Poprzednie częściTarg - Dzień I - Rozdział I

Targ - Dzień II - Rozdział VI

Po zakupie szala opuścili Tent, jednak pozostali na Kwadracie. Zima zdecydował się obejść wokół cały plac, a Zielonka chętnie podążał za nim. Z żywym zainteresowaniem chłonął obraz tego miejsca i znajdujących się na nim ludzi, który wcześniej zdarzało mu się obserwować jedynie wówczas, gdy skryty między namiotami pochłaniał surowe truchło szczura, albo co gorsze skręcał się z głodu.

Jako pierwsze rzucało się w oczy to, jak niewielu ludzi rzeczywiście coś kupowało. Nic w tym z resztą dziwnego, na placu handlowano głównie kosztownymi towarami, a większość przybyszów interesowały artykuły pierwszej potrzeby a więc żywność, medykamenty i alkohol. Jednak, jako że wszyscy marzyli o lepszym życiu, tłumnie gromadzili się na Kwadracie, aby chociaż nacieszyć oczy. Gdyby jednak Siostra kiedykolwiek zdecydowała o pobieraniu dodatkowych opłat za wstęp na ten plac, z pewnością świeciłby on pustkami.

-Po tylu latach od Skażenia świat nadal się nie podniósł –rzucił cicho Zima.

-Czy to znaczy, że wszędzie jest tak samo? -spytał Zielonka.

-O nie –odparł przybysz –w większości miejsc jest o wiele gorzej. Mimo wszystko tutaj przynajmniej ustanowiono jakieś prawa.

-Jedynie dla tych, których na nie stać -odpowiedział gorzko szczurołap.

-Zawsze to jakiś początek, choć to, co mówisz, to nie do końca prawda -stwierdził Zima, gdy przechodzili akurat w pobliżu wielkiej sceny na tyłach Tentu. -Dla tych, których na to stać, prawa niewiele znaczą.

-O nie, tutaj na Targu obowiązują bez wyjątków -zapewnił gorliwie Zielonka. -Siostra wszystko sobie podporządkowała.

-Doprawdy? Nawet jeśli jest tak jak mówisz, to ten luksus sporo kosztuje -Zima spojrzał na Zielonkę i nagle podniósł głowę patrząc na coś za jego plecami. -A cóż to za człowiek?

Szczurołap odwrócił się i spojrzał w tym samym kierunku. Ujrzał mężczyznę w długiej postrzępionej szacie, który pchał przed sobą masywny wózek. Co chwila przystawał na uboczu każdego z namiotów zgromadzonych wokół Kwadratu, a kupcy gdy go dostrzegali znikali na chwilę w ich wnętrzach, po czym podchodzili do wózka z glinianymi naczyniami z pokrywkami lub też koszami i przelewali bądź przesypywali ich zawartość do odpowiednich pojemników na wózku.

-To odpadowy -powiedział Zielonka. -Zwykle kursują późnym wieczorem bądź wcześnie rano, ale w trakcie obchodów Dnia Oczyszczenia, kiedy na Targu gromadzi się więcej ludzi, potrzebni są częściej.

-Niesamowite -stwierdził Zima. -Nie pamiętam, aby działali, gdy byłem tu poprzednio.

-Nie potrafię stwierdzić, kiedy zaczęli, dla mnie są tutaj od zawsze. Aczkolwiek nie są przesadnie skuteczni, w wielu miejscach między namiotami, zwłaszcza w gorszych częściach Targu i tak rosną mniejsze i większe stosy odpadków.

-Pytanie czy to wina tych, którzy są odpowiedzialni za ich utylizację, czy tych, którzy wyrzucają je gdzie popadnie.

Zima jeszcze przez dłuższą chwilę przyglądał się mężczyźnie pchającemu przed sobą coraz bardziej wypełniony wózek. Wydawał się być autentycznie zafascynowany ideą zorganizowanego pozbywania się nieczystości.

-Muszę przyznać, że to miejsce wydaje się być znakomicie zorganizowane -powiedział, gdy ruszyli na dalszy obchód Kwadratu. -Kiedy nadejdzie Dzień Oczyszczenia, niewiele trzeba będzie, aby przywrócić mu dawną świetność.

-Wątpię, aby Targ jeszcze kiedykolwiek wyglądał tak jak w opowieściach starców. Poza tym nikt już tak naprawdę nie wierzy w Dzień Oczyszczenia –stwierdził Zielonka.

Zima zatrzymał się na chwilę i spojrzał mu prosto w oczy. Chłopak poczuł się z tym dość nieswojo, a gdy kontakt wzrokowy przedłużał się, zdał sobie sprawę, że oczy przybysza są błękitne.

-Pokaż mi proszę, dokąd udał się Ojciec –powiedział wreszcie Zima.

Zielonka tylko skinął głową i poprowadził. Wrócili do rozstaja prowadzącego na Kocioł i Trójkąt, nie cofnęli się jednak bardziej, a poszli wzdłuż drogi, przecięli główną aleję i minęli linię murowanych zabudowań. Właściwie zaraz za nimi kończył się Targ. Zazwyczaj. Obecnie spora polana, która rozpościerała się za namiotem strażników pilnujących wejścia na Targ, zastawiona była w dużej mierze namiotami, wozami i naprędce skleconymi szałasami z gałęzi. Panował wśród nich spory ruch, mimo że do Dnia Oczyszczenia pozostało jeszcze kilka dni, to ludzie przybyli z daleka już teraz tworzyli tu sobie tymczasowe osady. Co roku wyglądało to podobnie, nie każdego było stać na opłacenie dłuższego pobytu na Targu, poza tym liczba miejsc noclegowych była mocno ograniczona, a karczmy również nie należały do tanich. Wobec tego większa część odwiedzających sypiała w miejscu, w którym nie pobierano dodatkowych opłat, tym samym Targ na ten jeden tydzień w roku niemal podwajał swoja powierzchnię, bowiem podobne obozowiska powstawały przy każdym z wejść. Oczywiście niewielu spośród obozujących w tym miejscu przybyło traktem biegnącym od namiotu strażników i niknącym w oddali między drzewami, większość nadeszła zapewne od strony Lipan, a następnie obeszła część Targu dookoła.

Działo się tak dlatego, że na skraju polany zaczynał się las. Wysokie i w większości grube pnie drzew rozpościerały się aż po horyzont. Drzewa bynajmniej nie były zdrowe, z wielu kora odłaziła płatami, a korony tylko niektórych były zielone. Większość miała pożółkłe i poskręcane liście, bądź była wręcz łysa. Gdzieś między drzewami wił się wąski wprawdzie, ale utwardzony trakt.

-Ta droga prowadzi na Mokradła, masz ochotę się tam udać? –Zielonka miał nadzieję, że odpowiedź będzie negatywna. O Mokradłach krążyły różne opowieści, a ponadto chłopak miał złe wspomnienia związane z tym miejscem.

-Jeszcze nie teraz, być może w ogóle –stwierdził Zima. –Nie zgłodniałeś przypadkiem?

-Tak –w rzeczywistości Zielonka czuł się jeszcze pełny po śniadaniu, ale z ulgą powitał ten pretekst, aby oddalić się od drogi prowadzącej na Mokradła. –Wracamy do Ściętej?

-Znamy już tamtejszy jadłospis –stwierdził Zima. –Sprawdźmy raczej co serwują w najdroższej karczmie na Targu.

Zielonka jedynie skinął głową i poprowadził do Zarazy. Po drodze mijali Hold. Zima pozornie przechodził obok niego najzupełniej obojętnie, szczurołap z pewnością nie zwróciłby uwagi na krótkie uważne spojrzenia rzucane w niebo, czy udawane zainteresowanie którymś z przechodniów, gdyby nie podsłuchał poprzedniego wieczora rozmowy przybysza z Odwróconym Uśmiechem. W przeciwnym razie uznałby, że Zima jak wszyscy obserwuje mijających ich ludzi – jedna z kobiet miała nawet odsłonięte pośladki, na których nie widać było choćby najmniejszych oznak Skażenia. Zielonka sam zapatrzył się za nią dłużej niż powinien. Jednak gdy obserwował przybysza, zorientował się, że wszystkie te jego przelotne spojrzenia zawsze dziwnym trafem zahaczały o mur, bądź strzegących Holdu strażników. Nie skomentował tego w żaden sposób.

Przed wejściem do Zarazy, rozległego piętrowego budynku, stało trzech mężczyzn. Dwóch większych nosiło proste czarne stroje i pałki o rękojeściach wysadzanych barwionym szkłem, znak rozpoznawczy kowala Szynki. Trzeci z mężczyzn nosił kosztowną jedwabną koszulę z motywem pnączy i ciemne skórzane spodnie. Wszyscy mieli na twarzach jednakowe maski z brązu, które odsłaniały dolną połowę ich twarzy. Pałkarze trzymali się na uboczu, częściowo skryci w cieniu pod tarasem okalającym front budynku. Z jednej strony wyraźnie wtapiali się w tło, aby ich obecność nie powodowała zbędnego dyskomfortu u odwiedzających, z drugiej jak zauważył Zielonka, zachowywali się na tyle ostentacyjnie, aby nikt nie przeoczył ich obecności w tym miejscu.

-Witamy w skromnych progach Złotoustego –zagaił radośnie mężczyzna w jedwabnej koszuli. -Tylko dzisiaj oferta specjalna, wejście jedynie za bochen od głowy.

-Wszędzie tylko bochny i bochny –westchnął Zima. –Czyżby już wszyscy zapomnieli o kromkach i preclach? -odźwierny nie skomentował tej uszczypliwej uwagi, jedynie uśmiechnął się zachęcająco.

-Zapewniam, że tutejsza kuchnia jest tego warta -powiedział ktoś za ich plecami.

Gdy się odwrócili ujrzeli Brata, który właśnie wyciągał z trzosa zawieszonego u pasa dwie miedziane płytki. Wraz z nim przed karczmą stał również drugi mężczyzna, odziany o wiele skromniej od niego, jednak w solidne szaty. Dolną połowę twarzy i nos skrywał pod granatową chustą, a przy boku miał przytroczoną zwiniętą rózgę.

-A w tych dniach Złotousty szczególnie się stara -Brat wręczył płytki odźwiernemu, który skłonił mu się z uśmiechem. -Poza tym czymże są dwa bochny dla kogoś tak zamożnego.

-Jest pan niezwykle dobrze poinformowany... -Zima zawiesił głos, dając rozmówcy do zrozumienia, że się nie przedstawił.

-Mógłbym iść o zakład, że słyszał pan już moje imię Zimo -stwierdził Brat. -A co do mojej wiedzy na temat stanu pańskiej zamożności, to jestem nie tylko dobrze poinformowany, mam również znakomity zmysł obserwacji -po tych słowach skinął im głową i zniknął za drzwiami Zarazy wraz ze swoim towarzyszem.

Zima tymczasem zerknął na wciąż uśmiechniętego odźwiernego i z westchnieniem sięgnął do kieszeni wyciągając z niej niewielką bryłkę soli, którą mu wręczył. Uśmiech tamtego zmienił się w wyraz podziwu, skłonił się nisko i otworzył im drzwi.

Główna sala była potężna, cała zastawiona okrągłymi stołami, w większości czteroosobowymi, ale Zielonka wypatrzył też kilka większych. Panował tutaj umiarkowany ruch, ostatecznie główne obchody Dnia Oczyszczenia jeszcze się nie rozpoczęły, więc bogatej klienteli brakowało. Pod ścianą na wprost drzwi znajdował się kontuar, za którym krzątała się trójka ludzi w maskach z brązu. W rogach pomieszczenia stało czterech mężczyzn w ciemnych szatach. Podobnie jak ich odpowiednicy przed wejściem, także i oni byli uzbrojeni w pałki od Szynki.

Szczurołap z Zimą zajęli wolny stół nieco na uboczu, w przeciwnym kierunku niż wybrali Brat oraz jego towarzysz. Zima usiadł plecami do ściany.

-Brata już mi przedstawiłeś -powiedział do Zielonki.

-Ten drugi to Spłata -odpowiedział chłopak na niezadane pytanie. -Brat żyje głównie z udzielania zdesperowanym ludziom wysoko oprocentowanych pożyczek...

-Pamiętam, co mówił Czwarty -wtrącił się przybysz.

-Właśnie. Udziela pożyczek, ale nie lubi brudzić sobie rąk podczas ich odzyskiwania. Dlatego zatrudnia Spłatę i jeszcze dwóch zbirów, którzy robią to za niego.

-Przedsiębiorczy człowiek -skomentował przybysz i pogrążył się we własnych myślach. Zielonka zajmujący miejsce obok niego zaczął ciekawie rozglądać się po sali.

-Bobrzy ogon z kapustą? –sarkał właśnie jeden z gości wpatrując się w parującą zawartość talerza, jakby stanowiła dla niego osobistą obrazę. –Liczyłem co najmniej na pieczeń.

-Nie ma się co nastawiać na luksusy –stwierdził inny. –Złoty Zad oszczędza na święto.

-Złotousty nigdy na niczym nie oszczędza –wtrąciła się jakaś kobieta.

-Nie ma wyboru –uznał ten, który nazwał gospodarza Złotym Zadem. Zielonka zauważył, że ma poszarzałą i złuszczoną skórę na karku. –Siostra nakazała ograniczenie dostaw.

-Siostra –prychnęła kobieta, która nosiła czarną przepaskę na oczach. –To nie wina Siostry, że Chleb ograniczył dostawy.

-Plony mu zmarniały, bo nie oddelegowała strażników do pomocy –stwierdził siedzący nieopodal jegomość w atłasowej pelerynie. –A że musiał wspomagać farmerów myśliwymi, to i mięsa mniej zdobył.

-On tak twierdzi –nie ustępowała kobieta.

-Możliwe –odparł jegomość w atłasowej pelerynie. -Jednak za Dreana żyło się lepiej.

W międzyczasie Zima i Zielonka zostali obsłużeni dwoma porcjami bobrzego ogona z kapustą oraz dwoma kuflami słabego piwa. Przybysz podobnie jak poprzednio nasunął kaptur głęboko na głowę i pochylił się nisko nad swym talerzem. Zanim zabrał się do jedzenia, znów dosypał do swojej potrawy szczyptę dziwnej przyprawy, której używał poprzedniego wieczoru. Zielonka pochłaniał swoją porcję z apetytem i rozglądał ciekawie po sali przysłuchując się rozmowom. Oprócz kobiety w czarnej przepasce na oczach i jej rozmówców, w głównej sali nie było zbyt wielu gości. Pod przeciwległą ścianą Zielonka wypatrzył Brata i Spłatę, którzy siedzieli przy jednym stole z mężczyzną w żółtej masce, w którym szczurołap rozpoznał Tkacza. Kapłan odziany był jak jeden z kupców z Kwadratu. Poza nimi w karczmie było jeszcze tylko kilku gości. Wszyscy oni co jakiś czas rzucali ukradkowe spojrzenia w kierunku dwóch ludzi.

Pierwszym był siedzący samotnie w pobliżu kontuaru mężczyzna. Odziany był we wspaniałą aksamitną koszulę i eleganckie spodnie. Jego twarz skrywała niezwykła biało granatowa maska, którą ukształtowano na podobieństwo ludzkiej twarzy, której połowa wykrzywiona była w szyderczym uśmiechu, podczas gdy druga wyrażała bezbrzeżny smutek. Na stole mężczyzny oprócz talerza z jadłem znajdował się wytworny kapelusz z szerokim rondem przyozdobiony długim czerwonym piórem. Przez oparcie sąsiedniego krzesła mężczyzna przewiesił kosztowny długi płaszcz oraz bezcenny skarb - najprawdziwszą lutnię. To musiał być osławiony bard Chaber. Zielonka przyglądał mu się dłuższą chwilę. Bard jadł powoli jakby rozkoszował się każdym kęsem, który trafiał do jego ust a jednocześnie drugą ręką, w której trzymał gęsie pióro zapisywał coś od czasu do czasu na leżącym obok jego talerza skrawku papieru. Jednak to nie on skupiał na siebie większość uwagi pozostałych gości karczmy. Większe zainteresowanie wzbudzał jegomość siedzący w ciemniejszym kącie izby.

Spostrzegłszy go Zielonka dosłownie zamarł z widelcem uniesionym w połowie drogi do ust. Wypatrzył bowiem siedzącego w cieniu wysokiego, odzianego na czarno mężczyznę, którego widział rano. Jego wielka skrzynia spoczywała obok stołu. Zielonka zauważył, że goście zgromadzeni w karczmie częściej rzucali ukradkowe spojrzenia w tamtym kierunku niż w stronę osławionego barda. Czasem też nachylali się ku sobie i mówili coś przyciszonymi głosami, po czym nierzadko wybuchali śmiechem.

-Zimo spójrz, to ten mężczyzna, o którym tobie opowiadałem –Zielonka wskazał w stronę tamtego.

Przybysz nim uniósł wzrok z nad opróżnionego właśnie talerza, spokojnie poprawił maskę. Dopiero wówczas wyprostował się i spojrzał na wskazanego. Przez moment mierzył go wzrokiem, po czym gwałtownie wstał od stołu.

-Tego już za wiele! –oznajmił donośnym głosem zmierzając raptem w stronę kontuaru. –Gdzie jest gospodarz tego miejsca?

Ludzie z obsługi, wszyscy co do jednego nienagannie odziani, wymienili zdezorientowane spojrzenia. Tymczasem Zima już był przy nich. Zielonka nieco speszony podążył za nim starając się sprawiać wrażenie, że wcale go tam nie ma.

-Podobno to najlepsza karczma na Targu –zabębnił palcami w kontuar. –A z całą pewnością najdroższa. I pomimo tego normalni ludzie muszą znosić towarzystwo skażonych –wskazał ręką mężczyznę siedzącego w kącie.

Tamten słysząc to podniósł się z miejsca i wyprostował. W tym ciemnym kącie wyglądał niemal jak pomnik, który dopiero co zszedł z piedestału. Uwagi Zielonki nie umknęło, że czterej ochroniarze sotjący do tej pory w rogach pomieszczenia na tyle dyskretnie na ile to możliwe zaczęli się zbliżać w jego kierunku.

-Jeżeli stanowię problem –przemówił tubalnym basem –to być może zechce pan rozwiązać go bezpośrednio ze mną.

Zima zaśmiał się pogardliwie.

-Nie wiesz na co się porywasz wynaturzony. –stwierdził. –Nie wiem jakimi plugawymi sztuczkami dysponujesz, ale bez nich z pewnością nie stanowisz dla mnie wyzwania.

-Pohamuj swój język starcze –nieznajomy dobitnie zaakcentował to słowo. –Nauczka może być bardziej dotkliwa niż zamierzałem.

Zima zaśmiał się ponownie, tym razem wyraźnie bardziej ochryple.

-Z pewnością taka właśnie będzie –przybysz sięgnął do zanadrza. –Ale nawet ze skażonym nie będę walczył jedynie dla satysfakcji –to mówiąc ukazał zgromadzonym bryłkę soli na oko większa od kurzego jaja. -Stawiam pięć bochnów, że ciebie pokonam.

-Jesteś więc nie tylko zuchwałym starcem, ale i żebrakiem –stwierdził tamten sięgając do kieszeni na piersi. –Niech będzie pięć bochnów –to mówiąc wyciągnął niewielki flakon i uniósł go wysoko, aby wszyscy mogli go obejrzeć. –To najprawdziwsze perfumy, warte co najmniej tyle ile twoja sól.

Zielonka aż sapnął z zachwytu. Choć zupełnie się na tym nie znał, jego zdaniem sam flakonik mógł być wart co najmniej tyle. Wprawdzie w dłoni olbrzyma wyglądał na malutki, jednak był cięty ze szkła, a kilkadziesiąt ścianek odbijało światło wpadające przez okno niczym dorodny kryształ. Chłopak potoczył wzrokiem po sali, zobaczył, że Tkacz nachylił się do Brata i Spłaty mówiąc coś do nich, a tamci potrząsali głowami, jakby się śmiali. Pozostali goście z zaciekawieniem obserwowali obu mężczyzn, a kobieta w czarnej przepasce na oczach wydawała się szczególnie zainteresowana. Chaber natomiast zdawał się sporządzać na bieżąco pospieszne notatki z rozmowy na leżącym przedni nim skrawku papieru.

-Przyjmuję –Zima skinął głową jednocześnie chowając bryłkę soli. –Dziś o trzeciej godzinie nocy na Zadziorze, mam nadzieję, że strach cię nie obleci.

-Panowie, proszę się natychmiast uspokoić –na salę wpadł zadyszany Złotousty, którego najwyraźniej powiadomił ktoś z obsługi. –W tej karczmie nikogo nie dyskryminujemy –Zwrócił się do Zimy.

Oddychał ciężko, jednak zwracając się do przybysza przybrał postawę pełną godności. Zawsze łatwo mu to przychodziło, gdyż oprócz zdobiącej twarz złotej maski, nosił również szatę z zielonego jedwabiu, a jego palce zdobiły drogocenne pierścienie. Otaczała go również chmura dusznych perfum, których używał aż nazbyt obficie. Wyczuwało się jednak od niego również inną woń, jakby delikatny zapach sfermentowanych owoców.

-Nikogo nie dyskryminujecie -stwierdził cierpko Zima. -Pod warunkiem, że ma czym zapłacić. Ale proszę się nie obawiać, właśnie wychodziłem. Ile się należy za ten wspaniały bobrzy ogon? -słowo wspaniały wypowiedział przesadnie pompatycznie, co spotkało się ze śmiechem kilku pozostałych gości.

Złotousty głęboko wciągnął powietrze.

-Ależ doprawdy –powiedział urażonym tonem, podrapał się przy tym prawą ręką po potylicy. -Moje towary zawsze są najwyższej jakości, a potrawy przygotowujemy według najwyższych standardów. Nie ma mojej winy w tym, że z uwagi na przejściowe problemy z zaopatrzeniem jadłospis odbiega nieco od oczekiwań gości.

-Złoty Zad zawsze znajdzie wymówkę –stwierdził teatralnym szeptem mężczyzna o złuszczonej skórze na karku.

-Zapłaciłem bochen za samo wejście tutaj –stwierdził Zima –myślę, że obiad wart jest najwyżej drugie tyle, zwłaszcza biorąc pod uwagę w jakim towarzystwie przyszło nam go spożywać.

-Myśli pan, że kucharz pracuje za darmo? Albo obsługa? -żachnął się właściciel karczmy ponownie drapiąc się w tył głowy. -To doprawdy wielce nieuprzejme. Rozumiem, że żywi pan pewne uprzedzenia do... niektórych spośród moich klientów, dodajmy uprzedzenia, których zupełnie nie podzielam, jednak to nie powód, aby mnie obrażać, czy wywoływać niepotrzebne sceny. Za dwie porcje należą się trzy bochny.

Zima przez chwilę tylko mierzył karczmarza wzrokiem, po czym sięgnął do kieszeni i rzucił na kontuar bryłkę soli. Następnie odwrócił się w stronę wyjścia. Skinął na Zielonkę po czym odszedł. Gdy wychodzili chłopak rzucił jeszcze jedno spojrzenie na postawnego nieznajomego. Tamten stał sztywno odprowadzając ich wzrokiem. Chłopak zauważył, że również Chaber przyglądał im się uważnie, gdy wychodzili. Jednocześnie cały czas notował coś na swoim skrawku papieru.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania