna wilgoć tego miejsca przyciągała salamandry plamiste. Natykałem się na nie podczas pieszych wędrówek po okolicy. Widoczność w tej krainie płaza ograniczały strome ściany doliny, miejscami przechodzącej w erodujący jar. Niżej już tylko górski strumień huczał w łęgach. To był naprawdę trudny odcinek i nie zawsze mogliśmy tam przejechać, pomimo utwardzenia. Raz jednakże tak się stało, a zapamiętałem to dzięki temu wydarzeniu:
Wybraliśmy się w czwórkę, z Jurkiem i Marzeną. Gdy silnik ma ponad sto koni, początkujący kierowca nie wyczuwa pod górę tego pałera w kołach. Malwinka grzała więc ostro, jak po drodze poziomej. Kiedy na koniec wysiedliśmy, z opon unosiła się ostra woń palonej gumy. Ona obeszła samochód z jednej strony, pociągnęła noskiem i trzymając łapki z tyłu, aby ich nie poparzyć zapewne, powiedziała niepewnie: – Wiesiu, auto ci się pali! Właśnie to „ci” tak mi się spodobało!
Zwykle jednak dojeżdżaliśmy tam sami. Plac, na którym zostawiałem samochód był jeszcze dołkiem, w miarę płaskim, ale jakoś zapowiadał przestrzeń skrywaną za wzniesieniem. Gładką jego wypukłość przecinał kamienny jar z drogą na dnie, zamieniany zapewne w rwący strumień podczas nawałnic. Nam objawiał zawsze swoją pogodną twarz – na szczęście. Porastały go niewysokie drzewa i paprocie, a błyski słonecznego światła na dnie sprawiały, że szczególnie chętnie fotografowałem tam Malwinę.
Prawdziwy cel wyprawy znajdował się jednak wyżej. Wychodziliśmy tam na rozległą połoninę – dach naszego świata. To z tym nastrojem kojarzy mi się Żegiestów: łagodnym światłem jesiennego słońca, bladym błękitem, stopionym z sinymi sylwetami odległych gór – świetlistą przestrzenią, zdającą się wypełniać także nas. Jakoś zawsze było tam słonecznie...
Pierwszy raz przemierzyłem ten krajobraz idąc szlakiem turystycznym z uzdrowiska. Ale żeby się tu dostać należało najpierw wdrapać się na wyjątkowo strome i wysokie zbocze, tuż za Zdrojem i przebyć mroczny, wilgotny las. Mało kto z pensjonariuszy uzdrowiska tamtędy chadzał. Przypadkiem odkryłem tę drogę. Tuż po przybyciu tutaj wybrałem się na Pustą Wielką – najwyższą górę w promieniu kilkunastu kilometrów, a szlak halami był jedyną do niej drogą. Możliwe zresztą, że wrażenie takie potęgował ów las, tak kontrastujący z polaną. Choć przebycie jej zajmowało blisko pół godziny przywykłem nazywać tę połoninę właśnie Polaną.
Znałem więc to miejsce ale z całkiem innej perspektywy, gdy pierwszy raz wyszedłem z Malwiną na wierzch, po przebyciu jaru od strony „parkingu”. Tym większe więc było moje zaskoczenie, bo zupełnie się tego nie spodziewałem. Dwie zupełnie różne drogi skojarzone z tym niezwykłym miejscem. Zdało się jakimś dramaturgicznym fatum takie odkrywanie mojego centrum Beskidu Sądeckiego, bo tym w końcu stała się ta hala. Odtąd większość naszych ścieżek przecinała Polanę.
z lisciem kasztan Ten pierwszy raz zapadł mi w pamięć także z powodu myszki. Stanęła słupka na środku drogi i pozwoliła zbliżyć się na kilka zaledwie kroków. A w miarę podchodzenia, malała także odległość między mną i dziewczyną. Ciszę przerwał dopiero nasz śmiech, gdy stworzonko w zabawnych podskokach pobiegło w trawy.
Zachwyciła mnie jej dziecięca radość z tego spotkania. Zresztą – wszystko mnie w niej zachwycało. Tym bardziej, im dłużej ją znałem. Wszystko, co mówiła. I co robiła. Z każdym dniem stawała mi się bliższa, choć uświadomiłem to sobie wiele, wiele później. Świadomy byłem tylko tego, jak wyjątkowy to sen. Wtedy słuchałem jej szczebiotania i nie wiedziałem nawet, że z kolei jej podoba się we mnie właśnie to słuchanie jej. Opowiadała więc różne, męczące zwykle historyjki, którymi oczywiście wprawiała mnie w nieustający zachwyt – do czasu, aż odkryła, że też może milczeć. Odniosłem wrażenie, że to odkrycie przyniosło jej wielką ulgę. Nie omieszkała mi zresztą tego powiedzieć, ale widoczne było jak ciekawa i nowa jest dla niej taka sytuacja. Nie znaczy to, że spędzaliśmy odtąd czas na milczeniu, jednak wyraźnie wyczułem jej wdzięczność, że przez długi czas możemy iść szlakiem, lub jechać samochodem, bez podtrzymywania rozmowy. Tylko być ze sobą.
Tamten „pierwszy raz” pozostawił też wspomnienie marzenia Malwinki. Może pod wpływem myszki odważyła się je wyjawić. Była już dużą dziewczynką i nie wiedziałem jak na nią patrzeć. Czasem więc jawiła mi się jako kobieta – piękna i niezwykła. Czasem jak dziewczynka – przerośnięte dziecko, budzące uczucie czułości. Tym swoim marzeniem wcale nie ułatwiła mi wyboru wizji. Pragnęła mieć dziecko. Takie maleńkie, bezradne, słodkie i kochane. Prawdę mówiąc nie wiedziałem co o tym myśleć – dlaczego mi to powiedziała. Tym niemniej kolejny raz moja dusza postąpiła krok w jej kierunku.
W połowie drogi przez Polanę stała bacówka. Solidny drewniany szałas, niemal chata. W niej rodzina gazdy spędzała lato: to żona, to teściowa, to synowie, to wszyscy naraz. Wypasali na okolicznych łąkach owce i krowy, doili je, wytwarzali sery. Ci górale to ludzie towarzyscy i nie było niczego niewłaściwego w tym, by zajść do bacówki, posiedzieć, pogadać z mieszkańcami, napić się mleka. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale i później, gdy już wiedziałem, również rzadko tam zachodziłem. Cisza Polany napełniała spokojem i to mi wystarczało.
Z Domu Zdrojowego wychodziły w świat tylko trzy drogi. Najczęściej używana prowadziła na szosę i służyła do kontaktu z szerokim światem. Drugą już opisałem – po stromym stoku, przez las i Polanę – w góry. Ostatnia, najważniejsza dla wielu mieszkańców sanatorium, wiodła do krzyża – krótka i stroma. Nieczęsto tamtędy chadzałem, bo miejsce to zaludniały jakieś obce mi duchy. Za to dalej ścieżka była od nich wolna, jak też od owych mieszkańców. Przemierzały ją czasem duchy z mojego świata, bo po kwadransie przecinała rumowisko dużych bloków skalnych, a na jednym z nich, wykute nieznaną ręką, widniały dwa słowa: WANDO KOCHAM. Napis jak wiele innych na okolicznych drzewach. Ale ten wyryty był na centymetr w kamieniu! Dziwnie chwytał za serce i pobudzał wyobraźnię. Bo kim mógł być ów nieszczęśnik? Mieszkał gdzieś w okolicy, czy przyjeżdżał z daleka, by błąkać się po górach i wypatrywać śladów Wandy. Ile przecierpiał zanim dorwał się do tej skały. Gdzie jest teraz? Z pewnością dawna to historia, bo napis na kamieniu dobrze znany jest w tej okolicy – dowiedziałem się o nim od naszego przewodnika (niełatwo jest napis wypatrzyć ze ścieżki). Ale także przewodnik nie miał pojęcia czyim jest dziełem.
Tą właśnie ścieżką postępowaliśmy pewnego słonecznego ranka. Pamiętam strome podejście przerośnięte korzeniami ogromnych świerków i krzaki malin wokół, dyndający aparat fotograficzny i jej biodra blue–jeans na wysokości wzroku. Podpierałem je dłońmi na wykrotach, to znów holowałem dziewczynę za sobą. Aż dotarliśmy do skalnego występu na ścieżce i tu usiedliśmy dla odpoczynku. Wszystko było piękne! Ciepło plamy słonecznej, rosa na trawach, zapach żywicy na przemian z zapachem Malwiny, widok aż na słowacką stronę Popradu i świergotliwa cisza lasu. Porywający świat kontrastów – leśnych cieni, świateł nieba i błękitów gór. Z tym zapachem Malwiny było tak, że nie miała żadnego zapachu, a psykała się jakimś Adidasem, który mimo nazwy, pachniał ładnie – Malwiną.
Mogło być też tak, że ten zapach, jak wszystko co Jej, musiał być miły – jaki by nie był! Wpadła raz do mojego pokoju podczas zabawy, odbywającej się w świetlicy, rozbawiona, rozgrzana. Zdjęła bluzeczkę i po chwili pobiegła z powrotem do świetlicy. Bluzka była zupełnie mokra od potu – i nie wydzielała żadnego zapachu! Mimo to wyprałem ją wieczorem z moją bielizną i ułożyłem później wysuszoną na jej tapczanie. Nie wiem czy to w ogóle zauważyła.
Był jeszcze zapach mięty. Trochę pomówiliśmy o mrówkach, trochę pomilczeliśmy o naszych myślach, a na kolejnej polanie zrobiłem jej kilka zdjęć. Później przemierzyliśmy ten mroczny las z jego chłodem. Opowiadała tam o Muminkach. Tak – o dobranockach! Moje dwa przedszkolne boberki pogardzały Muminkami – takie bajeczki są dobre dla dziewczynek! Co innego Smerfy, i to bez porównania! Ale przecież Muminki są piękne. Kochane, dobre i łagodne. Zgadzałem się z Malwinką gorliwie i bez zastrzeżeń. Doceniała to, bo na tej rozmowie zeszła jej cała reszta leśnej drogi. No – prawie cała. Na krótką chwilę przypomniała sobie o misji, którą ma do wypełnienia. Krystyna wie o tajemnym miejscu w górach. Można tam ponoć dostać specjał wytwarzany przez tubylców – biały ser z mieszanki krowiego i owczego mleka. Pychota! Ale to jest tajemnica Krystyny i niełatwo byłoby tam dotrzeć. Pomarzyła krótko, bez żadnej nadziei i powróciła do Muminków. Skojarzyłem to miejsce ze znajomą bacówką, a że była akurat na naszym kursie, nie zmieniałem tematu ani kierunku. Tak doszliśmy do niej po trzech kwadransach.
Baca akurat ewakuował się, uchodząc przed nadciągającymi przymrozkami. Na wozie miał już różne bambetle – graty, sienniki, gary i dzieci. Psy biegały dookoła, szczekając na wszystko, co się ruszało, a w chacie została już tylko teściowa i trochę sera, na którym nam właśnie zależało. Warto było go kupić Malwince, by oglądać jej radość! Cieszyła się jak dziecko. Naprawdę trudno byłoby nie obcałowywać jej pyszczka!
sunbath allPoza bacą nikogo nie było już w górach. Wrzesień jest najlepszym miesiącem, by się tu znaleźć, jak właśnie się mi się przytrafiło. Przypadkiem też znalazła się tu Malwina. Mieliśmy szczęście, a czas szczęśliwości Bogowie odmierzyli mi co do jednej godziny.
Włóczyliśmy się po hali bez celu. W plecaku miałem czekoladę z orzechami i wkrótce jej pysio stało się jeszcze słodsze. Rozkapryszona, wolna od wszelkich więzów, położyła się na środku łąki i objęła rękami całe niebo – szczęśliwa, że chwilowo nie ma tutaj żadnego anioła stróża. Tak to czułem, ale jakoś nie potrafiłem do niej dołączyć, patrzyłem tylko przepełniony zachwytem. Ona musiała się tego domyślać. Było południe. Srebrzyste powietrze szyły we wszystkich kierunkach gorące promienie, a ziemia pozostawała zimną, lecz naszą planetą. Ta uśmiechnięta buzia wydała mi się ważniejsza i piękniejsza od Ziemi i całego Nieba! Staliśmy się szczególną cząstką wszechświata, cała reszta traciła znaczenie. Wiedziałem, że teraz dziewczyna jest prawdziwie moja, a jeśli nawet ulegałem złudzeniu, wcale nie zależało mi na prawdzie. Bo szczerze mówiąc nie wiem co czuła Malwina. Nigdy nie rozmawialiśmy o naszych uczuciach...
Podarowałem jej gałązkę mięty, wyrosłej w lodowatych wirach strumienia. Wieczorem zjadła ją razem z kupionym serem.
Od czasu Żegiestowa moje wyobrażenie Raju nabrało dziwnie swojskiego klimatu. Nawet jeśli czasem coś zakłóca wspomnienie sielankowego piękna Polany, to tylko szwendające się po niej anioły.
Kierunek Krynica
Jurek robił dobre wrażenie. Szczególnie na kobietach. Nie ukrywał tego przede mną, że jego hobby, to zdobywanie ich na kolejnych turnusach – a był w sanatorium niezliczoną ilość razy. Okazałem zdziwienie, bo nie wyglądał na schorowanego. W odpowiedzi wyliczył, jako swoje, niemal wszystkie choroby wewnętrzne. Uwierzyłem tylko w dolegliwości sercowe, a on nie wziął mi tego za złe. Sprawiał wrażenie człowieka delikatnego, wykształconego, wrażliwego – uroczego. Mówił głosem (nadmiernie) melodyjnym i przeciągał samogłoski, ale i tak lubiłem go słuchać. Z tego co mówił wynikało, że jest odnoszącym sukcesy artystą, szczególnie dobrym w rysowaniu portretów. Szkoda, że przez czas pobytu w sanatorium nic nie narysował.
Krynicę poznałem dzięki Jurkowi. Któregoś dnia oznajmił, że tam właśnie się jeździ na WZ–ki, takie ciastka firmowe z bitą śmietaną, i że on stawia. Zapakowaliśmy się w czwórkę do auta i takim sposobem znalazłem się pierwszy raz na głównym deptaku Krynicy. Polubiłem to miejsce od razu: kafejki, księgarnie, punkt fuji, ogromna oranżeria przy głównym źródle, występy dziwaków i zwyczajnych pensjonariuszy różnych tutejszych zakładów. Szczególnie polubiłem poranne wyjazdy. Po górskim slalomie przez Żegiestów, pośród mrocznych skał, po nabraniu wysokości, samochód wypadał na ogromną, otwartą przestrzeń – prosto we wschodzące nad Krynicą słońce. Z jego ciepłem mieszała się wilgoć poranka, a furkot powietrza w otwartych oknach niknął bez echa w jesiennych dalach. Tylko bladym światłem i zapachem chłodnego powietrza, zwiastowała swoje nadejście ta najpiękniejsza pora roku.
Pewnego razu, po takim wypadzie, wracaliśmy z Krynicy na obiad. Ruszyłem grzecznie z parkingu i dojechałbym tak samo do Żegiestowa, gdyby nie inna banda z naszego Domu Zdrojowego. Jechali za nami citroenem. Przez Krynicę sunąłem za ciężarówką – sześćdziesiątką, więc jak trzeba. Tamtym jednak było za mało. Wyprzedzili, a Malwina złożyła łapki i zawołała, abym ich „wziął”. Ściganie się, nawet dla Malwiny, nie wchodziło w rachubę, obiecałem jej za to, że „usiądę mu na ogonie”. To jej wystarczało. Tak zaczęła się ta gonitwa, której skutki mogły okazać się tragiczne.
Citroen dostał duże fory, bo do granic miasta nie mogłem już wyprzedzić tej ciężarówki. Za to dalej zaczynał się pierwszy długi odcinek „toru”, i tam depnąłem. Cytryna okazała się mało lotna – zanim doszedłem do stu sześćdziesięciu na godzinę, już musiałem hamować przed jej tylnym zderzakiem. Włączyłem wtedy światła drogowe i zbliżyłem się na trzy długości samochodu – przy tej prędkości znaczyło to, że faktycznie siedziałem mu na ogonie. Zaczynała się jakaś wieś ale droga nadal była szybka, więc pirat w citroenie przeleciał przez nią 120 km/godz. A ja za nim. W Muszynie był przejazd kolejowy, akurat zamknięty. Tam się zatrzymaliśmy.
Kierowca cytryny był starszym, siwym, szczupłym mężczyzną, którego zawsze widziałem w dżinsach. Wyglądał mi na kowboja. Obok niego siedziała owa Indianka, poznana pierwszego dnia. Musiały ją chyba rozgrzać te zawody, bo zaczęła się namiętnie całować z Kowbojem. Mnie też musiały rozgrzać, bo nacisnąłem klakson. Nie przerwali, tylko Indianka popatrzyła na mnie z ukosa – na ile mogła – i ręką dała znak, żebym się zamknął. Pogroziłem jej palcem. Zresztą i tak musiała skończyć. Właśnie podniósł się szlaban i ruszyliśmy dalej.
Droga wierciła się teraz to w górę, to w dół, to w lewo, to w prawo, a Kowboj zaczął wykazywać wzrastającą nerwowość, bo moje światła miał niemal w swoim lusterku wstecznym. Tak dotarliśmy do następnej długiej prostej i tu omal nie doszło do tragedii. Kowboj wycisnął ze swojej cytryny chyba wszystko na co było ją stać, może ze sto trzydzieści, ale za późno zaczął hamować przed zakrętem, niewinnie wyglądającym przy małej prędkości, jednak teraz bardzo jadowitym – w lewo, ostro w górę i bez widoczności. Pamiętam moje zdziwienie, że widząc to przez jego szyby, włączyłem hamowanie, gdy oni pędzili nadal – a byłem przecież o pół sekundy dalej od przeszkody. Na krótko odskoczyli od nas, i z czerwonymi światłami stop Kowboj wszedł w ten zakręt. Miał wtedy o wiele za dużą prędkość...
Po tym co zobaczyłem pozostała mi taka nauka na resztę życia: jeśli chcesz zaszkodzić typowi, którego nienawidzisz, jedź za nim tak, jak ja wtedy jechałem. Ale przecież nic nie miałem do Kowboja, nawet z nim wcześniej nie rozmawiałem!
Jego samochód na krótko stanął w poprzek drogi, i jak odbity od niewidzialnej przeszkody obrócił się w przeciwną stronę. Cudem nie dachował, przechylając się niebezpiecznie na prawe koła. Miał już wtedy mniejszą prędkość, ale zakończył ten manewr po lewej stronie drogi! Lepiej nie myśleć co by było, gdyby z przeciwka ktoś jechał. Zamarliśmy z przerażenia, bo zajmowaliśmy najlepsze miejsce do oglądania całego widowiska. Na szczęście jedynym jego śladem pozostały pozawijane krechy na asfalcie, nie licząc rysów na kowbojskiej dumie. I zapamiętanej twarzy jego pasażerki na tylnym siedzeniu, obróconej w naszą stronę. Miała minę psa Pluto, spadającego w przepaść.
Nie pozbawiło to jednak Kowboja animuszu. A przynajmniej niewiele zwolnił. Następny zakręt był w prawo i wypadał na wierzchołku wzgórza, po pięciu sekundach. Dojechaliśmy tam znowu „sklejeni”, a zjazd przypominał jazdę kolejką roller–coaster w wesołym miasteczku – tyle, że nasze wagoniki nie były połączone! Malwinie ta zabawa skojarzyła się z jazdą na nartach – kolejne fale na jezdni to wynosiły nas w powietrze, to rozpłaszczały auta na asfalcie. Gdyby nie pasy bezpieczeństwa, Malwinka pewnie częściej przebywałaby w powietrzu, niż na swoim fotelu – tak skakała z radości.
Bardzo powoli docierała do mnie ta prawda, że się w tej małej zakochałem. Jak dzieciak. Jeszcze kilka tygodni po rozstaniu nie byłem tego świadomy. Dowiedziałem się od Myszki! Tak, miała rację. Byłem zakochany jak disneyowski Kundel. I nie wiedziałem o tym! Teraz, z dystansu dopiero widzę, że już wtedy to się stało. Nikt normalny, a już na pewno nie ja, tak by się nie zachowywał! Przypomina to Konrada Lorentza liryczny opis zakochanego gąsiora. Według jego słów taki gąsior wszystko wykonuje z przesadną energią: ostro startuje do lotu, ląduje z o wiele za dużym zapasem prędkości – rozpycha się i żyje na wysokich obrotach. Zupełnie jak ja wtedy. I ten chełpliwy akcent w moim głosie! Sam siebie teraz nie poznaję. Następnym razem muszę pamiętać o zachowaniu godności w tym stanie.
Przed Żegiestowem serpentyna drogi nie pozwalała na bezpieczne wyprzedzanie, mimo to zawołałem do Malwiny, że wyprzedzamy ich! Liczyłem na to, że się nie zgodzi i na szczęście tak się stało. Pięć po pierwszej, po 22 minutach wariackiej jazdy, dojechaliśmy na nasz parking. Idąc w kierunku jadalni zapytałem głośno Kowboja dlaczego tak się wlókł, że teraz jesteśmy spóźnieni na obiad. Odpowiedział równie chełpliwym tonem, że dzisiaj się nie śpieszył, ale poprzednim razem, gdy mu zależało, jazda z Krynicy zajęła mu 13 minut. On, biedak, też był zakochany!
Taki wybryk zdarzył mi się tylko raz. Zwykle bowiem jeździłem powoli, aż za wolno, kontemplując krainę Popradu i obecność Malwiny obok. Najpiękniejsze były przejazdy stokiem doliny, do lotu ptaka podobne. Zawieszeni w świetlistej przestrzeni, szybowaliśmy czasem wysoko, z widokiem spienionego Popradu w dole. Nawet nie musieliśmy być sami; Jurka polubiłem za umiejętność zachowania taktownego dystansu, a Marzena była mi doskonale obojętna. Niemniej ich obecność wpływała na tematy naszych rozmów i na zachowanie w aucie. Na przykład nigdy nie pozwalałem sobie na rubaszne żarty, gdy byłem sam na sam z Malwiną. W obecności „reszty świata” coś mi czasem odbijało. W takiej chwili kiedyś, po zmianie biegu, gdy moja dłoń dotknęła kolana Malwiny, przesunąłem ją na jej udo, odchylone w moją stronę. Wyobrażałem sobie, że szybko je zabierze, lecz to, co zrobiła, zaskoczyło mnie. Z przesadną obawą obejrzała się do tyłu – i tyle. Jej udo nadal ufnie poddawało się pieszczocie mojej dłoni. Takie jej reakcje wydawały mi się oryginalne i uwielbiałem ją do nich prowokować.
Wsiedliśmy którego ranka do samochodu w pełnym składzie, z zamiarem wybrania kierunku Krynica. Wilgoć jeszcze była w powietrzu i na szybach. Wtedy także obudził się we mnie małolat.
– O, zawołałem – na tym można pisać! I na szybie w dachu, zacząłem powoli kaligrafować: KOCHAM MA... Malwina uważnie przyglądała się tekstowi, a przy ostatniej literze szybkim ruchem ściągnęła moją dłoń w dół. Słowa ulotniły się jeszcze zanim dojechaliśmy do Muszyny.
Będąc sami miewaliśmy czasem poważne rozmowy. Malwiną interesował się Marek – wielki chłopak, atletycznie zbudowany, który przywiózł ją do Żegiestowa swoim czarnym kabrioletem. Z Warszawy to 500 km w jedną stronę. Po tygodniu, czy dwóch, przyjechał ponownie – w odwiedziny. Na koniec miał się zjawić po raz trzeci, by ją zabrać z powrotem do domu. Nie mogła to być koleżeńska przysługa. Zapytałem Malwinę kim on dla niej jest.
– Jemu się wydaje, że jest moim chłopakiem.
– A słusznie mu się wydaje?
– Odwiedza mnie w domu, przychodzi, kiedy nie chcę. Ja mu niczego nie obiecywałam.
– Pewnie jest w tobie zakochany.
– Pewnie tak...
– Co on ma z tego?
– Nic.
– Z jego strony to spore poświęcenie przyjechać tutaj. To taka jego działalność charytatywna?
– To jego problem.
– Zwodzisz go, wykorzystujesz.
– On dobrze wie, że nie ma na co liczyć!
– Chyba musisz mu dawać jakoś poznać, że ma szanse.
Wzruszyła ramionami, jakby ten temat ją nudził.
– To powiedz chociaż, jak to jest: Marek się dla ciebie tak stara i nic z tego nie ma, a ja nie robię nic i dostaję wszystko w trybie... przyśpieszonym.
Musnęła mnie spojrzeniem – i zajęła się starannym żuciem gumy marki orbit.
Podczas kolejnego pobytu w Krynicy Jurek wpadł na pomysł pokazania nam najsłynniejszego domu w tym mieście – Patrii, domu Kiepury. Może innym kojarzy się on z operą, mi skojarzył się z jakimś biznes–obiektem, bo okazało się, że tak zwyczajnie wejść tam nie wolno. Na nasz widok podniósł się umundurowany strażnik w recepcji i srogo zapytał: – Do kogo? Jurek był pierwszy na linii pytania i poczuwał się do przewodnictwa. – Do znajomych – odpowiedział od niechcenia i zamierzał zwyczajnie obejść cerbera. Ja właśnie przypomniałem sobie, że wcale nie zależy mi na zwiedzaniu tego domu, ale zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, przeciwnik sprawnym ruchem rewolwerowca wysunął w jego kierunku lufę słuchawki telefonu.
– Proszę sprawdzić, czy są w pokoju - powiedział niskim głosem.
Wtedy Jurek zrobił coś, co wywarło na mnie wrażenie. Z zimnym spokojem wziął słuchawkę i szybko wystukał trzycyfrowy numer. Do tego momentu byłem przekonany, że blefuje. Teraz jednak wyglądał tak autentycznie, że do dzisiaj nie wiem, czy w ogóle blefował. Telefon nie odpowiadał i zawód na jego twarzy był ogromny. – Nie ma nikogo – powiedział bardziej by nas pocieszyć, niż rozliczyć się z bramkarzem. – Szkoda – chciało się powiedzieć – że nasi drodzy przyjaciele gdzieś wyszli. Gdybym był kobietą całkiem łatwo dałbym mu się uwieść.
Sto metrów od Patrii jest mały, przeszklony bar. Wstąpiliśmy tam, bo żarcie w sanatorium mieliśmy jałowe. Wziąłem sałatkę jarzynową dla siebie i czekoladowe jajka–niespodzianki dla Malwiny. Siedzieliśmy naprzeciw siebie, z sałatką pośrodku. Była pyszna. Dałem jej odrobinę moim widelcem, bo okazało się, że w jajkach–niespodziankach interesowały ją tylko niespodzianki. Jak zwykle zaskoczyła mnie, bez oporów zjadając kąsek. Jedliśmy więc jedną sałatkę, jednym widelcem, rozdzielaną jedną ręką. Ona zdawała się tego nie dostrzegać, pochłonięta składaniem plastikowej zabawki. Gdybym miał kiedyś trafić do Nieba i Bóg w swej łaskawości pozwoliłby mi wybrać zajęcie na całą wieczność, chciałbym w nieskończoność przedłużyć chwilę spędzoną przy tym stoliku.
Ambona
Nie wszystkie chwile spędzaliśmy razem. Podczas jednej z samotnych wypraw w góry trafiłem na cudowne miejsce. Na odsłoniętym stoku, porośniętym sadzonkami świerka i modrzewia, w najwyższym jego punkcie, na granicy lasu, stała ambona myśliwska. Widok z niej roztaczał się na płytką dolinę nie zakłócony drzewami i na odległe góry, błękitne od mgieł. Na dnie doliny źródlana woda zbierała się w małe rozlewisko, zachęcając wędrowca do odpoczynku. Kępy traw ponad przejrzystą tonią wydały z siebie rozmaitość barwnych kwiatów, spraszając z okolicy roje motyli i sennie pobrzękujące pszczoły. Mroczny las, poniżej, był ptasim rajem, bo śpiew z niego odbijał się echem od brzegów doliny. Miejsce było zaciszne i czas płynął w nim, jak ten strumyk poniżej mokradła. Tutaj zapragnąłem zabrać Malwinę.
widok z ambony Poranek tego dnia przyniósł jednak rozczarowanie. Na Słowację ruszała wycieczka z naszego sanatorium i okazało się, że Malwina ma wykupione miejsce. Nie mogłem przecież jej prosić, by zrezygnowała z wyjazdu. Kosztował zbyt dużo. A może jednak mogłem? Przecież tyle już razy los spełniał tu moje zachcianki. A nawet obdarzał prezentami, o których nie śmiałem nawet marzyć. Dzisiaj, w swej zuchwałości, zdawałem się sprawdzać granice jego cierpliwości, ale przecież bardzo już pragnąłem jej bliskości. Spróbowałem więc. Okazało się, że nadal mam los po swojej stronie – Malwinka wybrała moje ustronie. Był czwartek, 13 października, dzień, który miał zająć trwałe miejsce w mojej pamięci i w sercu.
Zwyczajem mieszkańców naszego domu było żegnanie uczestników wycieczki, wsiadających po śniadaniu do autokaru przy fontannie. Dzień był słoneczny i zapowiadał się upalny, ale teraz jeszcze, o poranku, otaczał nas chłodny cień. Czekałem na odjazd autobusu, a Malwina, zamiast w jego wnętrzu, była – jak los – po mojej stronie. Chadzałem tu swoimi ścieżkami i nigdy nie pojechałem na żadną wycieczkę, organizowaną w sanatorium. O ile pamiętam Malwina odtąd także już nie wyjeżdżała na wycieczki.
Szlak ma swój początek przy szosie w Żegiestowie–Wsi i wiedzie od drewnianej chaty, przy której zostawiałem samochód. Już to miejsce było urocze. Chociaż publiczne, wyglądało na zwykły trawnik pomiędzy gospodarstwami, w których rzadko widywałem ich mieszkańców. Środkiem ścieżki płynął strumień, wyżej ujęty w drewnianą kłodę; woda, spadając kaskadą, dawała się pić ze złożonych dłoni. Zapamiętałem to miejsce wczoraj i chociaż nie było przy mnie Malwiny, właśnie o niej pomyślałem schodząc z gór. Zbliżając się tu usłyszałem śpiew. Jak na kiczowatej operetce, góral żałosnym głosem wieścił światu tęsknoty przepełniające serce. Zdarzenie było tak niecodzienne, że początkowo wziąłem to za radio, nastawione o wiele za głośno. Po chwili jednak dojrzałem i samego pieśniarza. Stał opierając się ręką o drewniany filar przed wejściem do chaty i śpiewał na całą dolinę, nie zważając na moją obecność. A pieśń chwytała za serce. Niesiona wiatrem płynęła nad sadami i każdy musiał słyszeć, że góral jest zakochany.
W połowie drogi do ambony jest miejsce, z którego widać Tatry. W ogromnej dali, wysoko na niebie, lśnią ośnieżone szczyty, do zębów rekina podobne. Oderwane od ziemi barwą nieba, stanowią tak niezwykły widok, że każdy punkt na szlakach Beskidu z widokiem Tatr, zdaje się być świątynią. Jest tu kilka takich przystanków. Świętość tych gór – jak się później przekonałem – maleje wraz ze zmniejszającą się odległością od obiektu uwielbienia, schodząc do zera w samych Tatrach.
Dalej stary, bukowy, las przywołuje obrazy z baśni kształtami poskręcanych drzew, ogromnych i omszałych. Stroma ścieżka na dnie wyschniętego strumienia, teraz do połowy wypełnionego zwiędłymi liśćmi, wiedzie chłodnym, wilgotnym parowem, by tym większą przynieść radość po wyjściu na poziomicę. Bo odtąd modrzewiowy las otacza co krok napotykane, sielskie polanki, wygrzane słońcem, zaciszne i ustronne. Nieuczęszczaną drogę pokrywa zielona trawa i wszystko wokół zdaje się nastrajać wędrowca na spotkanie niezwykłego. Jakoż, istotnie, po chwili wyłania się źródlana dolina i ustronie z amboną myśliwska.
Wewnętrzne ściany ambony wybazgrolone były, jak wszystkie inne miejsca bytowania homo sapiens. Ale tu, wyjątkowo, ich teść tchnęła łagodnością. Czytaliśmy te napisy z zaciekawieniem. Świadkowie Jehowy zachwycili się sarenką i dziękowali Panu, że mogli ją podziwiać. „Byłem tu z córeczkami, chwalmy Jehowę”. Nawet młodzi ludzie ulegli urokowi tego ustronia, wysilając umysł przed użyciem scyzoryka: „-Biednyś ty i twoje dzieci”. Jedno wyznanie spodobało mi się bardziej niż inne. „Kochaliśmy się na sianku, było wspaniale. Leszek” A pod spodem: „I mi też. Ilona”
okno w ambonieIstotnie, na podłodze leżała warstwa siana. Znowu obudził się we mnie małolat. Walnąłem się na nie. Pachniało jak siano w stodole. Malwina siedziała na ławeczce przy oknie. Patrzyła na mnie. Wyciągnąłem do niej rękę. Ufnie położyła się obok...
Malwinka jawiła mi się do tego dnia stworzeniem ziemskiego pochodzenia, jako dziewczątko niezwykłe, jednak powtarzalne. W wyglądzie i zachowaniu nie odbiegała zbytnio od mojego wyobrażenia „mrocznego obiektu pożądania” – wzorca, do którego pasuje przecież wiele jeszcze dziewcząt. Jednak to doświadczenie, w ambonie, zmieniło wszystko. Odtąd nic już nie było takie samo. Moje emocje i moje żądze uzyskały więcej autonomii, niż skłonny im byłem dotąd odstąpić i zawładnęły moim życiem w stopniu, który mnie samego zdumiewa. Na nic dziś zdają się wysiłki rozumu i próby odnalezienia obiektywnych punktów odniesienia. Rzeczywistość uległa polaryzacji i nie potrafię się już uwolnić od jej uroków – choćbym tego chciał. Moją duszę zawsze już będą targały tęsknoty, jak echa raju, którego na krótko dostąpiła – i utraciła.
Kiedy schodziliśmy z ambony wyskubywała sianko uwięzione w zakamarkach pośpiesznie założonej bielizny, szepcząc spłoszona: – Boże, co ty sobie o mnie pomyślisz!
Dzisiaj nie ma bara–bara
Od tamtej chwili wiązało nas jakieś przyrzeczenie – przynajmniej mnie z nią. Nie wiem jak z duszą, ale jej ciało należało do mnie. Na ile, naturalnie, było to możliwe w tamtych okolicznościach. Uroczo to Malwinka przejawiała, wprawiając mnie w coraz większe uwielbienie. Pewnego dnia skończyły się jej pieniądze. Zwykle nie były potrzebne do życia, bo prawie wszystko mieliśmy tu w sanatorium. Jednak do braku pieniędzy dołączyła się taka okresowa przypadłość, jaka przytrafia się także dorastającym panienkom, a podpaski nie należały już do zbioru „prawie wszystko”. Wyznała mi tę prawdę i poprosiła abym kupił jej te podpaski. Nie – abym dał jej pieniądze, ale bym je kupił. Wydała mi się z tym urocza – przecież gdybym był dziewczyną, nie pozwoliłbym, aby podpaski kupował mi byle kto. Byłem jej wdzięczny za okazane zaufanie.
Gdy chodzi o wymagania stawiane podpaskom Malwinka wiedziała czego chce. Po długim i starannym przepytaniu sprzedawczyni w naszej przydomowej aptece wybrała ostatecznie tampaxy. Ja zapłaciłem. Miło mi było wyobrazić sobie mój tamponik pełniący swoją misję w jej służbie.
Zwykle, poza tym jednym razem na ambonie, baraszkowaliśmy w jej pokoju. Nie mieszkała sama, więc musieliśmy trochę uważać. Z czasem jednak wszyscy się do tego przyzwyczailiśmy. To znaczy także Marzena, która okazała się domatorką. Krystyny zwykle nie było w pokoju. Marzenie pożyczyłem walkmana i dużo taśm, więc udawała, że słucha, a my – że nie zwraca na nas uwagi.
Czasem jednak naprawdę byliśmy sami. W takich chwilach bywało, że spływało na nas bezgraniczne odprężenie. Pamiętam tę radość z okazywania jej niczym nieskrępowanej czułości. Bawiliśmy się jak dwa szczęśliwe kocięta. Było to rozkoszne, bo nosiła tylko kusą bluzeczkę, nie zasłaniającą pępka, a dwie ruchliwe pomarańczki pod nią nie krępował żaden stanik. I niewiele tabu. Może przeżywała to podobnie jak ja, bo powiedziała kiedyś z uznaniem: „Fajnie ma z tobą twoja żona!”
Niestety nie wszystko, co robiłem z Malwiną, robiłem też z Myszką. Jednego na pewno nie. Pewnego razu zapragnąłem obdarować wolnością skrywane pod koszulką cycuszki. Lubiły one pieszczoty, ale nie lubiły światła. Tak więc broniła się dzielnie przed zdjęciem podkoszulki. Leżała na wznak i z całą determinacją zacisnęła piąstki na sprężystych wzgórkach skrywanych przez cienki ciuszek. Klęcząc nad nią, wziąłem do ręki nożyczki. Przyłożyłem od dołu do t–shirta i zagroziłem, że ją „rozepnę”. Patrzyła z uśmiechem niedowierzania ale i z prowokacją w oczach. Nie zamierzała się poddać. Ja także. Szybko kroiłem koszulkę, aż skończyłem pod brodą. Nadal tak samo się uśmiechała. Rozchyliłem jej łapki wciąż zaciśnięte na dwóch oddzielnych już częściach koszulki. Teraz nie broniła się...
W obecności Marzeny Malwina zachowywała pozory. Wiem, że lubiła to nasze „poszeptywanie” w dystansie, którego nie można już było zmniejszyć, ale kiedyś wstała po wejściu Marzeny do pokoju i oświadczyła ostentacyjnie: – Dzisiaj nie ma bara–bara!
Boże, jakby bara–bara z nią mogło być przedmiotem żartów!
Jednak bywało, że Malwinka stawiała czasem symboliczny opór – a ja wtedy domagałem się żałośnie sprawiedliwości. Przy takiej okazji wołałem kiedyś cytatem z Amarcordu – najlepszego filmu Felliniego – I need a woman! Ona, udając troskę o moje potrzeby wyszła na korytarz i zawołała – o wiele, jak na mnie, za głośno – że potrzebna tu jest dla mnie jakaś kobieta! Musiałem jej więc opowiedzieć historię wuja Theo. Dzisiaj przecież ogląda się inne filmy...
Zielona noc
Noc ta, poza tym, że zielona, była jeszcze księżycowa. Zaczęła się wcześnie, bo przecież miała być bardzo długa. Większość pensjonariuszy opuszczała nasz dom jednym pociągiem odchodzącym wieczorem i drugim – rano. Zżyliśmy się już i tłum odprowadzających na peronie był równie duży, jak odjeżdżających. Byłem tam wieczorem z Malwiną, by odprowadzić Marzenę. Jasiek, mój jedyny obecnie współlokator, odprowadzał ze swoją Danusią jej koleżanki z pokoju. Uzgodniłem z nim, że noc spędzi w jej pokoju. Miałem chatę wolną!
Dolina Popradu jest nocą równie piękna, jak dniem. Skąpana w księżycowej poświacie, zachęca do spacerów. Chociaż wędrówka połoninami opromienionymi srebrzystym światłem przejmuje do głębi, wybrałem zacisze mojego pokoju. To był OSTATNI WIECZÓR z Malwiną. Długi, ale tylko wieczór! Okazało się, że jest jedna rzecz, której nie mogła dla mnie zrobić. Zostać na całą noc. Ten pozór musiała zachować.
Gdyby jakimś cudem dzień, w którym odwiedziliśmy ambonę nie uwolnił tych feromonów, które mnie już otaczały, stałoby się to zapewne tego ostatniego wieczoru. Mogę więc dzisiaj ustalić JAK to się stało, nie wiem jednak KIEDY. Jak przy przekraczaniu horyzontu zdarzeń otaczającego czarną dziurę. Może jeszcze upłynąć wiele czasu po jego przekroczeniu, zanim dosięgnie nieświadomego intruza czas urojony w jej centrum. Tak samo było ze mną w Żegiestowie. Tego wieczoru z pewnością byłem głęboko poza horyzontem oddzielającym mnie od codzienności – straciłem serce i rozum. Malwinka wyglądała na szczęśliwą, lecz z dzisiejszej perspektywy patrząc, nic o jej sercu powiedzieć nie mogę. Gdybym miał przed jakimś Trybunałem zaświadczyć, że jej dusza wyrywała się do mojej, powiedziałbym: – Może to i prawda. Ale niewiele bym za nią dał. Gdyby ów Trybunał wysunął przypuszczenie, że byłem dla niej przygodą tylko, o której szybko zapomni – nie zaprzeczę dzisiaj. Pomimo – a może właśnie z powodu – jej pełnych zachwytu słów na dobranoc:
– Och, jak bardzo ci za to dziękuję! Od dzisiaj pragnę mężczyzny!
Poranny pociąg odszedł jeszcze w nocnych ciemnościach. Odwiozłem na przystanek kolejowy kolejną grupę znajomków i ogromną furę ich bagaży. Jasiek czule żegnał się z Danusią, która długo nie chciała go wypuścić z objęć po wspólnie spędzonej nocy. W końcu jednak położyłem się do pustego łóżka, by odespać zarwaną noc. Księżyc zachodził, noc miała się ku końcowi. Została do przeżycia ostatnia chwila w Raju – OSTATNI PORANEK.
Nie mogłem oczywiście zasnąć. Mając w pamięci wieczór, nie miałem nic takiego do zrobienia, co dałoby się z nim porównać. Pozostawało mi trwać w oczekiwaniu na dopełnienie się czasu. Jednak trwanie to nie było długie. Cichutkie pukanie przyśpieszyło bicie serca. Po moim proszę, w drzwiach ukazała się postać najbardziej niezwykła jaką mógłbym sobie wyobrazić. Malwinka w getrach-piżamce, trzymająca za ucho misia–przytulankę. Piżamka nie była dziecięca – obcisła tak, że pod światło z korytarza ciało wydawało się nagie. Nic nie mówiąc wsunęła się pod kołdrę i przytuliła do mnie. Misiek z drugiej strony.
Nocą umówioną, nocą ociemniałą
Przyszło do mnie ciszkiem to przychętne ciało.
Przyszło potajemnie – w cudnej bezżałobie –
Było mu na imię tak samo, jak tobie...
– Czekałam, słyszałam twój samochód, jak wróciłeś ze stacji.
Objąłem ją i mocno przytuliłem. W duszy śpiewało mi Leśmianem.
Rozstanie
Nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek się rozstaniemy. Ta możliwość była mi odległa jak myśl, że kiedyś umrę. Czas w Żegiestowie, gdy jeszcze tam byłem, sam w sobie stał się odrębną całością, a gdyby – hipotetycznie biorąc – miał się kiedyś skończyć, zawsze jeszcze pozostawała jakaś nieokreślona dalsza przyszłość, w której bylibyśmy razem. Bariera przestrzeni nie stanowiła problemu, z góry byłem pogodzony z koniecznością utraty jej ciała – to było tak oczywiste, że przestałem jej pragnąć po upłynięciu ostatniej naszej wspólnej minuty. Jak długo nie zatrzasnęły się między nami bramy TABU i OBYCZAJU, nie czułem, by cokolwiek się zmieniło. Przez całe późniejsze miesiące myślałem z radością, że Ona gdzieś tam jest. Nieważne gdzie, nieważne z kim – ważne że JEST. Była w tym świecie, w którym i ja byłem. Była we mnie.
Powoli jednak drążyła moją świadomość ta myśl zatruta: ONA JEST OBCA, jest inna, niż ci się zdaje. Nie rozumiesz tego. Należy do świata, do obcej rzeczywistości. Mam z nią tyle samo wspólnego, co z Pamelą Anderson. To raczej one dwie są sobie bliskie.
Gdyby tak miało być, gdyby wyrósł ten mur między nami, znaczyłoby to tyle, co jej śmierć. Ale choć powoli, jednak nieustannie, obraz ten stawał się rzeczywistością. Z początku niewiarygodną, z czasem tylko mało prawdopodobną, na koniec oczywistą. Malwina umarła. Było to równie przerażające, jak śmierć najbliższego człowieka. Czułem dokładnie to samo! Przeżyłem śmierć kolejnej bliskiej osoby. Byłem zdruzgotany. W dodatku nie wolno mi było tego nikomu okazać. Szczególnie „bliskim”. Obrzydliwe to. Właśnie szczególnie przed nimi musiałem skrywać tę tajemnicę. Dlatego może tak bliska stała mi się Księżniczka w Szczawnie Zdroju, kolejnym sanatorium, do którego trafiłem. Była pierwszym człowiekiem, z którym wolno mi było o tym mówić.
Zanim jeszcze to wszystko się stało, dobiegł czas naszej fizycznej bliskości. Ale nie ostateczne rozstanie – jak mi się zdawało. Malwinka, w przeciwieństwie do mnie, stąpała po ziemi – ona wiedziała, że nasz związek się kończy. Tak dobrze, jakby to właśnie ona o tym decydowała. Mój wyjazd z Żegiestowa zaplanowałem na godzinę dziesiątą, po śniadaniu. Tego dnia, o czternastej miał po Malwinę przyjechać Marek. Ten czas między 10–tą i 14–tą stał się przedmiotem złych snów nawiedzających mnie w dniach słabości. Przeżywam go wciąż od nowa i usiłuję zmienić przeszłość, jak tę, w której Malwina marzła w Starym Sączu, gdy w bagażniku leżała ciepła kurtka.
– Wybiła nasza ostatnia godzina – powiedziałem o dziewiątej, leżąc na jej tapczanie. Była smutna, niewiele mówiła. Krzątała się po pokoju ale nie pamiętam, by coś konkretnego robiła. Trwaliśmy tak obok siebie, czekając na wykonanie wyroku. Chyba nie czułem tego co ona. Zdawało mi się, że rozstajemy się na krótko, że zawsze będziemy sobie bliscy, że słowa „do widzenia” będą to właśnie znaczyć. O dziesiątej przytuliłem ją na pożegnanie. Malwina płakała. Jak ja teraz, gdy już nie muszę, bo nie ma to znaczenia – nawet dla mnie. Dobrze, że wtedy byłem w tym stanie znieczulenia. Gdybym był świadomy nadchodzących wydarzeń, jej łzy rozdarłyby mi serce. Nawet teraz mnie ranią. Żegnaj Malwinko, zawsze brakowało mi tych słów w naszej historii, bo kiedy się ona skończyła, było już na nie za późno. Odeszłaś dalej, niż przez śmierć – odgrodziła nas nie tylko wieczność. Stanęły między nami wszystkie koszmary przesądu, tabu, hipokryzji... Doceniam ich siłę, nie próbuję zawrócić rzeki. Nie spotkamy się nawet w zaświatach – nigdy. NIGDY. Straszne jest to, że nie oddzielają nas przestrzenie świata ani czas – bo przecież mógłbym sięgnąć po telefon i za chwilę może usłyszeć twój głos. Dzieli nas coś znacznie gorszego i znacznie bardziej przerażającego. Świat jest jednak fascynujący! Czyż nie?
Po tygodniach znieczulenie to przerwał Twój list. Aż zrobiło mi się gorąco po jego przeczytaniu! Był wzruszający, pełen ciepła i uczuć. W chwilach zwątpienia obdarzam Cię złymi intencjami, które miałyby zmniejszyć tęsknotę za Tobą. Wiem jednak, że to nieprawda. Przypisuję Ci zdolności, które sam chciałbym posiąść. Jesteś tak pełna uczuć, że nie może być w Tobie miejsca na cokolwiek innego! Jakże ciągle pragnę być z Tobą... Pragnę tak, jak tego, by o Tobie zapomnieć. Obawiam się bowiem, że pragnienie to traci z wolna swą szlachetną moc, że przydaje mi cierpienia. A może zawsze tak było...
Wstrząsnęły mną słowa listu o naszym rozstaniu. Płakałaś i błądziłaś samotna po miejscach, w których byliśmy razem. Moje serce skowyczało z rozpaczy, a wargi pragnęły zebrać te łzy z Twojej twarzy. Teraz dopiero cierpiałem, bo słowa te pisane były ręką, która wciąż jeszcze należała do mnie. Co jednak znaczy znaleźć się w Twoim położeniu zrozumiałem – nie!, przeżyłem – po czasie. Musiały mi zapaść głęboko w świadomość. Tak głęboko, że sięgnęły samego serca. Wtedy miałem sen. Przejmująco realistyczny. Sen, który z wierzącego czyni Proroka. Wycisnął piętno na moim życiu, bo przeżyłem w nim coś równie wielkiego jak spotkanie z Tobą. Przeżyłem w nim rozstanie z Tobą. Miał on w sobie tyle z marzenia sennego, że ukazywał ulotną zjawę, jaką dzisiaj jesteś, ale poza tym był przerażająco realny. Tak realny, że cierpienie, które niósł, dotąd się za mną wlecze. I wiem, że mnie już nie odstąpi.
Nieznany dramaturg przygotował mi w tym śnie Twoją rolę do odegrania i aby była trudniejsza, nadał mi też Twoje uczucia! Realizm snu sprawił, że byłem w nim prawdziwszy, niż na jawie. I mądrzejszy! Dopiero SEN obnażył przede mną tę prawdę, że rozstajemy się na wieczność. Bo gdybym tego był świadomy, już z Tobą przeżyłbym smutek spełnionego snu i może nie musiałbym go prześnić później. A tak pozostawiłaś mnie samego pośrodku złotej jesieni i słonecznych gór, naznaczonych Tobą. Pośród ścieżek i uroczysk napełnionych Twoją obecnością. Gdzie co krok natykałem się na Twój wizerunek. Serce zamierało na dźwięk mego imienia, wypowiadanego drogim mi głosem. Zniknęłaś, a przecież wszystkie zmysły temu przeczyły! Przenikała mnie melodia twojego głosu, muśnięcia aksamitnej skóry, dotyk nabrzmiałych ust, zapach kasztanowych włosów, dłonie wciąż wypełniała miękkość dziewczęcych piersi. Jak mogłaś zniknąć tak nagle! Nic we mnie nie było gotowe na to rozstanie.
Błąkałem się po wzgórzu nad krzyżem, jakby magia miejsc miała władzę nad czasem. Ale przecież nie ma! Ciepło słonecznej skały i widok spienionego Popradu nie wrócą mi ciebie! Całe to górskie sanktuarium, jego ścieżki i ustronia były teraz martwe. Chociaż to nasze ścieżki i nasze ustronia! Słońce zblakło i nie było już szczęścia w tym świecie. Ziemia przestała być naszą planetą. ZOSTAŁEM SAM. W pustym wszechświecie. Bez nadziei i życia. Bez Ciebie! CIEBIE!!!
Okrutny los obdarował mnie najpiękniejszą fantazją, na jaką było mnie stać. I pozbawił jej po trzech tygodniach. Przeraźliwej próżni po tobie nie byłem zdolny pojąć na jawie. Do tego potrzebny był SEN. I nie oszczędził mi go los.
Od tamtego snu żyję bez znieczulenia.
Komentarze (12)
muszę iść na kurs szybkiego czytania.
Taaaaaaakieeeee dłuuuuugieeeeee!
umrem :/
Skonsumowałam z przyjemnością.
P.S. Przestańcie ględzić o dzieleniu tekstu.
Za długo siedzicie na czadzie, gdzie jednozdaniowe wpisy.
Opowiadań sie czytać dłuższych nie chce, ale fantazy to żrą oczami w tomach.
niby mlaska
ale pięciu dać
gwiazdeczek
już nie łaska.
Coś jeszcze?
Kopniaczek w dupek moze?
Nie kłam!
muszę podzielić się ze swoimi odczuciami, których doznałam czytając Pana Dzieło.
Otóż, może to spowodował wieczór, jako pora, albo coś innego, nienamacalnego...
w każdym razie wczoraj odpłynęłam...
czytając to opowiadanie widziałam oczami, oczami wyobraźni, ale czułam się, jak w kinie, a czarno-biały obraz, który oglądałam przedstawiał Holoubka w tęsknym monodramie. Czytając każde słowo słyszałam głos Holoubka w głowie. I tymi oczami widziałam jego i Raksę, tak, tak, Malwinka blondynka, ale widziałam Raksę z Czterech pancernych.
Kocham filmy, kocham patrzeć oczami na świat twórców, chociaż to droga częstokroć na skróty.
Książki otwierają nam umysł, pozwalają widzieć obrazy należące tylko do nas i to opowiadanie sprawiło, że właśnie Zobaczyłam i to było piękne doświadczenie.
Przepraszam, że wcześniej popisałam tyle bzdur, to niewybaczalne.
Przepraszam.
Niestety, masz koszmarne pseudo, które nie pasuje do tej historii. Pozdrowienia!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania