Targ - Dzień III - Rozdział XI
Kiedy wracali do Ściętej, dochodziło południe. Wychodząc z Kotła ujrzeli Chochlę prowadzącego ze sobą czterech strażników. Dwóch z nich ciągnęło za sobą spory drewniany wózek. Gupa kierowała się w stronę Mokradeł.
Zima nie poświęcił im większej uwagi i popędził Zielonkę w stronę karczmy. Gdy się tam znaleźli, ponownie zapytał, czy nikt go nie szukał, jednak i tym razem odpowiedź była przecząca. Przybysz pokiwał głową i zamówił posiłek dla siebie i Zielonki.
-Dobrze się najedz –mówił, gdy siedzieli już w ciemnym kącie nad parującymi miskami kaszy. –Nie wiadomo kiedy nadarzy się okazja na spożycie kolejnego posiłku.
-A co będziemy teraz robić? –spytał zaintrygowany szczurołap.
-Jak tylko zjemy, wyruszamy na Mokradła –odparł spokojnie Zima. -To już zbyt długo trwa.
Chłopak był zbyt zszokowany, żeby zadawać dalsze pytania. Pochylił się nad swoją miską i począł z wolna przebierać w niej łyżką. Nie spieszył się, naiwnie wierzył, że jeśli będzie się dostatecznie powoli posilał, to jakimś sposobem uniknie tej wyprawy. Oczywiście gdzieś w głębi duszy wiedział, że nic go przed tym nie uchroni, ale chociaż przez chwilę był bezpieczny we wnętrzu własnej głowy.
Jednak przy drugiej dokładce Zima zorientował się, że coś jest nie tak. Z resztą może i wiedział już wcześniej, ale uznał, że chłopak potrzebuje kilku chwil. Wreszcie jednak nadszedł kres posiłku i zebrali się do drogi.
-Nie byłem nigdy na Mokradłach –Zielonka starał się mówić spokojnym i opanowanym głosem, jednak nie mógł ukryć jego drżenia nawet przed sobą samym.
-Ciekawe –rzucił niedbale Zima. -Dorastałeś w tej okolicy, jak rozumiem tutaj się urodziłeś, a mimo to nigdy nie zawędrowałeś na Mokradła?
-To teren owiany złą sławą. Jeszcze przed Skażeniem ludzie bali się tam chodzić, krążą różne historie... -szczurołap zawiesił głos, wolał teraz nie rozmyślać o żadnej z tych opowieści.
-Ciekawe –powtórzył Zima. -Niemniej obawiam się, że muszę się tam udać, pewne sprawy wymagają przyspieszenia.
-Ale czy ja jestem tobie potrzebny?
-Jesteś moim przewodnikiem –odparł krótko przybysz.
-Nigdy tam nie byłem –znów stwierdził Zielonka.
-Poza tym jednym przypadkiem, gdy próbowałeś śledzić Ojca w drodze do wody oczyszczenia? -Spytał Zima.
-Skąd o tym wiesz?
-Nie znam ciebie zbyt dobrze, ale zdążyłem się dowiedzieć, że jesteś dość odważny, przemykasz się niepostrzeżenie na Targ, polujesz bez zezwolenia, włóczysz się po okolicznych lasach, a jednak z jakiegoś powodu boisz się Mokradeł, choć jak twierdzisz nigdy tam nie byłeś. Poza tym dziwnie się dzisiaj zachowywałeś, gdy byliśmy w Sanctum. Myślę więc, że byłeś już kiedyś na Mokradłach.
-Zgubiłem się, ledwie udało mi się odnaleźć drogę powrotną.
-Teraz idziesz tam ze mną.
Wyszli z Targu drogą, którą Zielonka pokazywał wcześniej Zimie. Jednak zanim mogli wyruszyć w kierunku drzew, musieli przejść przez posterunek. Znajdował się on nieznacznie poza granicą murowanych budynków jeszcze za magazynami, które majętni kupcy zajmujący te budynki porozstawiali sobie za nimi. Po obu stronach traktu ustawiono niewielkie namioty, przed każdym z nich stał stół, za którym siedziało po dwóch strażników. Kolejnych czterech krążyło wokół bacznie obserwując podróżnych zmierzających w obu kierunkach, a właściwie w jednym. W tym czasie niewielu ludzi opuszczało Targ, zdecydowana większość chciała być na miejscu, czy to z powodów religijnych, czy też dla samych występów lub po prostu w interesach. Wprawdzie w normalnych okolicznościach niewielu odwiedzających przybywało traktem od strony Mokradeł, jednak z powodu obchodów Dnia Oczyszczenia pozostałe posterunki były z pewnością na tyle oblegane, że niektórzy chcąc skrócić czas oczekiwania decydowali się na obejście Targu wokół i wejście w tym miejscu. Zwłaszcza, że Targ w tych dniach rozwijał się w każdą ze stron, a prowizoryczne obozowiska powstawały wszędzie gdzie się dało.
Gdy zbliżyli się do stanowiska strażników zostali zatrzymani. Następnie jeden z ludzi Siostry obejrzał ich szarfy, spojrzał na wyszyty na nich znak i porównał go z symbolem w pękatym notesie, który miał przed sobą. Ustalił, że szarfy wydano dwa dni temu na siedmiodniowy pobyt, skinął im głową i pokazał, że mogą iść dalej. Mieli już ruszać, gdy z namiotu za stołem strażników wyszedł Węgorz.
-Już nas pan opuszcza? -spytał zauważając Zimę.
-Ależ skąd –odparł uprzejmie przybysz. -Po prostu zmęczył mnie ten tłum, muszę się chwilę powłóczyć w miejscu, w którym nie ma tylu ludzi.
-Odradzałbym jednak ten kierunek –powiedział kapitan. -Z resztą, pewnie pański przewodnik powiedział to samo.
-Wspominał coś, że ludzie boją się tędy chodzić, że krążą pewne historie...
-Zwłaszcza ta najnowsza –wtrącił się Węgorz.
-Ach tak –Zima jakby się zamyślił. -Rozmawiałem dziś z Ojcem. Prosił, żebym się uważnie rozglądał, gdybym zawędrował na Mokradła.
-Doprawdy? Jego również próbował pan przekupić?
-A czy można przekupić kapłana?
W odpowiedzi Węgorz machnął tylko ręką, co Zima uznał za zakończenie rozmowy. Ruszyli więc dalej w stronę Mokradeł. Teren wokół traktu nie był zbyt bujnie porośnięty drzewami, zaś te, które tutaj rosły, były raczej niewysokie i słabowite, z korą odłażącą od pni. Nie rozmawiali ze sobą, gdyż od posterunku ciągnął się długi sznur ludzi czekających na wejście na Targ. Zielonka obserwował ich z zainteresowaniem. Do Dnia Oczyszczenia pozostały jeszcze trzy dni, wobec czego oczekujący zaliczali się raczej do tych, którym lepiej się wiodło. Odziani byli na ogół w solidne szaty, a ich maski wykonane były porządnie. Większość miała przy sobie worki i duże plecaki, w większości jeszcze puste. Gdzieniegdzie Zielonce udało się jedna wypatrzyć mężczyznę czy kobietę w znoszonym i dziurawym ubraniu. U takich osób najlepiej widać było ślady skażenia, spuchnięte miejsca na ciele, odłażącą skórę, czy też zielonkawo-fioletowy nalot. Najbiedniejsi nie mieli jak maskować tych oznak choroby, jednak szczurołap nie wątpił, że wszyscy z oczekujących są nimi naznaczeni.
Kolejka oczekujących nie była też jeszcze zbyt liczna i skończyła się, gdy do gęstej linii drzew pozostawał jeszcze jakiś kilometr. Pomimo tego ludzie stojący na samym końcu czujnie nasłuchiwali i co jakiś czas nerwowo oglądali się przez ramię. Może i nie byli jeszcze na Targu, ale musiały dotrzeć do nich jakieś plotki. Widząc mijających ich spokojnie Zielonkę i Zimę, tylko nerwowo kręcili głowami.
Szczurołap obserwował nie tylko tych, którzy czekali na wejście na Targ. W tych dniach wielu odwiedzających przybywało z bardzo daleka, a ponieważ dysponowali ograniczonymi środkami, rozbijali własne namioty już poza granicami osady, co nie wiązało się z dodatkowymi opłatami. Wokół traktu wzniesiono już sporo takich tymczasowych siedzib, a gdy szli w stronę Mokradeł widzieli jak powstają kolejne. Najczęściej zajmowały je niewielkie grupki ludzi z mniejszych osad poukrywanych gdzieś po lasach lub w mniej przyjaznych rejonach Orezji. Zdecydowanie rzadziej można było wśród nich dostrzec rodziny z dziećmi, choć Zielonka wypatrzył nawet jedną kobietę tulącą do piersi malutkie dzieciątko.
-Rzadki widok –skomentował cicho Zima, gdy ją minęli.
-Zwłaszcza na Targu –przytaknął Zielonka.
Skażenie niosło ze sobą wiele negatywnych skutków. Jednym z najbardziej dotkliwych było znaczne ograniczenie dzietności. Podłoże problemu stanowiły same choroby wywołane kataklizmem sprzed lat, które niewątpliwie atakowały również układy rozrodcze zarówno mężczyzn jak i kobiet, co znacznie ograniczało ich możliwości reprodukcyjne. Ale aspekty tego zagadnienia rozciągały się o wiele szerzej. Przede wszystkim społeczeństwo Orezji nigdy się nie odbudowało po Skażeniu. Z nikłej wiedzy Zielonki wynikało, że pierwsze lata jakie nastąpiły po kataklizmie przepełnione były chaosem, ogniem i krwią. Świat legł w gruzach, a ci którzy przeżyli, desperacko walczyli między sobą o przetrwanie na jego zgliszczach. Większe miasta i osady podzieliły się na małe frakcje zwalczające się nawzajem, a sporo mniejszych wiosek zostało dosłownie zmiecionych z powierzchni ziemi przez huragan dziejów. Ten okres krwawej pożogi pozostawił ludzi z uczuciem fatalizmu i beznadziei wrośniętym w duszę, co nie sprzyjało budowaniu trwałych przyjacielskich relacji międzyludzkich o związkach nawet nie wspominając. Nawet jeżeli ludzie wiązali się ze sobą to trudna walka o byt oraz niepewność jutra sprawiały, że niewielu decydowało się na przekazywanie życia dalej. Oczywiście dzieci wciąż się rodziły, ale było ich coraz mniej, a te które przychodziły na świat z reguły nie mogły liczyć na troskę rodziców dłużej niż w pierwszych miesiącach czy latach życia. Nawet gdy okres chaosu się skończył choroby i niepewność jutra pozostały, a presja z tym związana często łamała rodziców, którzy w tym nowym świecie często nawet nie wiedzieli czym jest miłość, tak że porzucali swoje dzieci. Zielonka zastanawiał się, czy taki los czekał również to maleństwo, które przed chwilą widzieli.
Tak rozmyślając kroczył wraz z Zimą wśród tymczasowych obozowisk aż dotarli nareszcie do granicy Mokradeł. Drzewa tutaj wyglądały na zdrowsze od tych bliżej Targu, jednak Zielonka dobrze wiedział, że są tak samo skażone, nawet jeśli z pozoru się takie nie wydawały. W każdym razie rosły wysoko w górę, a ich korony i gałęzie splatały się ze sobą w jeden gąszcz. Zmierzchało z wolna, przez co Zielonce przebiegł po plecach dreszcz strachu, gdy spoglądał wzwyż. Zima spojrzał na niego i jedynie skinął głową, po czym wszedł na ten nieprzychylny teren. Szczurołap chcąc nie chcąc ruszył za nim, jednak wobec niepokoju, jaki wzbudzały w nim niknące w górze korony drzew, spoglądał raczej pod nogi. Obficie rosnące wokół mech i trawa były poszarzałe i wyraźnie słabowite. Wykwitały też między nimi spore place wysuszonej spękanej ziemi. Karłowate krzewy i drobne drzewka sprawiały również mizerne wrażenie, zwłaszcza na tle tych wysokich drzew, których kora po bliższych oględzinach okazała się upstrzona brunatnymi naroślami i posiniałymi grzybami.
Stopniowo zagłębiali się coraz bardziej w las. Zielonka trwożliwie rozglądał się na boki cały czas ściskając w dłoni rękojeść sztyletu. Przy najmniejszym hałasie momentalnie odwracał głowę i próbował przebić wzrokiem gęstniejącą ścianę drzew. A że takie sytuacje zdarzały się nader często, zdążył już dokładnie sprawdzić z jaką łatwością sztylet wychodzi z pochwy.
Natomiast Zima zachowywał spokój. Więcej nawet, wydawał się rozluźniony. Wprawdzie na Targu bez przerwy zachowywał się jak Pan sytuacji, jednak po dłuższej obserwacji Zielonka dostrzegał, że tak naprawdę był on bezustannie spięty, co zupełnie ustąpiło w lesie. Owszem przybysz zachowywał czujność i bacznie obserwował otoczenie, ale zachowywał przy tym niezwykłą swobodę ruchów. Rozglądał się nie z lękiem, ale raczej z zainteresowaniem.
W miarę jak posuwali się naprzód ściana drzew wyraźnie gęstniała. Rosło ich zdecydowanie więcej i bliżej siebie, dodatkowo po ich pniach wspinały się pnącza żółtawobrązowego bluszczu. Sam teren stawał się również bardziej podmokły. Zielonka z Zimą stąpali wprawdzie po w miarę utwardzonym trakcie, ale wyraźnie widzieli po bokach coraz więcej rozlanych kałuż i rozmiękłego piachu, w którym Zielonka ku swojemu przerażeniu dostrzegał z rzadka niepokojące ślady zwierząt. Widoczność zaczął również ograniczać unoszący się zewsząd smrodliwy żółtawy opar.
Zielonka pamiętał to wszystko ze swojej poprzedniej wizyty na Mokradłach. Poskręcane drzewa, których sylwetki wyglądały doprawdy niepokojąco w gęstniejącym mroku. Do tego ta żółtawa mgła, która z czasem oblepiała człowieka w całości, sprawiając, że tracił resztki orientacji. Chcąc się uchronić przed strachem, a nie mając innej alternatywy, szczurołap uciekł myślami jeszcze dalej w przeszłość. Minęło wiele dni odkąd ostatnio myślał o Matce i jej przybytku, jednak gdy teraz mógł swobodnie poruszać się po Targu wspomnienia wracały. A szczególnie tego dnia po wizycie w Sanctum i tuż po tym jak zobaczył tę matkę z malutkim dzieckiem na ręku.
Chłopak nawet nie zauważył kiedy powrócił myślami do pierwszego świadomego wspomnienia. Miał może ze trzy lata, bawił się drewnianymi klockami – jeden z wielu przejawów luksusu w przybytku – a Matka obserwowała go siedząc spokojnie w miękkim fotelu. Zielonka układał właśnie jakąś konstrukcję, która składała się już z dwunastu klocków ułożonych w trzech piętrach, po cztery klocki w każdym. W ręce trzymał kolejny, który miał właśnie dołożyć do reszty, gdy nagle zdał sobie sprawę z faktu, że istnieje, w jednym krótkim przebłysku świadomości zorientował się, że jest, że ma rękę, w której trzyma sporą jak na rozmiar jego dłoni twardą kostkę. Odwrócił głowę i ujrzał po raz pierwszy zdając sobie z tego sprawę, kobietę która go obserwowała. Spowijała ją błyszcząca czerwona suknia, długie blond włosy spływały falami na ramiona, a jej twarz skrywała biała maska z delikatnie wyrzeźbionymi rysami twarzy. Oblicze uśmiechało się łagodnie, a czoło zdobił czerwony ślad pocałunku. Zielonka pamiętał, jak patrząc na nią dotknął wolną ręką swego oblicza, wyczuł pod palcami delikatny ciepły policzek. Przejechał po nim dłonią i dotarł do chropowatego fragmentu złuszczonej skóry. A potem zaczął płakać.
-Zejdźmy z traktu –głos Zimy niespodziewanie wyrwał go z zamyślenia, szczurołap spostrzegł, że niepostrzeżenie dla niego zatopili się już bez reszty w żółtawej mgle. –Trzymaj się blisko mnie i uważnie stawiaj kroki. Najlepiej na wystających fragmentach korzeni.
Zielonka tylko skinął głową i zeszli z drogi. Zima z wprawą poruszał się w trudnym terenie, czujnie obserwował grunt i zawsze potrafił znaleźć twarde podłoże przed postawieniem kolejnego kroku. Szczurołap nie radził sobie tak dobrze, obserwował wprawdzie przybysza i próbował go naśladować, ale mimo to kilka razy w ostatniej chwili cofnął nogę, gdy poczuł, że grunt zapada się pod jego ciężarem. Głównie przez Zielonkę poruszali się teraz bardzo powoli, raczej brnęli naprzód.
Chłopak skupiał się jak mógł na gruncie po którym stąpał, jednak wspomnienia raz obudzone nie dawały za wygraną. Nawet nie spostrzegł, kiedy wrócił myślami do innego wydarzenia, to było jakieś cztery lata później. Przebywał wraz z kilkorgiem innych dzieci we wspólnej sali zabaw. Nie lubił tego. Wolał siedzieć sam w pokoju – bo wówczas miał jeszcze swój pokój – albo bawić się w komnacie Matki, gdzie czasami przebywał z nią sam na sam. Był samotnikiem i unikał towarzystwa innych dzieci. Gdy musiał bawić się z nimi w jednej komnacie tak jak teraz, z reguły trzymał się na uboczu, bawiąc się drewnianymi figurkami rycerzy i lordów. Na klocki patrzył niechętnie od tamtego dnia kilka lat temu.
Pilnowała ich wysoka dziewczyna w prostej sukni, z czerwonym pocałunkiem wymalowanym na lewym policzku maski. Tego dnia Matka też była z nimi. Patrzyła na Zielonkę siedzącego samotnie w kącie. Chłopak nie zwracał na nią uwagi. Odgrywał właśnie scenę wspaniałej bitwy, w której brało udział aż trzech rycerzy i dwóch lordów. Co jakiś czas dotykał ręką twarzy, upewniając się, że wciąż znajduje się na niej maska. Była szara, z pąkiem białej róży wymalowanym na prawym policzku. Wszystkie dzieci takie miały, żadne z nich nie zdawało sobie jeszcze wówczas sprawy, co to oznacza.
Gdy się tak bawili, w komnacie pojawiła się nagle inna dziewczyna, niska i raczej pulchna. Podeszła szybko do Matki i przez chwilę coś do niej mówiła. Zielonka nie zwróciłby na to uwagi zajęty bitwą, gdyby nie fakt, że kobieta podniosła się z krzesła, na którym siedziała i wyszła z pokoju. Chłopak zawsze się niepokoił, gdy tak wychodziła. Często było to związane z krzykami podchmielonych mężczyzn czy kobiet, jakie dało się później słyszeć, albo głośnym szlochem jakiejś dziewczyny czy chłopaka, których Matka prowadziła następnie korytarzem do ich pomieszczeń. Zielonka nie lubił takich sytuacji. Jednak tym razem nic z tego się nie wydarzyło. Kobieta wróciła po dłuższej chwili do komnaty prowadząc ze sobą małą dziewczynkę, na pierwszy rzut oka młodszą od Zielonki.
-Dzieci, od dziś macie nową kuzynkę –powiedziała Matka swym ciepłym głosem. -Fiołek zostanie z nami.
Zielonka nie wykazał zainteresowania. Pozostałe dzieci też nieszczególnie. Dziewczynka stała wraz z Matką uczepiona jej ręki i za nic nie chciała puścić. Bała się zrobić pierwszy krok. Chłopak tymczasem prowadził dalej swą bitwę, jednak co jakiś czas zerkał na nią i spostrzegł, że ona również go obserwuje. Nie zwracała uwagi na inne dzieci, co go zainteresowało. Zazwyczaj nowe osoby raczej rzucały się do zabawy z grupą. Ona nie. Wolała samotnika. I to zmusiło go wreszcie do działania. Wstał, podszedł do niej i wyciągnął rękę.
-Jeśli chcesz, pokażę tobie moją bitwę –powiedział.
Przez chwilę tylko spoglądała na wyciągniętą rękę chłopaka, po czym ścisnęła ją mocno i pozwoliła się poprowadzić. I tak to się zaczęło.
Szczurołapa wyrwało z rozmyślań ulotne wrażenie, że dostrzega w oddali niewyraźny błysk. Zatrzymał się i skupił wzrok na tym punkcie. Nie musiał obserwować zbyt długo, aby zyskać pewność.
-To nie są bagienne ognie –Zima również się zatrzymał. –Raczej pochodnia. Starałem się prowadzić wzdłuż traktu. Podejdźmy bliżej.
Zdwoili ostrożność z jaką się poruszali. Zielonka miał wrażenie, że głowa eksploduje mu od intensywnego skupienia, jednak szło mu teraz lepiej niż wcześniej. Zima przestrzegł go, aby nie wywołał choćby lekkiego szmeru, dopóki się nie upewnią kto jest przed nimi. Chłopak dobrze wiedział dlaczego, na Targu obowiązywały wprawdzie prawa Siostry, ale nawet one nie dawały nikomu realnej ochrony, a tutaj poza obszarem jakiejkolwiek kontroli, zdani byli jedynie na siebie. W miarę jak się zbliżali dostrzegli blask jeszcze jednej pochodni, nieco oddalonej od pierwszej. Po kilkunastu krokach byli również w stanie odróżnić sylwetki pięciu mężczyzn krzątających się po trakcie. Zbroje skórzane i drewniane maski zdradzały strażników, a ogromna tusza jednego z nich - kapitana Chochlę. Zajmowali się właśnie małym pobojowiskiem. Na drodze leżały dwa rozszarpane trupy w resztkach brązowych szat. Niewiele zostało z tych ludzi, poza poniewierającymi się na poboczach gongami i leżącym kawałek dalej kotłem.
-Paskudna sprawa –wymamrotał Chochla swoim ochrypły głosem.
-Myślicie, że to nasi? –spytał jeden ze strażników.
Kapitan podniósł się ciężko znad trupa, którego właśnie oglądał i trzasnął strażnika otwartą dłonią w łeb.
-Żadni nasi –warknął. –Nie ma naszych, to naprawdę były dzikie bestie, tylko spójrz na te ślady. Poza tym gdyby byli tu jacyś „nasi”, to mieli wyraźny przykaz, żeby zostawić Ojca w spokoju.
-Mieli też... –odezwał się drugi.
-Zamknij się. –przerwał mu Chochla. –Ładować trupy na wózek i wracamy.
-A co z pozostałymi?
-Jeśli chcesz ich szukać to droga wolna.
Po tych słowach strażnicy więcej się nie odezwali. Dwaj z nich poczęli zanosić po kolei rozszarpane ciała kapłanów na stojącą nieopodal dwukółkę. Chochla tymczasem z wolna przechadzał się po pobojowisku, co jakiś czas przykucając nad śladem, który go zainteresował. Często też zerkał w stronę drzew, uważnie je lustrując, jakby próbował przeniknąć wzrokiem co też znajduje się za nimi.
Zielonka skryty za pniem w pewnej odległości od traktu uważnie obserwował tę scenę. Nagle wzdrygnął się, gdy ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Odwrócił się gwałtownie sięgając po nóż, ale to był tylko Zima. Przybysz podniósł wyprostowany palec do ust maski, a następnie wskazał za siebie. Odwrócił się potem plecami do Zielonki i poszedł w tamtą stronę. Szczurołap ruszył za nim. Szli tak dość długo, a teren stawał się coraz bardziej grząski. Chłopak z trudem stawiał kolejne kroki, jednak gdy skupiał się na podłożu, dostrzegał gdzieniegdzie skrzące się zielonkawo plamki jakiejś substancji.
-Zimo –zawołał cicho, gdy uznał, że oddalili się już wystarczająco od traktu. –Co my tropimy?
-Spostrzegawczy jesteś –w głosie przybysza pobrzmiewało uznanie. –Nie co, lecz kogo, wkrótce się przekonasz.
Zielonka był już jednak zmęczony. Szli długo i w dużym skupieniu, już dawno zapomniał o obiedzie, a do tego bolały go nogi i oczy. Stopniowo tracił czujność. Mijane drzewa z wolna zlewały mu się w jeden monotonny obraz. Dodatkowo panująca wokół cisza wytrącała go z równowagi. Jedynym co słyszał, był odgłos jego własnych kroków, gdyż Zima pomimo trudnych warunków poruszał się niemal bezszelestnie. Wszystko to sprawiało, że z wolna zmęczenie zaczynało brać górę nad ostrożnością Zielonki.
Wrócił myślami do wspomnień z przybytku Matki. Do czasu, gdy miał już z dziesięć lat i z wolna zaczynał rozumieć kim ta kobieta w rzeczywistości była i jaką cenę dzieci płaciły za jej opiekę. To z kolei sprawiało, że z każdym dniem coraz bardziej tracił dziecięcą radość życia. Nie martwił się jednak o siebie, w ogóle o sobie nie myślał, jego myśli zajmowała głównie Fiołek, nieustannie rozmyślał o tym jaka przyszłość ją tu czekała. Przez ostatnich kilka lat bardzo zżył się z dziewczynką, byli praktycznie nierozłączni, jeśli nie liczyć wykonywania obowiązków domowych, które nie omijały dzieci w ich wieku oraz nocy –w przybytku Matki panowały pod tym względem surowe zasady, a chłopcy i dziewczęta nie mogli spać w tej samej komnacie.
Zielonka bardzo martwił się o Fiołek, gdyż dziewczyna wiele dla niego znaczyła. Z biegiem lat okazało się, że nie mogła być młodsza od niego, jej kształty zbyt szybko zaczęły się stawać interesujące, choć w sposób jakiego jeszcze nie do końca rozumiał. Widział natomiast, że starsi chłopcy w przybytku poczęli również zwracać na nią większą uwagę. Chłopak wiedział jednak, że jego przyjaciółka nie musiała się niczego obawiać z ich strony. Matka czuwała nad wszystkimi swoimi dziećmi i żadnego nie faworyzowała, może z wyjątkiem Zielonki, który czasem, gdy był wyjątkowo grzeczny, mógł liczyć na specjalne traktowanie, choć sam nie bardzo wiedział, dlaczego tak się działo.
Siedział właśnie sam w sypialni, którą zajmował obecnie z kilkoma innymi chłopcami. Odpoczywał po szorowaniu schodów. Następnego dnia przypadał Dzień Oczyszczenia i cały przybytek musiał lśnić z tej okazji. Żadnych plam i kurzu, wszystko co najlepsze dla świątecznych gości. Wszystkie obowiązki porządkowe spadały oczywiście na młodsze dzieci, gdyż starsze -tak naprawdę nie będące już dziećmi -kąpały się i stroiły, by wieczorem zabawiać przybyłych. Zielonka rozmyślał w jaki sposób zostaną oni ugoszczeni i stawał się coraz bardziej posępny.
Wtem drzwi uchyliły się i do pomieszczenia zajrzała Fiołek. Gdy go ujrzała siedzącego na łóżku, weszła do pomieszczenia i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi.
-Szybko się uwinąłeś z tymi schodami –zagadnęła podchodząc do łóżka i sadowiąc się obok niego.
-Zawsze mi z tym szybko schodzi –bąknął w odpowiedzi.
-Coś ty taki ponury? -zdziwiła się. -Dziś Ojciec przemienia wodę.
-We wspaniałą Wodę Oczyszczenia –gdy to mówił przybrał pompatyczny ton. -Robi tak co roku.
-Zawsze cieszyłeś się na tę ceremonię –stwierdziła.
-I nigdy nic mi ona nie dała. Woda Oczyszczenia nie istnieje.
Fiołek złapała go za rękę i mocno ścisnęła.
-Co cię gnębi? -spytała patrząc mu w oczy.
Jej twarz znajdowała się tuż przed jego twarzą. Właściwie nie twarz, a szary kawałek tworzywa skrywający jej oblicze. Wzrok Zielonki mimowolnie padł na wymalowaną na jej prawym policzku białą różę. Wzdrygnął się i gwałtownie wyrwał rękę z jej dłoni.
-Co się stało? -spytała wystraszona.
-Nie martwi mnie ta głupia Woda Oczyszczenia –odparł. -Ani nic co jest z nią związane.
-W takim razie co?
Wskazał palcem na jej policzek, a później na swój, na którym wymalowano ten sam symbol.
-Myślę o naszych różach i o tym kiedy je utracimy.
-Przecież nie musisz jej tracić. Siostra nikogo do niczego nie zmusza.
-A jednak wszystkie dzieci je tracą.
-Nie wszystkie –stwierdziła. -Część po prostu odchodzi.
-A ty? -spytał, a słaba iskierka nadziei zaczęła tlić się w jego sercu. -Co zrobisz, gdy będziesz musiała wybrać? Odejdziesz?
-Dlaczego? Tu jest mój dom.
Kiedy potknął się pierwszy raz, udało mu się wyratować łapiąc prędko za gałąź pobliskiego drzewa. Stał potem przez chwilę ciężko dysząc i spoglądając nerwowo w stronę pobliskiej szerokiej kałuży. Nie chciał się nawet zastanawiać nad tym, jak bardzo była głęboka, choć pewnie nie aż tak, jak jego rozpacz po tamtych słowach wypowiedzianych przez Fiołek.
Po krótkiej chwili znów ruszyli, nie minęło jednak wiele czasu, nim Zielonka znów się przewrócił. Miał jednak szczęście, bo upadł na twardy grunt. Po tych dwóch przygodach Zima zwolnił i zaczął iść bliżej niego. Bardziej teraz zważał na chłopaka niż na grunt po którym stąpał, jednak w dalszym ciągu pewnie wybierał drogę. Szczurołap był mu za to wdzięczny. Silne wzburzenie spowodowane smutnymi wspomnieniami i stresem, otaczający ich żółtawy opar oraz dobiegające zewsząd niepokojące odgłosy potęgowały w nim poczucie zmęczenia. Bardzo bolała go głowa. Także nogi nieprzyzwyczajone do tak długich marszy dawały już o sobie znać coraz silniejszym kłuciem w łydkach. Chłopak bał się, że jeżeli długo jeszcze będą tak szli, to w pewnym momencie po prostu usiądzie pod drzewem i powie Zimie, żeby dalej poszedł bez niego.
I właśnie wówczas, gdy zupełnie stracił czujność, zrobił katastrofalny w skutkach krok, po którym zanurzył się do połowy w bagnie. Pomimo iż starał się patrzeć pod nogi, stanął na chybotliwym kamieniu, który pod naciskiem jego stopy odchylił się w bok, nie pozostawiając chłopakowi choćby cienia szansy na zachowanie równowagi. Wystarczyła chwila, by Zielonka wpadł wprost do bagna, a Zima nie zdąrzył go złapać. Najgorsze, że gdy tylko Zielonka plusnął w błocko, zaczął gwałtownie wierzgać rękoma i nogami, przez co nie dość że błyskawicznie zanurzył się głębiej, to jeszcze oddalił znacznie od brzegu.
-Nie panikuj –powiedział spokojnie Zima. –Im szybciej się uspokoisz, tym prędzej cię wyciągnę.
Przybysz zdjął torbę z pleców i wyciągnął z niej zwój liny z hakiem. Zawiązał ją wokół pobliskiego drzewa, a drugi koniec obciążył kamieniem i rzucił Zielonce. Chłopak nie dał rady jej złapać, więc Zima pociągnął ją do siebie i rzucił raz jeszcze. Tym razem szczurołap chwycił i wojownik w bieli z wolna go wyciągnął.
Po tym zdarzeniu obaj położyli się w pewnej odległości od bagna i dali wytchnienie zmęczonym kończynom. Gdy tak odpoczywali, dostrzegli pomiędzy drzewami błękitny odblask.
–Ty tutaj? –powiedział cicho Zima.
Odblask zafalował i spłynął w dół, zatrzymując się pół metra nad ziemią. Był z grubsza kulisty i niewielki, może o średnicy męskiej pięści. Podfrunął do Zimy i zaczął to blednąć to wyostrzać się. Przybysz jeszcze raz sięgnął do plecaka i tym razem wyciągnął z niego niewielką metalową tuleję. Gdy ściskał ją w ręku wydobywał się z niej identyczny odblask, a gdy zwalniał uścisk, przygasał. Przez chwilę trwali w zupełnej ciszy, a Zima i błysk tylko do siebie mrugali, po czym tamten zafalował i odfrunął.
-Zimo, czy...
-Tak, to był ognik –odparł przybysz chowając tuleję. –Chodźmy, tak jak podejrzewałem, on się tutaj zatrzymał –powiedział zbierając się do dalszej drogi. -Stary głupiec –dodał jeszcze jakby do siebie.
-Kto?
-Zobaczysz.

Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania